Mikrokosmosy | Zuzanna Kluszczyńska i Marcelina Widz

Po mapie olsztyńskiego XX Międzynarodowego Festiwalu Wyobraźni i Możliwości Teatru Lalek ANIMA 2025 oprowadzają Zuzanna Kluszczyńska i Marcelina Widz.


Olsztyński Teatr Lalek, czyli nowe i znane spojrzenia


MARCELINA WIDZ: Festiwal ANIMA wrócił na kulturalną mapę Olsztyna po dziesięcioletniej przerwie. Nic więc dziwnego, że ciekawiło nas, jak nowi organizatorzy – z dyrektorem Olsztyńskiego Teatru Lalek Tomaszem Kaczorowskim na czele – zabiorą się za to zadanie. Repertuar tegorocznej ANIMY został ułożony wielotorowo. Pokazywano zarówno spektakle dla najnajów, jak i starszych dzieci w wieku wczesnoszkolnym, proponowano projekty klasyczne i eksperymentalne, ważną częścią festiwalu były też przedstawienia studenckie.

       

Foto: ANIMA. XX Międzynarodowy Festiwal

Wyobraźni i Możliwości Teatru Lalek. Olsztyn 2025

Foto: Kornelia Głowacka-Wolf


ZUZANNA KLUSZCZYŃSKA: Tegoroczny repertuar ANIMY nie wydał mi się zaskakujący. Większości spektakli nie nazwałabym nowatorskimi, ale jednocześnie nie potrafiłabym wskazać niczego, co byłoby słabe lub średnie. Wszystkie zaprezentowane na festiwalu przedstawienia były udanymi, solidnymi propozycjami. Myślę, że to dobry fundament do dalszego budowania kolejnych edycji, które może jeszcze nas zaskoczą.


Wyjątkowa za to była formuła czasowa. Festiwal trwał miesiąc, ale wydarzenia odbywały się pod koniec tygodnia i w weekendy. Dla osób przyjezdnych – na przykład dla nas – nie było to może trudne, ale wymagało więcej planowania. Należy jednak docenić dostępność, jaką gwarantuje taka formuła, umożliwiająca przychodzenie na spektakle osobom, które pracują w tygodniu. Taki Festiwal staje się przestrzenią dla mieszkańców, a nie tylko dla środowiska teatralnego. Na korzyść działają także spektakle dla dzieci – gdy można zapraszać rodziny i przedszkola, dużo łatwiej tworzy się społeczność wokół festiwalu.


M: No i ten cały wachlarz miejsc, w których odbywały się wydarzenia! Festiwal był rozsiany po całym mieście. Spektakle pokazywano nie tylko w OTL-u, ale również w I Liceum Ogólnokształcącym im. Adama Mickiewicza, Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej czy Muzeum Warmii i Mazur. Specyfika miejsca definiowała kształt poszczególnych projektów – inaczej przecież odbierano spektakle dla dzieci grane w nieosłoniętej przestrzeni Targu Rybnego z klasyczną sceną, a inaczej wydarzenia plenerowe, którym towarzyszyła zieleń Parku Podzamcze.

 

Z: Na widowni dało się dostrzec również pracowniczki i pracowników OTL-u. Na wydarzenia przychodził także zespół aktorski, który zapowiadał spektakle. Teatr i jego kadra żyjący swoim festiwalem – to nie jest częsty widok. Dobrze się na to patrzy. Należy też podkreślić otwartość organizatorów i organizatorek. Obie wróciłyśmy z poczuciem, że nas ugoszczono i zadbano o nasze potrzeby. A to jest zawsze bardzo miłe.


M: Zostajemy w budynku Olsztyńskiego Teatru Lalek?


Z: Tak, mam kilka wspomnień z tego miejsca. Z jednej strony zaskoczenie, czyli Sensus Natalii Sakowicz i Macieja Cempury w reżyserii Agaty Puszcz, stworzony na podstawie wywiadów z milenialsami na temat relacji romantycznych. Zaskoczyło mnie, że można w teatrze zrobić coś po prostu o miłości.


M: I to jeszcze z monologiem, który kończy się happy endem.


Z: Spektakl zaczyna się od tańca nowoczesnego, który symbolizuje poznawanie się dwóch osób. Początek nie był bardzo zaskakujący czy wciągający, ale późniejsze dialogi, rzeczywiście jak z życia wzięte, sprawiły, że utożsamiłam się z tą historią. Kapitalnym pomysłem było wprowadzenie lalek ludzkich rozmiarów, które – jak w przypadku innych prac Sakowicz – odzwierciedlają performerów. W tak zbudowanej relacji nie ma tylko mnie i ciebie – istotną rolę gra również to, jak komunikujemy się z samym sobą. Interakcje między czterema postaciami mnożą siatki znaczeń na scenie i budują zaskakujące napięcia.


Drugi spektakl, o którym chcę opowiedzieć, był czymś, co doskonale znamy, ale przygotowanym na naprawdę dobrym poziomie. Ostatni sen Eugenii Fundacji Gra/nice w reżyserii Doroty Abbe to jedno z najbardziej oczekiwanych przez widzów festiwalu wydarzeń – mnie osobiście szczególnie bliskie, bo pochodzę z okolic miejsca, gdzie działał niemiecki nazistowski obóz dla dzieci polskich na ulicy Przemysłowej w Łodzi. Spektakl to sen Genowefy Pohl, pracownicy funkcyjnej, dopiero po wielu latach skazanej za znęcenie się nad małymi więźniarkami i więźniami. Twórcy i twórczynie pytają, jak tworzymy narracje historyczne, głównie w kontekście relacji dzieci, które po latach opowiadały, przez co przeszły. Co się dzieje, kiedy wspomnienia obozowe łączą się z dziecięcą wyobraźnią? Czy są one wiarygodne? Gra/nice nie tylko stają po ich stronie, ale także przywołują inne niewysłuchane strony: obozową gruszę, świnię czy mysz. Jest to najciekawszy moment spektaklu, jednak nie został on w pełni wykorzystany. Ostatni sen Eugenii nie proponuje nowego spojrzenia na pisanie historii, nie zaskakuje – to solidny kawałek teatru dokumentalnego, coś, co jest normą w teatrach dramatycznych.


M: Może teatr formy zachwyca się tymi historiami w bardziej uważny sposób? Takie tematy – na pierwszy rzut oka już nieaktualne czy wyeksploatowane – nabierają nowego znaczenia, narracje wchodzą w specyficzne relacje z ogrywanym przedmiotem i budzą się świeże sensy.


Z: Przyznaję, że ciekawym zabiegiem formalnym w Ostatnim śnie Eugenii było zanurzenie bohaterów w morzu poduszek. Cieliste formy czasami przypominały fragmenty ciał. Performerzy – wspomnienia – wynurzali się z nich i ponownie w nie zatapiali. W ten sposób udało się fizycznie oddać to, jak przebiega praca pamięci i podkreślono jej ciężar. Rzeczywiście, gdy taki temat trafia do teatru formy, ożywianie przedmiotów rodzi nowe znaczenia.


Gra/nice na ANIMĘ przywiozły też swoje dobrze znane, ale nadal absorbujące Morze możliwości w reżyserii Agi Błaszczak. Na scenie oglądamy dziecko, które dzięki mocy wyobraźni zamienia codzienne przedmioty w dalekie, wyśnione światy. Masza Lesiak-Batko i Łukasz Batko pokazują nie tylko piękno tego procesu, ale również frustrację i złość, jakie czasem towarzyszą twórczości, co wydaje mi się świetnym tematem do rozmowy z młodym widzem. Z jednej strony mamy animowaną przez dwie osoby dopracowaną lalkę, z mechanizmem umożliwiającym poruszanie oczami, oraz kamerę pomagającą wytworzyć iluzje powstających ekosystemów, a z drugiej słoik z wodą, farbę, światło, poduszki czy proste klocki. Czyli Gra/nice nie zrezygnowały z magii teatru i wykorzystały swój bogaty warsztat i narzędzia, ale pokazały także, jak sami w domu, używając prostych przedmiotów, możemy tworzyć nasze morza możliwości. Właśnie ta podwójność przyciągnęła mnie do tego spektaklu.

 

Plenerowe wyzwania na Targu Rybnym


M: Przejdźmy do propozycji dla dzieci, tych zaprezentowanych w plenerze, na Targu Rybnym.

Fabuła Włoszczyzny TeatruRyle nie jest skomplikowana. Warzywa wyruszają w podróż pociągiem, by znaleźć swoje włoskie korzenie. Po drodze spotykają podróżnych; jabłko zmieniające się w Ogryzek, zakochanego niemieckiego Wursta płaczącego z powodu nieodwzajemnionej miłości, głodnego czeskiego Zająca i włoskiego sprzedawcę Świstaka. Zauważalna jest różnorodność i sznyt komediowy, z jakimi przedstawia się dzieciom różne kraje odwiedzane przez głównych bohaterów. Marchewka, Por, Pietruszka i Seler trafiają na wymarzoną Sycylię i w końcu mogą zapuścić korzenie we włoskiej ziemi. Co jest najistotniejsze – świadomi potęgi przyjaźni robią to wspólnie. Tylko razem bowiem mogą stworzyć tytułową Włoszczyznę.


Stolikowa formuła umożliwia szybką zmianę miejsc, w których dzieje się ten przewrotny i niezwykle zabawny spektakl. I tak warzywniak zmienia się w okno pociągu, a okno pociągu w sycylijski krajobraz.


Z: Stolikowy? Jak było z widocznością?


M: Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy wychodzili bliżej najmłodszych widzów i wchodzili z nimi w interakcje. Uwaga najnajów utrzymywała się dzięki elementom partycypacji i komediowym chwytom.


Z: Brzmi świetnie! Olsztyński Targ Rybny to spacerowa część miasta – dziedziniec, przez który cały czas przechodzą turyści. A to całkowicie zmienia charakterystykę potencjalnego widza – trzeba go na różne sposoby przy sobie zatrzymywać i wytworzyć rodzaj wspólnoty.


Elementy partycypacji pomagające w realizacji tego zadania były obecne także w spektaklu Zieleń, nie zieleń Hanny Banasiak – aktorki olsztyńskiego teatru – wyreżyserowanego przez Małgorzatę Wolańską. Aktorka przedstawia historię skrzata Bimbamburka, który chowa się przed złym czarownikiem Rambolinim. Czarownik postanowił, z miłości do ulubionego koloru, ukraść całą zieleń ze świata tylko dla siebie. Bimbamburek i widzowie starają się powstrzymać czarownika i wytłumaczyć mu, że świat jest ciekawszy i piękniejszy, gdy dzielimy się tym, co kochamy. Hanna Banasiak razem z Bimbamburkiem angażowała nie tylko małych widzów, ale także ich opiekunów i opiekunki: pomagała przeszukiwać torebki i sprawdzać kapelusze w celu odnalezienia kryjówki czarownika, czy namawiała do wykrzykiwania zaklęć razem z dziećmi. Te ostatnie były zachwycone, bez strachu podchodziły pod samą scenę. To bardzo dobrze świadczy o spektaklu, jeśli dzieci są w stanie oderwać się od mamy, taty, osoby towarzyszącej i włączyć w proponowaną teatralną partycypację.


M: Spektakl Hop w Kosmos! Zuzanny Łuczak Wiśniewskiej funkcjonował na podobnej, partycypacyjnej zasadzie. Animatorka ogrywała piłeczki, które symbolizowały planety w Układzie Słonecznym. A fabuła? Do Grawi dzwoni szef z prośbą, żeby wróciła do pracy, bo w trakcie jej nieobecności z orbit uciekły wszystkie planety. Bohaterka rusza na poszukiwania niesfornych uciekinierów. W trakcie przygód mali widzowie poznają każdą planetę, która wraca na swoją orbitę. Elementy edukacyjne nie obciążały widzów, a przerywniki pomagały skupić się na akcji i wejść w nią bez reszty. Tak jak mówiłyśmy, w plenerowych spektaklach istnieje ryzyko, że zrobi się chaos, a twórcy zostaną przekrzyczani i stracą uwagę publiczności. W tym przypadku jednak animatorka dobrze radziła sobie z każdą sytuacją – oddawała głos małym widzom, a gdy tego wymagała fabuła, kontrolowała sytuację.


Z: Ja za to widziałam Dziewiątą planetę w jej reżyserii stworzoną przez OTL, która również miała być pokazywana na Targu Rybnym – jednak ze względu na pogodę premiera odbyła się w wnętrzu Muzeum Warmii i Mazur. Historia małej komety Celestynki, przemierzającej Układ Słoneczny, by znaleźć ziemskich naukowców i pomóc załamanemu Plutonowi odzyskać status planety, w zabawny sposób kontrastowała z trwającą w Muzeum wystawą czasową o krucyfiksach. Mimo to Karolina Sadowska, Sylwia Wiensko i Mateusz Zbrożek szybko dostosowali się do nowych warunków oraz świetnie zaangażowali młodych widzów, ich opiekunów i opiekunki, także nieco zdziwionych sytuacją. Forma muzyczna i duże, kolorowe planety świetnie sprawdzą się właśnie w plenerach. Jest to druga kosmiczna propozycja Łuczak Wiśniewskiej – sięgając po tę tematykę, reżyserka nawiązuje do historii miasta, jednak nie robi tego w sposób oczywisty, na przykład przedstawiając postać Kopernika, a kreatywny i przystępny. Jedyne słabości Dziewiątej planety to wiele podobnych do siebie scen, utrudniających podążanie za fabułą i, jak rozumiem, inaczej niż we wcześniejszej propozycji, nawiązywanie do wielu astronomicznych pojęć bez wyjaśniania ich, co mogło utrudniać odbiór małym widzom.

 

Park Podzamcze i niestandardowe narracje


Z: Zmieniamy lokalizację, ale kontynuujemy temat plenerowych spektakli dla najmłodszych, tym razem odbywających się w Parku Podzamcze. Opowieści z szafy Marty Andrzejczyk to spektakl w formie koncertu, oparty na piosenkach Marii Jenny Burniewicz. Przedstawienie zaczęło się od tego, że performerka wyszła ze stojącej na trawniku starej szafy, co wywołało duży entuzjazm. Koncert opierał się na działaniach pedagogiczno-teatralnych. Z początku dzieci wydawały się nieco zagubione inną formą partycypacji, ale już po chwili chętnie animowały wzburzone morze z folii malarskiej czy strząsały mrówki, maszerując po lesie w rytm piosenki. Należy docenić wyjątkowość Opowieści… na tle innych spektakli dla dzieci oraz wykorzystanie elementów metateatralnych, przez co przedstawienie stało się świetnym narzędziem edukacyjnym.


M: W Parku Podzamcze zagrano jeszcze jeden spektakl, w którym istotną rolę pełniła szafa. Tym razem była to propozycja dla dorosłych – Tajniki Moniki Kozłowskiej. Na trawie stały drewniane meble. Jeden przedmiot nie pasował do reszty – wyglądał jak karuzela, dopiero po jej późniejszym odwróceniu wyłonił się kształt cyrkowego koła. Bohaterami spektaklu są trzy pary: dwóch sowieckich żołnierzy wracających z wojny, dwie Niemki ukrywające się w szafie oraz emigrantka żegnająca schorowanego ojca. Kim naprawdę są, dowiadujemy się w finale – dopiero wtedy pojawiają się słowa i poznajemy uchodźczą historię każdego z bohaterów. W spektaklu jest dużo niedopowiedzeń. To widz decyduje o tym, jak nazwie to, co dzieje się w przedstawieniu. Dominuje ruch i jego performatywny charakter. Trzy historie z Tajników splatają się w opowieść o buncie wobec opresji, wyrażonym poprzez szaleńcze akrobacje na cyrkowym kole.


Gdy myślę o Tajnikach, mam w głowie przejmującą scenę. W szafie ukrywają się dwie kobiety. Wyglądają przez otwierające się i zamykające okienka, a my widzimy tylko ich przerażone spojrzenia.


Z: W temacie niedopowiedzeń warto wspomnieć o, już nie plenerowych, spektaklach Lucii Svobodovej. Jej Uruk Aranak również zagrano bez słów, poza kilkoma zwrotami w jednym z języków inuickich (matka, ojciec, miłość), które – przetłumaczone na kartkach – dostaliśmy przed spektaklem. Lucia siedziała w namiocie i opowiadała inuicką legendę o tym, że foki potrafią zrzucać skóry i zamieniać się w piękne kobiety. Jedna z nich zakochała się w wojowniku, który odebrał jej skórę na siedem lat, czym uniemożliwił jej powrót do morza. Wszystko to wyczytałam dopiero z opisu spektaklu, sama zinterpretowałam go zupełnie inaczej, ale myślę, że nie działa to na jego niekorzyść. Uruk Aranak to przedstawienie międzypokoleniowe, każdy może w nim znaleźć coś dla siebie. Dzięki niejednoznaczności spektaklu wytwarzamy swoje własne światy. Pomaga w tym gra ze światłem i cieniem, lalki, instrumenty i śpiew. Mnie na przykład najbardziej poruszył wątek wyzysku kobiety, której rola została sprowadzona do opieki nad dzieckiem i usługiwania mężowi. Lucia kręci się coraz szybciej, a razem z nią jej podświetlona spódnica, na której w małych kieszonkach siedzą lalki męża i dziecka, oczekujące w kółko jej uwagi i opieki, aż pada z wycieńczenia.


Za to punktem wyjścia do kolejnego spektaklu Svobodovej, Duck After, jest historia, która zdarzyła się naprawdę. W 1992 roku ze statku towarowego podczas sztormu wypadł kontener pełen gumowych kaczek. Dzięki ruchowi zabawek oceanografowie przebadali, jak działają prądy morskie. Główną bohaterką jest właśnie jedna z kaczek – świadoma swojego szkodliwego, bo plastikowego i toksycznego dla środowiska pochodzenia, poświęca się i żyje tak, by jak najbardziej pomóc planecie oraz przyjaciołom, których poznaje na swojej drodze. Spektakl jest przezabawny i różnorodny – Lucia animuje pacynki, kukiełki i inne lalkowe formy, dodatkowo wszystko ożywiają projekcje. Przedstawienie ma nieoczywistą konstrukcję – twórczyni założyła, że widz pewne elementy historii ułoży samemu i samodzielnie je przepracuje. Lucia Svobodová nie boi się zostawiać młodym widzom przestrzeni na myślenie. Niedomówienia w teatrze dziecięcym są nieczęste, sama z początku kręciłam głową i musiałam się do nich przyzwyczaić. Czasami za bardzo chcemy wytłumaczyć dzieciom świat, co zabija krytyczne myślenie i ogranicza. Duck After nie jest tylko kolejnym spektaklem ekologicznym. Nie tłumaczy, jak wyrzucać śmieci, ale pyta, czy w ogóle powinniśmy to robić i kupować nowe rzeczy, wprowadzając wątek konsumpcjonizmu. Czy naprawdę potrzebujemy kolejnej żółtej kaczuszki, czy może wystarczy nam ta, którą już mamy? Bardzo ciekawe, odważne i aktualne podejście do tematu.


M: To samo mogę powiedzieć o spektaklu Zmień się, także w reżyserii Svobodovej, stworzonego razem z zespołem OTL i nagrodzonego, bardzo słusznie, w Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Jest to opowieść o dżdżownicy Zuzi – bohaterka ma formę skracającej się i wydłużającej lalki stolikowej. Scenografia składa się z pierścieni, każdy z nich jest innym etapem podróży bohaterki, na przykład spotkaniem wśród kolorowych grzybów, których uderzanie uruchamia dźwięki, czy obserwowaniem wyścigu mrówek w labiryncie. Zuzia marzy o tym, by zostać motylem, a zamienia się w ćmę. Przemiana jest nieodłączną częścią naszej natury, ale spektakl wskazuje, że nie zawsze jesteśmy w stanie przewidzieć jej konsekwencje. Przedstawienie, tak samo jak w twoich przykładach, nie ma wyraźnej puenty. Interpretacja tego, co się dzieje z Zuzą, jest pozostawiona publiczności. Zabieg ten w wyjątkowy sposób obrazuje nieoczywistość procesu dorastania.

 

Najmniejszy teatr w Polsce, śmietniki i inne olsztyńskie zakamarki, czyli o tym, jak pamiętamy


M: Ewa i Krzysztof Zemło, tworzący Teatr Łątek z Supraśla, to bezkonkurencyjni mistrzowie teatru cieni zarówno klasycznego, jak i eksperymentalnego. Na ANIMĘ przyjechali z dwoma spektaklami. Pierwszy z nich wystawili klasycznie, w budynku OTL-u, a drugi – w przestrzeni dość nieoczywistej teatralnie.


Okienko składa się z krótkich etiud zakończonych błyskotliwą puentą. I już, tylko na tym polega ten spektakl dla dzieci. Ale nie jest to jego wada! Wśród zabawnych historii jest na przykład taka o łakomej dżdżownicy albo o walczących ze sobą baranach. Zwrot w każdej z opowiastek wywołuje uśmiech u najmłodszych. Tym zaś, co ciekawi dorosłych, są różnorodne techniki teatru cieni, z których korzystają animatorzy. Na początku animują klasycznie, z czarnymi formami odbijającymi cień na białym materiale. Potem Zemło odwraca reguły gry – z czarnej płachty wynurzają się białe kształty. Opowiastka o magiku, którego kapelusz na naszych oczach zmienia się w kota zjadającego ławicę ryb, to propozycja stworzona przy użyciu jeszcze innej techniki animacji. Sam Zemło przyznał, że do tej sceny zainspirowała go twórczość Tadeusza Wierzbickiego – wirtuoza specyficznych cieni pozyskiwanych przez odbijanie się światła (umieszczonego odwrotnie niż w tradycyjnym teatrze cieniowym) od zakrzywionych bądź pokruszonych luster. Spektakl wieńczy etiuda, którą wykonują sami mali widzowie.


Z kolei propozycja dla dorosłych zabiera nas do Wisborga, do którego przybywa hrabia Drakula. Do przyczepy, najmniejszego teatru w Polsce, wchodzi trzydzieści pięć osób. Publiczność zostaje zamknięta w dusznej, wampirzej atmosferze zarazy, grozy i zbrodni. Tym, co najbardziej zachwyca w Nosferatu – dzienniku zarazy nie jest historia, którą przecież wszyscy znamy, a sposób jej podania. Animatorzy wykorzystują nie tylko teatr cieni, lecz także nakładają kadry z filmu Murnaua, nadając opowieści charakter typowy dla niemieckiego ekspresjonizmu. W momentach halucynacji głównego bohatera Jonathana kadry zniekształcają się i zalewają krwią. Twórcy korzystają z symboli przynależących do wampirzego porządku i ironicznie je ogrywają. To sprawia, że spektakl jest i retro, i cool. A poza tym – bardzo dopracowany technologicznie. Wejść do najmniejszego teatru w Polsce – co za przygoda!


Z: Widziałaś też inny spektakl, który odbywał się wciśnięty w niespodziewane miejsce.


M: Tak, możemy do niego przejść i tym samym przyjrzeć się spektaklom studenckim, które stanowiły dużą część programu ANIMY.


Z: Co więcej, nie były one traktowane jako osobna część festiwalu ani nie zostały przypisane do konkretnego nurtu. Nurty bywają problematyczne: wprowadzają hierarchie i potrafią ustanawiać szkodliwą relację między odbiorcą a artystą. Obecność tych spektakli była kluczowa nie tylko dlatego, że dawały przestrzeń najmłodszemu pokoleniu twórców lecz także wzbogaciły festiwal o nowe tematy i perspektywy.


M: Najczęstszym z nich była pamięć, czy to kulturowa, czy związana z osobistą historią. Przykładem tej pierwszej były Żywoty świętych osiedlowych z Akademii Teatralnej w Białymstoku, oparte na książce Lidii Amejko w reżyserii Vasila Dashkevicha. Spektakl oglądaliśmy na tyłach olsztyńskiego ratusza, wśród kubłów na śmieci. Osiedlowi święci odarci ze swojej świętości opowiadali o szarości zwykłych dni, łącząc ją z absurdalnym mistycyzmem. Święty Chajdeger zamienił niewyartykułowane pytania w sens, a Święta Apolonia zatrudniła się w domu publicznym z gorącej potrzeby serca. Jest to spektakl bezpruderyjny, lalki wyskakują ze śmietników, postaci noszą crocsy i palą papierosy, a widowni rozdaje się jabłka, jak owoce z raju, ale w siatce z Biedronki. Jednak to właśnie wiara pozostaje narzędziem spajającym wspólnotę, która zaspokaja potrzebę bliskości i pozwala się odnaleźć.


Z: Miłosna 302/2 też zabrała nas do niespodziewanego miejsca, czyli mieszkania w olsztyńskiej kamienicy. Razem z performerkami Karoliną Konecką i Mariną Bazydrievą rozkładamy obrus, podajemy kawę i ciasto, a potem się nimi częstujemy. Dodatkowo, twórczynie wraz z organizatorami postanowili wykorzystać antresolę znajdującą się w mieszkaniu, by zwiększyć liczbę widzów. Decyzja, szczególnie w trakcie festiwalu, wydaje mi się słuszna, ale z pewnością zmienia atmosferę sytuacji i wpływa na zachowanie biorących udział w działaniu, którzy wiedzą i czują, że są obserwowani z góry. W Miłosnej… performerki wspominają małżeństwo swoich dziadków, wykorzystując do tego przedmioty: charakterystycznie bujający się fotel, obijający się po ramionach gości fartuch na brzuchu babci czy rękaw marynarki dziadka. To dzięki nim są w stanie utrwalić pamięć o tych, którzy odeszli, zanim ostatecznie sprzedadzą mieszkanie. Bardzo podobny zakres tematyczny przedstawiła Julia Fidelus w 20 DEN, przygotowanym na podstawie książki Miry Marcinów Bezmatek. Do bohaterki przychodzi zmarła matka jako lalka (muppet), powstała ze stosu pozostałych po niej rajstop. Bliska relacja była naznaczona nałogiem, więc spotkanie wiąże się z powrotem traumatycznych wspomnień. Obie propozycje mają kameralny charakter, ale zostały przygotowane bardzo solidnie. Historie są spójne, a animacja i gra precyzyjne. Najbardziej przyciąga mnie do nich umiejętność dobrania formy do tematu, który artystki chcą poruszyć. Myślę, że niejeden teatr mógłby pozazdrościć Akademii Teatralnej takich pozycji dla widzów dorosłych w repertuarze.


M: Także Helena Magdaleny Dąbrowskiej z tej samej uczelni skupia się na rodzinnej historii. Reżyserka wykorzystuje nagrania wypowiedzi własnej babci, czyli Heleny Olimpii Dąbrowskiej, które zostały zarejestrowane kilka lat przed jej śmiercią. Osoby już nie ma, ale jej głos pozostał, by opowiedzieć intymną, osobistą historię życia. Babcia pojawia się na scenie jako lalkowy korpus, działający na nogach performerki. Helena pokazuje, jak można wykorzystywać historie mówione, przekazywać je kolejnym pokoleniom i przy okazji wzruszać widza do łez.


Z: Kolejny spektakl studencki także opierał się na biografii. Stand-up Aleksandry Gosławskiej wykorzystuje znany format do opowiedzenia o osobistym doświadczeniu studiowania aktorstwa teatru lalek na Akademii Teatralnej. Opowieść o zabawnych sytuacjach przeplata się ze świadectwami przemocowych zachowań, jednak głównym tematem Stand upu jest przemęczenie i wypalenie prowadzące do poważnych problemów zdrowotnych. To, co doceniam w tej propozycji, oprócz wartości samego poruszanego tematu, jest wykorzystanie umiejętności szkolnych, na przykład animowania rękawiczki, do przedstawienia czegoś, co wychodzi poza uczelnię, a nawet staje w opozycji niej. Jest to szczególnie ciekawe w kontekście dyskusji o spektaklach dyplomowych, o tym czy wykorzystują one w wystarczającym stopniu narzędzia teatru formy.


M: Tak! Nie ma co dyskutować, ile lalek musi być w teatrze lalek. Białostockie spektakle pokazują, że osoby studiujące z konkretnych powodów twórczych sięgają po środki inne niż typowo lalkarskie, ale potrafią też świetnie wykorzystywać szkolny warsztat, kiedy uznają, że jest to odpowiednia forma dla przedstawienia tematu. Podam kolejny przykład: wrocławska szkoła teatralna przyjechała na ANIMĘ ze spektalem Gnój w reżyserii Kornela Sadowskiego na podstawie powieści Wojciecha Kuczoka. Historię rodziny zamkniętej w śląskim domu przedstawia na scenie Miłosz Sadowski. Akcję dziejącą się we wnętrzu budynku widzimy dzięki obrazom z kamery. Starzejący się, malutki dom mieści w sobie, pod postacią małych laleczek, całą rodzinę, w tym przemocowego ojca oraz syna, któremu udaje się uciec. Chłopak razem z domem zmuszony jest porzucić zamieszaną w trudne wspomnienia śląskość. Tutaj, tak jak we wcześniejszych spektaklach, pojawia się temat pamięci, głównie pamięci domu i przedmiotów, które przeżyły kilka wojen. Studenckie spektakle wniosły więc do festiwalu głos gotowy do zmierzenia się z rodzinnymi wspomnieniami.

 

Alternatywne sposoby doświadczania w szkole i bibliotece


M: Instrukcję obsługi Analog Collective widzieliśmy w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej – a właściwie nie widzieliśmy, bo przed wejściem na salę zasłonięto nam oczy. Zostaliśmy wprowadzeni na scenę i za pomocą dotyku, zapachów oraz dźwięków wyobrażaliśmy sobie rozgrywaną przed nami historię. Siedzę na dywanie głównej bohaterki i słyszę, jak rozmawia przez telefon. Czuję zapach parzonej kawy i dotyk kociego ogona na mojej kostce. Taki teatr przynosi nowe emocje. Nic dziwnego, że na początku byłam zestresowana, próbując poradzić sobie bez mojego dominującego zmysłu. Warto jednak podkreślić, że to, co dla mnie było jedynie wyjątkowym doświadczeniem, dla osób niewidomych stanowi codzienność. Przed powstaniem spektaklu zespół przeprowadził zajęcia w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych w Laskach. Fragmenty wypowiedzi uczestników tych warsztatów zostały odtworzone w finale spektaklu, kiedy siedzieliśmy przy ognisku i czuliśmy jego ciepło. Opowiedziana wtedy historia o bohaterze zamienionym w ćmę, który we śnie wyobraża sobie, że widzi, nabiera w tym kontekście nowego znaczenia i ogromnej mocy.


Z: Także widziałam w bibliotece spektakl stawiający widzów w nowej sytuacji. Goldgraber w reżyserii Moniki Gerboc z Teatru w Zwickau to adaptacja VR wiersza Emanuela Geibela. Dzięki technologii wchodzimy do hiperrealistycznego, legendarnego świata baśni, pełnego przerysowanych masek, lalek i kostiumów. Tak samo jak ty, stresowałam się przed założeniem gogli, zwłaszcza, że dzień wcześniej w olsztyńskim planetarium kręciło mi się w głowie od ruchu ciał niebieskich. Na szczęście spektakl wykorzystywał imersję, ale robił to w sposób dostępny i nienarażający na gwałtowne doznania. Była to bardziej próbka tego, co możemy uzyskać dzięki eksperymentowaniu z VR-em. Dlatego też najciekawszym punktem spotkania była prezentacja po spektaklu, dotycząca powodów i procesu powstawania przedstawienia oraz celów, jakie może spełniać wirtualny teatr. Jednym z nich jest właśnie dostępność, jako że teatr umożliwia wysyłanie gogli do zainteresowanych widzów.


M: Tak, widziałam ich Króla Olch w Bielsku-Białej.


Z: Oba spektakle jeżdżą do szkół jako forma omówienia lektury. VR, jak podkreśla reżyserka, nie zastąpi normalnego teatru, ale może się stać jego alternatywną częścią. Myślę, że może on nawet zadziałać na korzyść zwykłych przedstawień, pomagając docenić to, co uzyskamy tylko przy bezpośrednim kontakcie z widzem. Narzędzia używane przy produkowaniu pokazów VR mogą również rozwijać bardziej tradycyjne sposoby prezentacji.


M: Olsztyńskie Dwa Pavliny Okleštekovej, które zaprezentowano w licealnej sali lekcyjnej, także postawiło widownię w nietypowej sytuacji. Zanim weszliśmy do klasy, zostaliśmy ustawieni w hierarchicznej relacji. Do środka wprowadziła nas krzycząca o spóźnieniach nauczycielka. Kiedy siedzi się w szkolnych ławkach, naprawdę można poczuć się nieswojo i przypomnieć sobie własne, trudne szkolne wspomnienia. W środku tej dość niezręcznej sytuacji rozgrywa się historia Pingwina, szkolnego outsidera o płynnej tożsamości płciowej. Nie jest to jednak jedyny temat spektaklu. Można go interpretować również pod kątem przemocy rówieśniczej, dotykającej kogoś niewpasowanego w społeczne normy. Artyści animują makiety podwieszone na tablicach – niczym ze szkolnego apelu – a my przyglądamy się przykładom szkolnego prześladowania. Bezradni siedzimy w ławkach. Jesteśmy biernymi obserwatorami – bez głosu i sprawczości.


Z: Wrócę jeszcze na chwilę do biblioteki, w której odbył się również spektakl Nieosobni teatru Malabar Hotel, inspirowany wystawą Białoszewski. Nieosobny, prezentowaną w w 2024 roku w Muzeum Woli w Warszawie. Sam fakt pracy nie tylko na archiwach, ale także na gotowej narracji, jaką tworzy wystawa, jest intrygujący. Twórcy przedstawiają działalność Teatru Nieosobnego oraz związanych z nim twórców i twórczyń bohemy artystycznej lat pięćdziesiątych. Robią to przez dosłowne ożywianie zdjęć – poprzez tworzenie z nich lalek, masek czy oblewanie ich farbą tak, by stworzyć łzy w oczach albo pozór ruchu ust. Kwestia wdzierania się życia do, zakonserwowanej już, twórczości stanowi główny temat spektaklu. Twórcy pytają, jak fizjologia wpływa na sztukę, głównie wieczne uczucie głodu czy strach przed milicyjnym prześladowaniem. Przedstawienie jest pełne absurdalnego humoru. Naszymi przewodnikami po filozoficznych i teatralnych rozważaniach są koło i trójkąt, ale to krótkie przebłyski grozy świata otaczającego idylliczną wspólnotę artystyczną przejmują najbardziej, właśnie dlatego, że wpadają do niej tylko na chwilę.


Malabar Hotel pokazał również Deszcz na podstawie niedawno odnalezionych tekstów Mirona Białoszewskiego o tym samym tytule. Chętnie zabrałabym na niego młodzież, dlatego że pokazuje on alternatywne sposoby doświadczania tekstu literackiego. Deszcz obrazuje, jakie sensy ujawniają się przy czytaniu dramatu, jeśli nie skupiamy się na jego treści, a na warstwie językowej i dramaturgicznej. Twórcy rozmawiają na tle brązowego papieru, który malują i polewają farbą w rytm wypowiadanego tekstu i jego intencji. Z tego działania, wraz z każdą warstwą, rodzą się nowe, coraz bardziej figuratywne obrazy. Oderwane kawałki kartonu stają się twarzami bohaterów, które zalewa deszcz. Malabar Hotel naprowadził publiczność na inny rodzaj odbioru, skupiający się na, równie ważnych jak narracyjne, językowych i wizualnych walorach tekstu.

 

Rzut z kosmosu na planetę ANIMA


M: Na koniec zostawiłam spektakl, który jest dla mnie uosobieniem energii całego festiwalu. Chodzi o Kulkę Tomasza Maśląkowskiego z Wrocławskiego Teatru Lalek. Tytułowe kluki to klaunowe nosy, które uciekają dwójce skłóconych ze sobą przyjaciół, i zaczynają żyć własnym życiem. Rosną i pojawiają się w niespodziewanych miejscach, co powoduje zabawne slapstickowe sytuacje. Wywołuje to śmiech u dzieci, ale śmieją się również opiekunowie, opiekunki, a przede wszystkim zespół organizujący festiwal ANIMA. Zachowanie widowni było dla mnie symbolem tego, że ten festiwal nie wybiera. Jest nie tylko międzypokoleniowy, ale również otwarty na nowe. Kulka udowadnia, że do zachowania równowagi potrzebujemy innych, z którymi możemy się bawić, śpiewać i wzruszać. ANIMA także pokazuje, jak przyjemnie wytwarzać energię i przeżywać coś wspólnie.


Z: Zastanawiam się, co byłoby moim festiwalowym top trzy. Zdaje się, że atmosfera festiwalu i to, o czym rozmawiałyśmy na początku, czyli wejście w tkankę miasta. Nie tylko jeśli chodzi o różnorodne lokalizacje spektakli, ale również obecność wizualną. Czułam, że nie jest to impreza zamknięta, środowiskowa, a otwarta głównie na miejscowych. Oczywiście, potrzeba jeszcze kilku lat, aby festiwal na nowo osadził się w miejskiej świadomości, ale myślę, że to był dobry początek. Świetnie było poznać też sam Olsztyn, połączyć udział w festiwalu ze zwiedzaniem miasta, które nie jest najbardziej popularnym celem wycieczek. Wiele osób przyjechało do Olsztyna po raz pierwszy właśnie na festiwal i jest to dodatkowa wartość ANIMY, o której dobrze byłoby nie zapomnieć w kolejnych edycjach. Z teatralnych zachwytów zostanie ze mną nowatorskie podejście Lucii Vrany Svobodovej do młodego widza.


M: U mnie bardzo podobnie! Spektakl Zmień się tej samej reżyserki okazał się najciekawszą propozycją reaktywowanego olsztyńskiego festiwalu.


Z: Tak, ANIMA nie była takim kosmicznym statkiem, który nagle wylądował w środku miasta i zaraz odleciał, a urozmaiceniem olsztyńskiej codzienności – trochę jak wyjątkowo pięknie świecące słońce.


M: Słońce, które dostrzegało się tego lata w Olsztynie nawet, jeśli kapryśna pogoda nie zawsze dopisywała.


Z: Zakończmy tą niebiańską metaforą.


M: Stara, dobra planeta ANIMA z powrotem na swojej orbicie. Brzmi dobrze.




Artykuł został opublikowany w Teatrze Lalek nr 3 - 4 / 2025



Nowszy post Starszy post Strona główna