Po mapie olsztyńskiego XX Międzynarodowego Festiwalu Wyobraźni i Możliwości Teatru Lalek ANIMA 2025 oprowadzają Zuzanna Kluszczyńska i Marcelina Widz.
Olsztyński Teatr Lalek, czyli nowe i znane spojrzenia
MARCELINA WIDZ: Festiwal ANIMA wrócił na kulturalną mapę Olsztyna po dziesięcioletniej przerwie. Nic więc dziwnego, że ciekawiło nas, jak nowi organizatorzy – z dyrektorem Olsztyńskiego Teatru Lalek Tomaszem Kaczorowskim na czele – zabiorą się za to zadanie. Repertuar tegorocznej ANIMY został ułożony wielotorowo. Pokazywano zarówno spektakle dla najnajów, jak i starszych dzieci w wieku wczesnoszkolnym, proponowano projekty klasyczne i eksperymentalne, ważną częścią festiwalu były też przedstawienia studenckie.
![]() |
Foto: ANIMA. XX Międzynarodowy Festiwal Wyobraźni i Możliwości Teatru Lalek. Olsztyn 2025 Foto: Kornelia Głowacka-Wolf |
ZUZANNA KLUSZCZYŃSKA: Tegoroczny
repertuar ANIMY nie wydał mi się zaskakujący. Większości spektakli nie
nazwałabym nowatorskimi, ale jednocześnie nie potrafiłabym wskazać niczego, co
byłoby słabe lub średnie. Wszystkie zaprezentowane na festiwalu przedstawienia
były udanymi, solidnymi propozycjami. Myślę, że to dobry fundament do dalszego
budowania kolejnych edycji, które może jeszcze nas zaskoczą.
Wyjątkowa za to była formuła czasowa.
Festiwal trwał miesiąc, ale wydarzenia odbywały się pod koniec tygodnia i w
weekendy. Dla osób przyjezdnych – na przykład dla nas – nie było to może
trudne, ale wymagało więcej planowania. Należy jednak docenić dostępność, jaką
gwarantuje taka formuła, umożliwiająca przychodzenie na spektakle osobom, które
pracują w tygodniu. Taki Festiwal staje się przestrzenią dla mieszkańców, a nie
tylko dla środowiska teatralnego. Na korzyść działają także spektakle dla
dzieci – gdy można zapraszać rodziny i przedszkola, dużo łatwiej tworzy się
społeczność wokół festiwalu.
M: No i ten cały wachlarz miejsc, w
których odbywały się wydarzenia! Festiwal był rozsiany po całym mieście.
Spektakle pokazywano nie tylko w OTL-u, ale również w I Liceum Ogólnokształcącym im. Adama Mickiewicza, Wojewódzkiej
Bibliotece Publicznej czy Muzeum Warmii i Mazur. Specyfika miejsca definiowała
kształt poszczególnych projektów – inaczej przecież odbierano spektakle dla
dzieci grane w nieosłoniętej przestrzeni Targu Rybnego z klasyczną sceną, a
inaczej wydarzenia plenerowe, którym towarzyszyła zieleń Parku Podzamcze.
Z: Na widowni dało się dostrzec
również pracowniczki i pracowników OTL-u. Na wydarzenia przychodził także
zespół aktorski, który zapowiadał spektakle. Teatr i jego kadra żyjący swoim
festiwalem – to nie jest częsty widok. Dobrze się na to patrzy. Należy też
podkreślić otwartość organizatorów i organizatorek. Obie wróciłyśmy z
poczuciem, że nas ugoszczono i zadbano o nasze potrzeby. A to jest zawsze
bardzo miłe.
M: Zostajemy w budynku Olsztyńskiego
Teatru Lalek?
Z: Tak, mam kilka wspomnień z tego
miejsca. Z jednej strony zaskoczenie, czyli Sensus
Natalii Sakowicz i Macieja Cempury w reżyserii Agaty Puszcz, stworzony na
podstawie wywiadów z milenialsami na temat relacji romantycznych. Zaskoczyło
mnie, że można w teatrze zrobić coś po prostu o miłości.
M: I to jeszcze z monologiem, który
kończy się happy endem.
Z: Spektakl zaczyna się od tańca
nowoczesnego, który symbolizuje poznawanie się dwóch osób. Początek nie był
bardzo zaskakujący czy wciągający, ale późniejsze dialogi, rzeczywiście jak z
życia wzięte, sprawiły, że utożsamiłam się z tą historią. Kapitalnym pomysłem
było wprowadzenie lalek ludzkich rozmiarów, które – jak w przypadku innych prac
Sakowicz – odzwierciedlają performerów. W tak zbudowanej relacji nie ma tylko
mnie i ciebie – istotną rolę gra również to, jak komunikujemy się z samym sobą.
Interakcje między czterema postaciami mnożą siatki znaczeń na scenie i budują
zaskakujące napięcia.
Drugi spektakl, o którym chcę
opowiedzieć, był czymś, co doskonale znamy, ale przygotowanym na naprawdę
dobrym poziomie. Ostatni sen Eugenii
Fundacji Gra/nice w reżyserii Doroty Abbe to jedno z najbardziej oczekiwanych
przez widzów festiwalu wydarzeń – mnie osobiście szczególnie bliskie, bo
pochodzę z okolic miejsca, gdzie działał niemiecki nazistowski obóz dla dzieci
polskich na ulicy Przemysłowej w Łodzi. Spektakl to sen Genowefy Pohl,
pracownicy funkcyjnej, dopiero po wielu latach skazanej za znęcenie się nad
małymi więźniarkami i więźniami. Twórcy i twórczynie pytają, jak tworzymy
narracje historyczne, głównie w kontekście relacji dzieci, które po latach
opowiadały, przez co przeszły. Co się dzieje, kiedy wspomnienia obozowe łączą
się z dziecięcą wyobraźnią? Czy są one wiarygodne? Gra/nice nie tylko stają po
ich stronie, ale także przywołują inne niewysłuchane strony: obozową gruszę,
świnię czy mysz. Jest to najciekawszy moment spektaklu, jednak nie został on w
pełni wykorzystany. Ostatni sen Eugenii
nie proponuje nowego spojrzenia na pisanie historii, nie zaskakuje – to solidny
kawałek teatru dokumentalnego, coś, co jest normą w teatrach dramatycznych.
M: Może teatr formy zachwyca się tymi
historiami w bardziej uważny sposób? Takie tematy – na pierwszy rzut oka już
nieaktualne czy wyeksploatowane – nabierają nowego znaczenia, narracje wchodzą
w specyficzne relacje z ogrywanym przedmiotem i budzą się świeże sensy.
Z: Przyznaję, że ciekawym zabiegiem
formalnym w Ostatnim śnie Eugenii
było zanurzenie bohaterów w morzu poduszek. Cieliste formy czasami przypominały
fragmenty ciał. Performerzy – wspomnienia – wynurzali się z nich i ponownie w
nie zatapiali. W ten sposób udało się fizycznie oddać to, jak przebiega praca
pamięci i podkreślono jej ciężar. Rzeczywiście, gdy taki temat trafia do teatru
formy, ożywianie przedmiotów rodzi nowe znaczenia.
Gra/nice na ANIMĘ przywiozły też swoje
dobrze znane, ale nadal absorbujące Morze
możliwości w reżyserii Agi Błaszczak. Na scenie oglądamy dziecko, które
dzięki mocy wyobraźni zamienia codzienne przedmioty w dalekie, wyśnione światy.
Masza Lesiak-Batko i Łukasz Batko pokazują nie tylko piękno tego procesu, ale
również frustrację i złość, jakie czasem towarzyszą twórczości, co wydaje mi
się świetnym tematem do rozmowy z młodym widzem. Z jednej strony mamy animowaną
przez dwie osoby dopracowaną lalkę, z mechanizmem umożliwiającym poruszanie
oczami, oraz kamerę pomagającą wytworzyć iluzje powstających ekosystemów, a z
drugiej słoik z wodą, farbę, światło, poduszki czy proste klocki. Czyli
Gra/nice nie zrezygnowały z magii teatru i wykorzystały swój bogaty warsztat i
narzędzia, ale pokazały także, jak sami w domu, używając prostych przedmiotów,
możemy tworzyć nasze morza możliwości. Właśnie ta podwójność przyciągnęła mnie
do tego spektaklu.
Plenerowe wyzwania na Targu Rybnym
M: Przejdźmy do propozycji dla dzieci,
tych zaprezentowanych w plenerze, na Targu Rybnym.
Fabuła Włoszczyzny TeatruRyle nie jest skomplikowana. Warzywa wyruszają w
podróż pociągiem, by znaleźć swoje włoskie korzenie. Po drodze spotykają
podróżnych; jabłko zmieniające się w Ogryzek, zakochanego niemieckiego Wursta
płaczącego z powodu nieodwzajemnionej miłości, głodnego czeskiego Zająca i
włoskiego sprzedawcę Świstaka. Zauważalna jest różnorodność i sznyt komediowy,
z jakimi przedstawia się dzieciom różne kraje odwiedzane przez głównych
bohaterów. Marchewka, Por, Pietruszka i Seler trafiają na wymarzoną Sycylię i w
końcu mogą zapuścić korzenie we włoskiej ziemi. Co jest najistotniejsze –
świadomi potęgi przyjaźni robią to wspólnie. Tylko razem bowiem mogą stworzyć
tytułową Włoszczyznę.
Stolikowa formuła umożliwia szybką
zmianę miejsc, w których dzieje się ten przewrotny i niezwykle zabawny
spektakl. I tak warzywniak zmienia się w okno pociągu, a okno pociągu w
sycylijski krajobraz.
Z: Stolikowy? Jak było z widocznością?
M: Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy
wychodzili bliżej najmłodszych widzów i wchodzili z nimi w interakcje. Uwaga
najnajów utrzymywała się dzięki elementom partycypacji i komediowym chwytom.
Z: Brzmi świetnie! Olsztyński Targ
Rybny to spacerowa część miasta – dziedziniec, przez który cały czas przechodzą
turyści. A to całkowicie zmienia charakterystykę potencjalnego widza – trzeba
go na różne sposoby przy sobie zatrzymywać i wytworzyć rodzaj wspólnoty.
Elementy partycypacji pomagające w
realizacji tego zadania były obecne także w spektaklu Zieleń, nie zieleń Hanny Banasiak – aktorki olsztyńskiego teatru –
wyreżyserowanego przez Małgorzatę Wolańską. Aktorka przedstawia historię
skrzata Bimbamburka, który chowa się przed złym czarownikiem Rambolinim.
Czarownik postanowił, z miłości do ulubionego koloru, ukraść całą zieleń ze
świata tylko dla siebie. Bimbamburek i widzowie starają się powstrzymać
czarownika i wytłumaczyć mu, że świat jest ciekawszy i piękniejszy, gdy
dzielimy się tym, co kochamy. Hanna Banasiak razem z Bimbamburkiem angażowała
nie tylko małych widzów, ale także ich opiekunów i opiekunki: pomagała
przeszukiwać torebki i sprawdzać kapelusze w celu odnalezienia kryjówki
czarownika, czy namawiała do wykrzykiwania zaklęć razem z dziećmi. Te ostatnie
były zachwycone, bez strachu podchodziły pod samą scenę. To bardzo dobrze
świadczy o spektaklu, jeśli dzieci są w stanie oderwać się od mamy, taty, osoby
towarzyszącej i włączyć w proponowaną teatralną partycypację.
M: Spektakl Hop w Kosmos! Zuzanny Łuczak Wiśniewskiej funkcjonował na podobnej,
partycypacyjnej zasadzie. Animatorka ogrywała piłeczki, które symbolizowały
planety w Układzie Słonecznym. A fabuła? Do Grawi dzwoni szef z prośbą, żeby
wróciła do pracy, bo w trakcie jej nieobecności z orbit uciekły wszystkie
planety. Bohaterka rusza na poszukiwania niesfornych uciekinierów. W trakcie
przygód mali widzowie poznają każdą planetę, która wraca na swoją orbitę.
Elementy edukacyjne nie obciążały widzów, a przerywniki pomagały skupić się na
akcji i wejść w nią bez reszty. Tak jak mówiłyśmy, w plenerowych spektaklach
istnieje ryzyko, że zrobi się chaos, a twórcy zostaną przekrzyczani i stracą
uwagę publiczności. W tym przypadku jednak animatorka dobrze radziła sobie z
każdą sytuacją – oddawała głos małym widzom, a gdy tego wymagała fabuła,
kontrolowała sytuację.
Z: Ja za to widziałam Dziewiątą planetę w jej reżyserii
stworzoną przez OTL, która również miała być pokazywana na Targu Rybnym –
jednak ze względu na pogodę premiera odbyła się w wnętrzu Muzeum Warmii i
Mazur. Historia małej komety Celestynki, przemierzającej Układ Słoneczny, by
znaleźć ziemskich naukowców i pomóc załamanemu Plutonowi odzyskać status
planety, w zabawny sposób kontrastowała z trwającą w Muzeum wystawą czasową o
krucyfiksach. Mimo to Karolina Sadowska, Sylwia Wiensko i Mateusz
Zbrożek szybko dostosowali się do nowych warunków oraz świetnie
zaangażowali młodych widzów, ich opiekunów i opiekunki, także nieco zdziwionych
sytuacją. Forma muzyczna i duże, kolorowe planety świetnie sprawdzą się właśnie
w plenerach. Jest to druga kosmiczna propozycja Łuczak Wiśniewskiej – sięgając
po tę tematykę, reżyserka nawiązuje do historii miasta, jednak nie robi tego w
sposób oczywisty, na przykład przedstawiając postać Kopernika, a kreatywny i
przystępny. Jedyne słabości Dziewiątej
planety to wiele podobnych do siebie scen, utrudniających podążanie za
fabułą i, jak rozumiem, inaczej niż we wcześniejszej propozycji, nawiązywanie
do wielu astronomicznych pojęć bez wyjaśniania ich, co mogło utrudniać odbiór
małym widzom.
Park Podzamcze i niestandardowe narracje
Z: Zmieniamy lokalizację, ale
kontynuujemy temat plenerowych spektakli dla najmłodszych, tym razem
odbywających się w Parku Podzamcze. Opowieści
z szafy Marty Andrzejczyk to spektakl w formie koncertu, oparty na
piosenkach Marii Jenny Burniewicz. Przedstawienie zaczęło się od tego, że
performerka wyszła ze stojącej na trawniku starej szafy, co wywołało duży
entuzjazm. Koncert opierał się na działaniach pedagogiczno-teatralnych. Z
początku dzieci wydawały się nieco zagubione inną formą partycypacji, ale już po
chwili chętnie animowały wzburzone morze z folii malarskiej czy strząsały
mrówki, maszerując po lesie w rytm piosenki. Należy docenić wyjątkowość Opowieści… na tle innych spektakli dla
dzieci oraz wykorzystanie elementów metateatralnych, przez co przedstawienie
stało się świetnym narzędziem edukacyjnym.
M: W Parku Podzamcze zagrano jeszcze
jeden spektakl, w którym istotną rolę pełniła szafa. Tym razem była to
propozycja dla dorosłych – Tajniki Moniki
Kozłowskiej. Na trawie stały drewniane meble. Jeden przedmiot nie pasował do
reszty – wyglądał jak karuzela, dopiero po jej późniejszym odwróceniu wyłonił
się kształt cyrkowego koła. Bohaterami spektaklu są trzy pary: dwóch sowieckich
żołnierzy wracających z wojny, dwie Niemki ukrywające się w szafie oraz
emigrantka żegnająca schorowanego ojca. Kim naprawdę są, dowiadujemy się w
finale – dopiero wtedy pojawiają się słowa i poznajemy uchodźczą historię
każdego z bohaterów. W spektaklu jest dużo niedopowiedzeń. To widz decyduje o
tym, jak nazwie to, co dzieje się w przedstawieniu. Dominuje ruch i jego
performatywny charakter. Trzy historie z Tajników
splatają się w opowieść o buncie wobec opresji, wyrażonym poprzez szaleńcze
akrobacje na cyrkowym kole.
Gdy myślę o Tajnikach, mam w głowie przejmującą scenę. W szafie ukrywają się
dwie kobiety. Wyglądają przez otwierające się i zamykające okienka, a my
widzimy tylko ich przerażone spojrzenia.
Z: W temacie niedopowiedzeń warto
wspomnieć o, już nie plenerowych, spektaklach Lucii Svobodovej. Jej Uruk Aranak również zagrano bez słów,
poza kilkoma zwrotami w jednym z języków inuickich (matka, ojciec, miłość),
które – przetłumaczone na kartkach – dostaliśmy przed spektaklem. Lucia
siedziała w namiocie i opowiadała inuicką legendę o tym, że foki potrafią zrzucać
skóry i zamieniać się w piękne kobiety. Jedna z nich zakochała się w wojowniku,
który odebrał jej skórę na siedem lat, czym uniemożliwił jej powrót do morza.
Wszystko to wyczytałam dopiero z opisu spektaklu, sama zinterpretowałam go
zupełnie inaczej, ale myślę, że nie działa to na jego niekorzyść. Uruk Aranak to przedstawienie
międzypokoleniowe, każdy może w nim znaleźć coś dla siebie. Dzięki
niejednoznaczności spektaklu wytwarzamy swoje własne światy. Pomaga w tym gra
ze światłem i cieniem, lalki, instrumenty i śpiew. Mnie na przykład najbardziej
poruszył wątek wyzysku kobiety, której rola została sprowadzona do opieki nad
dzieckiem i usługiwania mężowi. Lucia kręci się coraz szybciej, a razem z nią
jej podświetlona spódnica, na której w małych kieszonkach siedzą lalki męża i dziecka, oczekujące w kółko jej
uwagi i opieki, aż pada z wycieńczenia.
Za to punktem wyjścia do kolejnego
spektaklu Svobodovej, Duck After,
jest historia, która zdarzyła się naprawdę. W 1992 roku ze statku towarowego
podczas sztormu wypadł kontener pełen gumowych kaczek. Dzięki ruchowi zabawek
oceanografowie przebadali, jak działają prądy morskie. Główną bohaterką jest
właśnie jedna z kaczek – świadoma swojego szkodliwego, bo plastikowego i
toksycznego dla środowiska pochodzenia, poświęca się i żyje tak, by jak
najbardziej pomóc planecie oraz przyjaciołom, których poznaje na swojej drodze.
Spektakl jest przezabawny i różnorodny – Lucia animuje pacynki, kukiełki i inne
lalkowe formy, dodatkowo wszystko ożywiają projekcje. Przedstawienie ma
nieoczywistą konstrukcję – twórczyni założyła, że widz pewne elementy historii
ułoży samemu i samodzielnie je przepracuje. Lucia Svobodová nie boi się zostawiać
młodym widzom przestrzeni na myślenie. Niedomówienia w teatrze dziecięcym są
nieczęste, sama z początku kręciłam głową i musiałam się do nich przyzwyczaić.
Czasami za bardzo chcemy wytłumaczyć dzieciom świat, co zabija krytyczne
myślenie i ogranicza. Duck After nie
jest tylko kolejnym spektaklem ekologicznym. Nie tłumaczy, jak wyrzucać śmieci,
ale pyta, czy w ogóle powinniśmy to robić i kupować nowe rzeczy, wprowadzając
wątek konsumpcjonizmu. Czy naprawdę potrzebujemy kolejnej żółtej kaczuszki, czy
może wystarczy nam ta, którą już mamy? Bardzo ciekawe, odważne i aktualne
podejście do tematu.
M: To samo mogę powiedzieć o spektaklu
Zmień się, także w reżyserii
Svobodovej, stworzonego razem z zespołem OTL i nagrodzonego, bardzo słusznie, w
Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Jest to
opowieść o dżdżownicy Zuzi – bohaterka ma formę skracającej się i wydłużającej
lalki stolikowej. Scenografia składa się z pierścieni, każdy z nich jest innym
etapem podróży bohaterki, na przykład spotkaniem wśród kolorowych grzybów,
których uderzanie uruchamia dźwięki, czy obserwowaniem wyścigu mrówek w
labiryncie. Zuzia marzy o tym, by zostać motylem, a zamienia się w ćmę.
Przemiana jest nieodłączną częścią naszej natury, ale spektakl wskazuje, że nie
zawsze jesteśmy w stanie przewidzieć jej konsekwencje. Przedstawienie, tak samo
jak w twoich przykładach, nie ma wyraźnej puenty. Interpretacja tego, co się
dzieje z Zuzą, jest pozostawiona publiczności. Zabieg ten w wyjątkowy sposób
obrazuje nieoczywistość procesu dorastania.
Najmniejszy teatr w Polsce, śmietniki i inne olsztyńskie zakamarki, czyli o
tym, jak pamiętamy
M: Ewa i Krzysztof Zemło, tworzący
Teatr Łątek z Supraśla, to bezkonkurencyjni mistrzowie teatru cieni zarówno
klasycznego, jak i eksperymentalnego. Na ANIMĘ przyjechali z dwoma spektaklami.
Pierwszy z nich wystawili klasycznie, w budynku OTL-u, a drugi – w przestrzeni
dość nieoczywistej teatralnie.
Okienko składa
się z krótkich etiud zakończonych błyskotliwą puentą. I już, tylko na tym
polega ten spektakl dla dzieci. Ale nie jest to jego wada! Wśród zabawnych
historii jest na przykład taka o łakomej dżdżownicy albo o walczących ze sobą
baranach. Zwrot w każdej z opowiastek wywołuje uśmiech u najmłodszych. Tym zaś,
co ciekawi dorosłych, są różnorodne techniki teatru cieni, z których korzystają
animatorzy. Na początku animują klasycznie, z czarnymi formami odbijającymi
cień na białym materiale. Potem Zemło odwraca reguły gry – z czarnej płachty
wynurzają się białe kształty. Opowiastka o magiku, którego kapelusz na naszych
oczach zmienia się w kota zjadającego ławicę ryb, to propozycja stworzona przy
użyciu jeszcze innej techniki animacji. Sam Zemło przyznał, że do tej sceny
zainspirowała go twórczość Tadeusza Wierzbickiego – wirtuoza specyficznych
cieni pozyskiwanych przez odbijanie się światła (umieszczonego odwrotnie niż w
tradycyjnym teatrze cieniowym) od zakrzywionych bądź pokruszonych luster. Spektakl
wieńczy etiuda, którą wykonują sami mali widzowie.
Z kolei propozycja dla dorosłych
zabiera nas do Wisborga, do którego przybywa hrabia Drakula. Do przyczepy,
najmniejszego teatru w Polsce, wchodzi trzydzieści pięć osób. Publiczność
zostaje zamknięta w dusznej, wampirzej atmosferze zarazy, grozy i zbrodni. Tym,
co najbardziej zachwyca w Nosferatu –
dzienniku zarazy nie jest historia, którą przecież wszyscy znamy, a sposób
jej podania. Animatorzy wykorzystują nie tylko teatr cieni, lecz także
nakładają kadry z filmu Murnaua, nadając opowieści charakter typowy dla
niemieckiego ekspresjonizmu. W momentach halucynacji głównego bohatera
Jonathana kadry zniekształcają się i zalewają krwią. Twórcy korzystają z
symboli przynależących do wampirzego porządku i ironicznie je ogrywają. To
sprawia, że spektakl jest i retro, i cool. A poza tym – bardzo dopracowany
technologicznie. Wejść do najmniejszego teatru w Polsce – co za przygoda!
Z: Widziałaś też inny spektakl, który
odbywał się wciśnięty w niespodziewane miejsce.
M: Tak, możemy do niego przejść i tym
samym przyjrzeć się spektaklom studenckim, które stanowiły dużą część programu
ANIMY.
Z: Co więcej, nie były one traktowane
jako osobna część festiwalu ani nie zostały przypisane do konkretnego nurtu.
Nurty bywają problematyczne: wprowadzają hierarchie i potrafią ustanawiać
szkodliwą relację między odbiorcą a artystą. Obecność tych spektakli była
kluczowa nie tylko dlatego, że dawały przestrzeń najmłodszemu pokoleniu twórców
lecz także wzbogaciły festiwal o nowe tematy i perspektywy.
M: Najczęstszym z nich była pamięć,
czy to kulturowa, czy związana z osobistą historią. Przykładem tej pierwszej
były Żywoty świętych osiedlowych z
Akademii Teatralnej w Białymstoku, oparte na książce Lidii Amejko w reżyserii
Vasila Dashkevicha. Spektakl oglądaliśmy na tyłach olsztyńskiego ratusza, wśród
kubłów na śmieci. Osiedlowi święci odarci ze swojej świętości opowiadali o
szarości zwykłych dni, łącząc ją z absurdalnym mistycyzmem. Święty Chajdeger zamienił
niewyartykułowane pytania w sens, a Święta Apolonia zatrudniła się w domu
publicznym z gorącej potrzeby serca. Jest to spektakl bezpruderyjny, lalki
wyskakują ze śmietników, postaci noszą crocsy i palą
Z: Miłosna
302/2 też zabrała nas do niespodziewanego miejsca, czyli mieszkania w
olsztyńskiej kamienicy. Razem z performerkami Karoliną Konecką i Mariną
Bazydrievą rozkładamy obrus, podajemy kawę i ciasto, a potem się nimi
częstujemy. Dodatkowo, twórczynie wraz z organizatorami postanowili wykorzystać
antresolę znajdującą się w mieszkaniu, by zwiększyć liczbę widzów. Decyzja,
szczególnie w trakcie festiwalu, wydaje mi się słuszna, ale z pewnością zmienia
atmosferę sytuacji i wpływa na zachowanie biorących udział w działaniu, którzy
wiedzą i czują, że są obserwowani z góry. W Miłosnej…
performerki wspominają małżeństwo swoich dziadków, wykorzystując do tego
przedmioty: charakterystycznie bujający się fotel, obijający się po ramionach
gości fartuch na brzuchu babci czy rękaw marynarki dziadka. To dzięki nim są w
stanie utrwalić pamięć o tych, którzy odeszli, zanim ostatecznie sprzedadzą
mieszkanie. Bardzo podobny zakres tematyczny przedstawiła Julia Fidelus w 20 DEN, przygotowanym na podstawie
książki Miry Marcinów Bezmatek. Do
bohaterki przychodzi zmarła matka jako lalka (muppet), powstała ze stosu
pozostałych po niej rajstop. Bliska relacja była naznaczona nałogiem, więc
spotkanie wiąże się z powrotem traumatycznych wspomnień. Obie propozycje mają
kameralny charakter, ale zostały przygotowane bardzo solidnie. Historie są
spójne, a animacja i gra precyzyjne. Najbardziej przyciąga mnie do nich
umiejętność dobrania formy do tematu, który artystki chcą poruszyć. Myślę, że
niejeden teatr mógłby pozazdrościć Akademii Teatralnej takich pozycji dla
widzów dorosłych w repertuarze.
M: Także Helena Magdaleny Dąbrowskiej z tej samej uczelni skupia się na
rodzinnej historii. Reżyserka wykorzystuje nagrania wypowiedzi własnej babci,
czyli Heleny Olimpii Dąbrowskiej, które zostały zarejestrowane kilka lat przed
jej śmiercią. Osoby już nie ma, ale jej głos pozostał, by opowiedzieć intymną,
osobistą historię życia. Babcia pojawia się na scenie jako lalkowy korpus,
działający na nogach performerki. Helena pokazuje,
jak można wykorzystywać historie mówione, przekazywać je kolejnym pokoleniom i
przy okazji wzruszać widza do łez.
Z: Kolejny spektakl studencki także
opierał się na biografii. Stand-up
Aleksandry Gosławskiej wykorzystuje znany format do opowiedzenia o osobistym
doświadczeniu studiowania aktorstwa teatru lalek na Akademii Teatralnej.
Opowieść o zabawnych sytuacjach przeplata się ze świadectwami przemocowych
zachowań, jednak głównym tematem Stand
upu jest przemęczenie i wypalenie prowadzące do poważnych problemów
zdrowotnych. To, co doceniam w tej propozycji, oprócz wartości samego
poruszanego tematu, jest wykorzystanie umiejętności szkolnych, na przykład
animowania rękawiczki, do przedstawienia czegoś, co wychodzi poza uczelnię, a
nawet staje w opozycji niej. Jest to szczególnie ciekawe w kontekście dyskusji
o spektaklach dyplomowych, o tym czy wykorzystują one w wystarczającym stopniu
narzędzia teatru formy.
M: Tak! Nie ma co dyskutować, ile
lalek musi być w teatrze lalek. Białostockie spektakle pokazują, że osoby
studiujące z konkretnych powodów twórczych sięgają po środki inne niż typowo
lalkarskie, ale potrafią też świetnie wykorzystywać szkolny warsztat, kiedy
uznają, że jest to odpowiednia forma dla przedstawienia tematu. Podam kolejny
przykład: wrocławska szkoła teatralna przyjechała na ANIMĘ ze spektalem Gnój w reżyserii Kornela Sadowskiego na
podstawie powieści Wojciecha Kuczoka. Historię rodziny zamkniętej w śląskim
domu przedstawia na scenie Miłosz Sadowski. Akcję dziejącą się we wnętrzu
budynku widzimy dzięki obrazom z kamery. Starzejący się, malutki dom mieści w
sobie, pod postacią małych laleczek, całą rodzinę, w tym przemocowego ojca oraz
syna, któremu udaje się uciec. Chłopak razem z domem zmuszony jest porzucić
zamieszaną w trudne wspomnienia śląskość. Tutaj, tak jak we wcześniejszych
spektaklach, pojawia się temat pamięci, głównie pamięci domu i przedmiotów,
które przeżyły kilka wojen. Studenckie spektakle wniosły więc do festiwalu głos
gotowy do zmierzenia się z rodzinnymi wspomnieniami.
Alternatywne sposoby doświadczania w szkole i bibliotece
M: Instrukcję
obsługi Analog Collective widzieliśmy w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej
– a właściwie nie widzieliśmy, bo przed wejściem na salę zasłonięto nam oczy.
Zostaliśmy wprowadzeni na scenę i za pomocą dotyku, zapachów oraz dźwięków
wyobrażaliśmy sobie rozgrywaną przed nami historię. Siedzę na dywanie głównej
bohaterki i słyszę, jak rozmawia przez telefon. Czuję zapach parzonej kawy i
dotyk kociego ogona na mojej kostce. Taki teatr przynosi nowe emocje. Nic
dziwnego, że na początku byłam zestresowana, próbując poradzić sobie bez mojego
dominującego zmysłu. Warto jednak podkreślić, że to, co dla mnie było jedynie
wyjątkowym doświadczeniem, dla osób niewidomych stanowi codzienność. Przed
powstaniem spektaklu zespół przeprowadził zajęcia w Ośrodku
Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych w Laskach. Fragmenty wypowiedzi
uczestników tych warsztatów zostały odtworzone w finale spektaklu, kiedy
siedzieliśmy przy ognisku i czuliśmy jego ciepło. Opowiedziana wtedy historia o
bohaterze zamienionym w ćmę, który we śnie wyobraża sobie, że widzi, nabiera w
tym kontekście nowego znaczenia i ogromnej mocy.
Z: Także widziałam w bibliotece
spektakl stawiający widzów w nowej sytuacji. Goldgraber w reżyserii Moniki Gerboc z Teatru w Zwickau to
adaptacja VR wiersza Emanuela Geibela. Dzięki technologii wchodzimy do
hiperrealistycznego, legendarnego świata baśni, pełnego przerysowanych masek,
lalek i kostiumów. Tak samo jak ty, stresowałam się przed założeniem gogli,
zwłaszcza, że dzień wcześniej w olsztyńskim planetarium kręciło mi się w głowie
od ruchu ciał niebieskich. Na szczęście spektakl wykorzystywał imersję, ale
robił to w sposób dostępny i nienarażający na gwałtowne doznania. Była to
bardziej próbka tego, co możemy uzyskać dzięki eksperymentowaniu z VR-em.
Dlatego też najciekawszym punktem spotkania była prezentacja po spektaklu,
dotycząca powodów i procesu powstawania przedstawienia oraz celów, jakie może
spełniać wirtualny teatr. Jednym z nich jest właśnie dostępność, jako że teatr
umożliwia wysyłanie gogli do zainteresowanych widzów.
M: Tak, widziałam ich Króla Olch w Bielsku-Białej.
Z: Oba spektakle jeżdżą do szkół jako
forma omówienia lektury. VR, jak podkreśla reżyserka, nie zastąpi normalnego
teatru, ale może się stać jego alternatywną częścią. Myślę, że może on nawet
zadziałać na korzyść zwykłych przedstawień, pomagając docenić to, co uzyskamy
tylko przy bezpośrednim kontakcie z widzem. Narzędzia używane przy produkowaniu
pokazów VR mogą również rozwijać bardziej tradycyjne sposoby prezentacji.
M: Olsztyńskie Dwa Pavliny Okleštekovej, które zaprezentowano w licealnej sali
lekcyjnej, także postawiło widownię w nietypowej sytuacji. Zanim weszliśmy do
klasy, zostaliśmy ustawieni w hierarchicznej relacji. Do środka wprowadziła nas
krzycząca o spóźnieniach nauczycielka. Kiedy siedzi się w szkolnych ławkach,
naprawdę można poczuć się nieswojo i przypomnieć sobie własne, trudne szkolne
wspomnienia. W środku tej dość niezręcznej sytuacji rozgrywa się historia
Pingwina, szkolnego outsidera o płynnej tożsamości płciowej. Nie jest to jednak
jedyny temat spektaklu. Można go interpretować również pod kątem przemocy
rówieśniczej, dotykającej kogoś niewpasowanego w społeczne normy. Artyści
animują makiety podwieszone na tablicach – niczym ze szkolnego apelu – a my
przyglądamy się przykładom szkolnego prześladowania. Bezradni siedzimy w
ławkach. Jesteśmy biernymi obserwatorami – bez głosu i sprawczości.
Z: Wrócę jeszcze na chwilę do
biblioteki, w której odbył się również spektakl Nieosobni teatru Malabar Hotel, inspirowany wystawą Białoszewski. Nieosobny, prezentowaną w w 2024 roku w Muzeum
Woli w Warszawie. Sam fakt pracy nie tylko na archiwach, ale także na gotowej
narracji, jaką tworzy wystawa, jest intrygujący. Twórcy przedstawiają
działalność Teatru Nieosobnego oraz związanych z nim twórców i twórczyń bohemy
artystycznej lat pięćdziesiątych. Robią to przez dosłowne ożywianie zdjęć –
poprzez tworzenie z nich lalek, masek czy oblewanie ich farbą tak, by stworzyć
łzy w oczach albo pozór ruchu ust. Kwestia wdzierania się życia do,
zakonserwowanej już, twórczości stanowi główny temat spektaklu. Twórcy pytają,
jak fizjologia wpływa na sztukę, głównie wieczne uczucie głodu czy strach przed
milicyjnym prześladowaniem. Przedstawienie jest pełne absurdalnego humoru.
Naszymi przewodnikami po filozoficznych i teatralnych rozważaniach są koło i
trójkąt, ale to krótkie przebłyski grozy świata otaczającego idylliczną wspólnotę
artystyczną przejmują najbardziej, właśnie dlatego, że wpadają do niej tylko na
chwilę.
Malabar Hotel pokazał również Deszcz na podstawie niedawno
odnalezionych tekstów Mirona Białoszewskiego o tym samym tytule. Chętnie
zabrałabym na niego młodzież, dlatego że pokazuje on alternatywne sposoby
doświadczania tekstu literackiego. Deszcz
obrazuje, jakie sensy ujawniają się przy czytaniu dramatu, jeśli nie skupiamy
się na jego treści, a na warstwie językowej i dramaturgicznej. Twórcy
rozmawiają na tle brązowego papieru, który malują i polewają farbą w rytm
wypowiadanego tekstu i jego intencji. Z tego działania, wraz z każdą warstwą,
rodzą się nowe, coraz bardziej figuratywne obrazy. Oderwane kawałki kartonu
stają się twarzami bohaterów, które zalewa deszcz. Malabar Hotel naprowadził
publiczność na inny rodzaj odbioru, skupiający się na, równie ważnych jak
narracyjne, językowych i wizualnych walorach tekstu.
Rzut z kosmosu na planetę ANIMA
M: Na koniec zostawiłam spektakl,
który jest dla mnie uosobieniem energii całego festiwalu. Chodzi o Kulkę Tomasza Maśląkowskiego z
Wrocławskiego Teatru Lalek. Tytułowe kluki to klaunowe nosy, które uciekają
dwójce skłóconych ze sobą przyjaciół, i zaczynają żyć własnym życiem. Rosną i
pojawiają się w niespodziewanych miejscach, co powoduje zabawne slapstickowe
sytuacje. Wywołuje to śmiech u dzieci, ale śmieją się również opiekunowie,
opiekunki, a przede wszystkim zespół organizujący festiwal ANIMA. Zachowanie
widowni było dla mnie symbolem tego, że ten festiwal nie wybiera. Jest nie
tylko międzypokoleniowy, ale również otwarty na nowe. Kulka udowadnia, że do zachowania równowagi potrzebujemy innych, z
którymi możemy się bawić, śpiewać i wzruszać. ANIMA także pokazuje, jak
przyjemnie wytwarzać energię i przeżywać coś wspólnie.
Z: Zastanawiam się, co byłoby moim
festiwalowym top trzy. Zdaje się, że atmosfera festiwalu i to, o czym
rozmawiałyśmy na początku, czyli wejście w tkankę miasta. Nie tylko jeśli
chodzi o różnorodne lokalizacje spektakli, ale również obecność wizualną. Czułam,
że nie jest to impreza zamknięta, środowiskowa, a otwarta głównie na
miejscowych. Oczywiście, potrzeba jeszcze kilku lat, aby festiwal na nowo
osadził się w miejskiej świadomości, ale myślę, że to był dobry początek.
Świetnie było poznać też sam Olsztyn, połączyć udział w festiwalu ze
zwiedzaniem miasta, które nie jest najbardziej popularnym celem wycieczek.
Wiele osób przyjechało do Olsztyna po raz pierwszy właśnie na festiwal i jest
to dodatkowa wartość ANIMY, o której dobrze byłoby nie zapomnieć w kolejnych
edycjach. Z teatralnych zachwytów zostanie ze mną nowatorskie podejście Lucii
Vrany Svobodovej do młodego widza.
M: U mnie bardzo podobnie! Spektakl Zmień się tej samej reżyserki okazał się
najciekawszą propozycją reaktywowanego olsztyńskiego festiwalu.
Z: Tak, ANIMA nie była takim
kosmicznym statkiem, który nagle wylądował w środku miasta i zaraz odleciał, a
urozmaiceniem olsztyńskiej codzienności – trochę jak wyjątkowo pięknie świecące
słońce.
M: Słońce, które dostrzegało się tego
lata w Olsztynie nawet, jeśli kapryśna pogoda nie zawsze dopisywała.
Z: Zakończmy tą niebiańską metaforą.
M: Stara, dobra planeta ANIMA z
powrotem na swojej orbicie. Brzmi
dobrze.
