Pamiętajcie parasol | Tadeusz Sobolewski

Przedstawienie Anny Retoruk Dziady po Białoszewskim w Teatrze Lalki i Aktora Kubuś w Kielcach oglądałem wraz z grupą osób, które, jak ja, w latach 70. należały do zaprzyjaźnionego kręgu Mirona Białoszewskiego. Nazywano nas „dziećmi Mirona” (dziś te dzieci dobiegają siedemdziesiątki). 

W 1977 roku byliśmy świadkami wymuszonej przez przyjaciela i współlokatora przeprowadzki Mirona z placu Dąbrowskiego na drugi brzeg Wisły, na Saską Kępę, a właściwie jej nową część, blokowisko zwane Chamowem. Ta przeprowadzka na dziewiąte piętro bloku, skojarzona dwuznacznie z „wyniesieniem” (do nieba? na cmentarz?), stała się jednym z kluczowych motywów późnej twórczości Mirona, jej naczelną metaforą. Teksty z tego okresu stały się podstawą spektaklu.

fot. Bartek Warzecha


Zanim jednak powiem o samych Dziadach... Anny Retoruk – kilka uwag dotyczących szczególnego charakteru pisarstwa Białoszewskiego. Było ono w stopniu wyjątkowym spojone z tym, co niesie życie. Można powiedzieć: żył po to, żeby pisać. Trudno byłoby w jego wypadku przeprowadzić szkolne rozróżnienie „życia” i „twórczości”. Wszystko, co pisał w późnym okresie swego życia, po Pamiętniku z powstania warszawskiego, było „pamiętnikiem” lub „dziennikiem”. Ale zarazem podmiot liryczny staje się tu jakby jednym z nas. „Indywidualizm bez samowywyższenia” – określał postawę pisarską Białoszewskiego Stanisław Barańczak. Bohater Mirona, pozbawiony polskich kompleksów, „wybiera sam siebie”. Jest pogodzony z sobą. Otwarty. Był taki jak wszyscy – charakteryzował go Konstanty Jeleński – ale zarazem nikt nie był podobny do niego. 

Józef Czapski po spotkaniu z Mironem w Paryżu w 1959 roku napisał do ich wspólnego przyjaciela, Ludwika Heringa, współtwórcy Teatru Osobnego, krótką charakterystykę jego osoby: Naturalność zupełna i ta pewność, że się mówi z człowiekiem jakąś władzę, jakąś samoistność w sobie mającym (...). Jego spojrzenie wyzwolone z banału. Kogoś takiego znaliśmy. I ma szansę poznać go każdy, kto wczyta się w jego poezjoprozę, kto zobaczy ten spektakl. 

Nie znam drugiego polskiego poety, który by w takim stopniu niwelował dystans, stwarzał poczucie bliskości z odbiorcą, wychodził mu naprzeciw bez narzucania się, bez ekshibicjonizmu. Czytelnik Białoszewskiego czuje się wpuszczony do jego domu i do wnętrza jego świadomości. Ale czy nie jest to nasza własna świadomość? Czy postać Mirona, z jaką spotykamy się w jego literaturze i w jej adaptacjach, nie staje się mitem? Projekcją nas samych? Czymś, co on sam nazwał w jednym z wierszy „osobowością zachciankową”? Zatarcie granic między sobą a światem i między podmiotem a odbiorcą nadaje tej twórczości wymiar ponadindywidualny. Może nawet mistyczny? Choć przecież nie religijny. 

Taki charakter ma przedstawienie Dziadów po Białoszewskim, złożone w głównej mierze z tekstów pisanych w latach 70.: Chamowa, Rozkurzu, Odczepić się, ale także wcześniejszych wierszy i prozy (m.in. z Szumów, zlepów, ciągów). 

U Białoszewskiego wszelkie wątki życia tworzą jeden splot – na równi umieszcza to, co wysokie i niskie, trywialne i mistyczne. W wierszach i prozie z początków życia na Chamowie Białoszewski stworzył swego rodzaju partyturę blokowiska, symfonię hałasów dochodzących zza ściany, biurokratyczną komedię dell’arte kolejek do administracji i do przychodni, surrealistyczne dialogi wtorkowych gości, a wszystko to przeplecione ze snami. Ciąg życia notuje, jak leci – ale tylko pozornie: w rzeczywistości jest to kunsztowna literacko-muzyczna konstrukcja, pełna humoru – spojrzenie na rzeczywistość z dystansu, jakby spoza świata. 

Niepozorny człowiek-Miron, buszujący wieczorami po Grochowie, traktowanym przez niego jak swoje włości, jest jakby przybyszem nie z tej ziemi. W przedstawieniu Dziadów po Białoszewskim jest użyty taki fragment z Chamowa: Miron mija w parku grupę podpitych młodych ludzi. Jeden z nich, który dość się poecie podoba, mijając go, rzuca w jego kierunku wulgarne słowo. Narrator-Miron, niezrażony, zastanawia się, czy „na innych planetach też jest tak duży procent tego żywiołu mowy” i dochodzi do wniosku, że „delikatności jest mało w kosmosie”. 

Metafory wynikają u niego zawsze z konkretu, jak dowcipy. Blok otoczony rusztowaniami podczas tynkowania – to „kosmos w klatce”. Swoje życie po „wyniesieniu” na Chamowo porównuje z losem Robinsona, wyrzuconego na bezludną wyspę. Dziwne porównanie, bo przecież Miron znalazł się w epicentrum ludzkiego rojowiska, w bloku, który nazywał mrówkowcem. Pozostał jednak kimś osobnym, samotnym w tłumie. Jego mieszkanie jest pustelnią, miejscem wydzielonym. Samotność z wyboru, zdolność do życia osobnego jest dla niego czymś dobrym, zbawczym. Paradoksalnie, właśnie ta samotność umożliwia porozumienie, staje się warunkiem twórczości, pozwala na dystans w stosunku do życia i w rezultacie prowadzi do pojednania. 

Pisze o tym w jednym z swoich ostatnich zapisków, w publikowanym w Tajnym dzienniku liście do Marii Janion: Pod wieczór mógłbym niekiedy kochać trochę tych i owych ludzi. Rano – nie tak mocno. Choć pamiętam, że często, wracając do domu, żal mi było tych zaharowanych i wstyd, że ja jestem wolny. Teraz zostaje jeszcze nadzieja na przyszłość daleką, nieco po życiu. Co łączy się z wiarą (w siebie i odbiór). Bo mowa tu o pamięci, więc głównie o skutkach pisania. To też się łączy z miłością, bo czytelników na jakiś sposób przecież się kocha. Przynajmniej w czasie pisaniowo-czytaniowego kontaktu, który rozciąga się w czasie, i chodzi o to, żeby w jak najdłuższym czasie (...). Czytelnika nie obchodzi (raczej), czy ja żyję, często o tym nie będzie wiedział. I wtedy też mnie ożywi, czego nie będę czuł wtedy, ale mogę poodczuwać potencjalnie na zapas teraz, szczególnie przy pisaniu. ¶Tak wygląda Białoszewskiego „non omnis moriar”. Cała jego twórczość jest zaproszeniem do komitywy, do wspólnego oglądania świata. Ten – jak sam siebie określał w debiutanckich Obrotach rzeczy – „grzesznik”, który „ma się za poetę”, żyjący jak pustelnik w „grocie numerowanej” wciąż przekonuje sam siebie, że „ostatecznie mówi z ludźmi, nie pisze dla samych szaf” i przed ziomkami jest „garbaty garbem porozumienia”. 

Dzisiaj nie musiałby tego powtarzać, bowiem ma nowych, pośmiertnych czytelników, którzy chodzą jego śladami. Co takiego chcą od niego dostać? Chodzi przecież nie tylko o to, żeby odkrywać poetę, który żył w Warszawie w latach 1922–1983, ale żeby poprzez jego pisanie odkrywać siebie i z bezinteresowną uwagą przyjrzeć się rzeczywistości, i „móc niekiedy kochać tych i owych ludzi”. 

Na przedstawienie Anny Retoruk szykowałem się z tremą. Rozsunęła się firankowa kurtyna (u Mirona nigdy nie było firanek). Odsłoniło się pudełko pokoju. Pośrodku – stolik-ołtarzyk ze świecznikami, krzyżykiem i zdjęciem Mirona. Kaplicowate wnętrze z świątkami, ale nie w jego stylu. Adapter na czarne płyty. Rozbebeszone łóżko – ono może najbardziej, jak te świątki, kojarzy się z mieszkaniem poety. 

W tej kapliczce Mirona jest troje młodych ludzi – dwóch mężczyzn i dziewczyna. Zapalają świeczki. Wyjmują z szuflad tomiki. Czytają na głos wiersze. Pomyślałem nie bez ironii: oni są trochę jak my, dawne „dzieci Mirona”, czciciele poety, odprawiający na jego cześć nabożeństwo. 

W jakim momencie pokonałem dystans i znalazłem się w środku? Chyba wtedy, gdy trójka postaci zaczęła przymierzać, jak maski, zdjęcia Mirona, zza których wyłaniały się ich własne twarze. Powtarzali: Ja to ty? A ty to ja? Do martwego pokoju-kapliczki zstąpił duch Mirona i ożywił wszystko. 

W tej grze masek i twarzy, z towarzyszącymi temu słowami wiersza Autoportret odczuwany, została uchwycona jedna z tajemnic oddziaływania poety. Patrzą na mnie,/ więc pewnie mam twarz./ Ze wszystkich znajomych twarzy/ najmniej pamiętam własną. Uzyskuje się twarz w twórczości, w pisaniu, w nawiązaniu komitywy z drugim człowiekiem, z odbiorcą. Miron w przedstawieniu Retoruk objawia się jako „nikt”, ktoś, kto uzyskuje twarz w oczach innych. Do tego właśnie służy mu trójka akolitów. On ożywia ich, a oni ożywiają jego. Oni tworzą Mirona, a on im się oddaje, wciela się. Religijna idea wcielenia znajduje tu bardzo konkretny wyraz. Dosłowny, zabawny – a przecież nie parodystyczny. 

W scenariuszu znajdował się jeszcze inny wiersz Białoszewskiego, z którego reżyserka zrezygnowała, chyba dlatego, że zbyt dobitnie ilustrował to, co działo się na scenie: leży po mnie w rozbetach w kapie/ pucha udrapowana/ ale żeby jeszcze tak/ ruszała ręką/ majtała nogą/ pomyślała, zaśpiewała, zjadła/ to z pozorów doprawdy/ Miron się ułoży. 

I tak się dzieje: Miron „układa się” na scenie z teatralnych pozorów. Jest trójca Mironów, którzy razem kładą się do łóżka, razem się budzą, noszą jedną piżamę. Mają twarze własne i jego. Chwilami są jak jedno wielorękie bóstwo, to znów rozdzielają się, wcielają w Mirona i w jego gości, w hałasujących sąsiadów, w hałasy domu, których nie można kochać, ale można je zapisać, przetworzyć, użyć, zrobić z nich teatr. Dla Białoszewskiego wszystko może być teatrem: ludzie w kolejce, wtorkowi goście z Anulą, która ma ochotę zatańczyć, wizyta zaprzyjaźnionej Teresy Amerykańskiej, która zachwyca się krzesłem, że takie... drewniane. Nawet deszcz, jak żywa istota, robi dla niego swój teatr, bębniąc staroświecko w parapet. Otoczony hałasem Miron-Robinson jest do końca tym, który mówi życiu „tak”. Ma coś z Pana Boga (o którym pisał gdzieś jako o „interesującej osobie” i dał nawet Bogu role w lalkowej sztuce Rozalie i w słuchowisku radiowym Kalejdoskop). Miron obserwuje Adama i Ewę znad sufitu. Słucha, jak całe dnie coś rżną, przybijają, szurają, jak się awanturują. Chciałby, jak Boże Dziecię z kolędy, podnieść rękę i błogosławić ludziom zza ściany. Chce ich kochać i nie może. Wychyla się z okna, podgląda ludzkość, ale wtedy odzywa się jego pozawałowe serce. Wmawia więc sobie, rymami księdza Baki, że śmierć jak rydz/ zdrowa dla umieraczy (tego wspaniałego wiersza akurat nie ma w przedstawieniu, ale warto o nim pamiętać). Dom mu tynkują, obudowują, zamykają kosmos w klatce – ale wszystkie te niedogodności jakoś się opłacają. Przydają się do wierszy i prozy, stają się materią dramatu. 

Zawsze drażniło mnie, kiedy czytając teksty Białoszewskiego z Chamowa, użalano się nad ciężkim losem poety mieszkającego w bloku, tak jakby wybawieniem mogło być dla niego luksusowe życie w spokojnym pensjonacie. Tymczasem doświadczenia wojenne i powojenne kazały jemu, niewierzącemu, docenić mądrość psalmisty, żeby traktować „spuszczany z góry lód” – czyli ostry grad i śnieg – na przekór, jak cenne „kąski”. 

Pisał do końca. Co za okazja dla literatury, ten kontrast: zbliżanie się śmierci, skrócony oddech, sercowa choroba, a z drugiej strony rozkwitające z wiosną, rozpędzone, narastające, mrowiące się życie Saskiej Kępy-Chamowa. 

Ten teatr życia udało się zamknąć w małym pudełku sceny Teatru Lalki i Aktora. Mieszkanie-kapliczka staje się przedsionkiem zaświatów. Zamykając przedstawienie cytatem z Transów, autorka dopowiada ideę, która prześwieca przez całe Dziady po Białoszewskim: byliśmy świadkami czegoś w rodzaju wcielenia. Czasem właśnie poprzez sztukę lepiej można zobaczyć to, co jest także podstawą religii. W przedostatnim tekście tego przedstawienia Białoszewski wspomina Chrystusa z wolnej stopy, „nie wchodząc w boskość”. Mówi o Nim jak o wielkim poecie, „subtelnym, ale znającym wszelkie niesubtelności”. O tym, że jest jak „dojna krowa”, z której czerpią wszyscy. Że „lata” i „poczuwa się do odpowiedzialności, za wszystkich, za wszystko”. 

Czym byłoby to przedstawienie, gdybyśmy nic nie wiedzieli o istnieniu poety Mirona i myśleli, że jest postacią zmyśloną? Byłby to spektakl spirytualistyczny o tajemniczej postaci bez twarzy, dobrym duchu, który udziela się każdemu, kto chce do niego przyjść. Ale on istniał i oddziaływał naprawdę. Tajemnicą tego oddziaływania jest literatura. Anna Retoruk na kanwie Białoszewskiego ułożyła sztukę o poecie i otaczających go ludziach, którą da się też czytać jak przypowieść o wcieleniu się bóstwa w człowieka. 

Pod koniec bohaterowie tej sztuki nie noszą już masek. Nie są Mironem, a on sam pojawia się w ich rękach, w postaci małej laleczki. Jest już po inicjacji. Miron odchodzi. Wiersz Mój testament śpiącego zapowiada jego odejście, Miron, jak mistrz zen, w obliczu ostateczności daje radę – zabawną, może głęboką – tak jak się mówi do kogoś, kto wychodzi na deszcz: więc naprawdę/ pamiętajcie/ parasol. 


Dziady po Białoszewskim, na podstawie Chamowa i poezji Mirona Białoszewskiego. Reżyseria Anna Retoruk, scenografia Justyna Banasiak, muzyka Paweł Sowa, wizualizacje Michał Matoszko, ruch sceniczny Karolina Garbacik. Teatr Lalki i Aktora Kubuś, Kielce. Premiera listopad 2015. 


Nowszy post Starszy post Strona główna