Lubię się rozpychać na kolejne obszary | Z Agatą Kucińską rozmawia Katarzyna Krajewska

Katarzyna Krajewska: W twojej teatralnej pracy łączysz różne role: jesteś aktorką, reżyserką, scenografką, pedagożką w Akademii Sztuk Teatralnych. Która z nich jest dla ciebie najważniejsza? 
Agata Kucińska: Najbardziej kocham grać. 

W środku słońca gromadzi się popiół | Wrocławski Teatr Lalek, 2015 | fot. K. Krukowski



K.K.: To się nie zmieniło, kiedy zaczęłaś reżyserować? 
A.K.: Nie, i dziś myślę, że raczej się nie zmieni. Oczywiście są różne role – wspaniałe i takie, których się nie lubi. Aktor bywa podwykonawcą, niekiedy realizuje zlecenie reżysera, zdarzało się więc, że ze złości i bezradności gryzłam podłogę. Ale ostatecznie i tak najbardziej lubię grać. Natomiast reżyseria zmieniła moje podejście do zawodu aktora. 
K.K.: Dała ci dystans? 
A.K.: Nie nazwałabym tego dystansem, raczej poszerzeniem perspektywy. Budowanie roli wydaje mi się teraz na pewno czymś lżejszym, bardziej komfortowym. Praca reżysera wiąże się z ogromną odpowiedzialnością – za kształt artystyczny, za cały zespół, za wydane pieniądze. Od kiedy sama zaczęłam reżyserować, jestem dużo bardziej wyrozumiała wobec reżyserów. To doświadczenie w jakimś sensie pomaga mi być aktorką. 
K.K.: A jeśli jednocześnie grasz i reżyserujesz? Tak było w przypadku W środku słońca gromadzi się popiół na podstawie tekstu Artura Pałygi we Wrocławskim Teatrze Lalek. 
A.K.: Skusiło mnie do tego wyłącznie moje aktorskie ego, ja po prostu chciałam w tym zagrać. Ale też początkowo ten spektakl miał powstać jako koprodukcja z teatrem niezależnym, w bardziej „offowych” okolicznościach, a więc na większym luzie twórczym, bez presji całej instytucjonalnej produkcji. Ostatecznie pierwsza obsada z moim udziałem pozostała bez zmian. Jednak zdecydowanie wolę reżyserować i nie grać jednocześnie, mogę się wtedy skupić tylko na jednym i oddać całą siebie aktorom. Bycie w obsadzie spektaklu, który reżyseruję, bywa też niekomfortowe, bo kiedy coś idzie źle, przeżywam męki za kulisami i muszę się bardzo koncentrować, żeby zagrać, zrzuciwszy z siebie rozczarowanie. Albo kiedy przychodzę na spektakl i widzę, że nie ma pełnej widowni... zdarza się, że biorę to do siebie. Czasem emocje reżysera wkraczają w sferę aktora, mimo że bardzo się staram te funkcje rozdzielać. Przeskakiwanie między tymi dwiema rolami bywa naprawdę trudne. 
K.K.: Jak sobie radzisz z tą dwoistością, szukając tekstu do inscenizacji? Czytasz sztuki jako aktorka czy jako reżyserka? 
A.K.: Przyznaję, że często w pierwszej kolejności czytam jak aktorka. Pierwsza uruchamia się wyobraźnia aktorska, to chyba już jakiś odruch bezwarunkowy: ustawiam radar na ciężar i atrakcyjność zdania, napięcia między bohaterami. Jeśli tekst mnie „kręci” przekazem, formą, zaczynam go analizować pod kątem inscenizacji. 
K.K.: Mówisz „jeśli tekst mnie kręci”, czyli, jak rozumiem, inspiruje, porusza – ale na jakim poziomie: czy chodzi o treść, problematykę, o piękno języka, o melodię tekstu? Co działa na ciebie najmocniej? 
A.K.: Jeśli pytasz o moje reżyserskie zakusy, to często sięgam po teksty, które są nierealistyczne, które proponują postaci wyrażalne za pomocą lalek w sposób nienaśladujący człowieka. Raczej nie interesuje mnie naśladowanie lalką człowieka, bo w tej funkcji będzie ona ułomna. Natomiast gdy postać literacka porusza się w świecie metafor – albo sama nią jest – właśnie wtedy zaczyna się podniecająca próba uchwycenia niewyrażalnego. Tu rozpościera się przestrzeń, w której aktor już nie wystarcza. Ponadto lubię autorów z poczuciem humoru. Nie chodzi mi co prawda o wywoływanie salw śmiechu, ale humor jest dla mnie potężnym orężem, rozbrajającym to, co trudne i bolesne. Jakie to jest ważne! – także w życiu, w relacjach z ludźmi. Uwielbiam osoby z poczuciem humoru. Nęci mnie również język, który ma pewną swoistość, w którym zawarta jest jakaś czułość dla ludzkiej ułomności, w którym jest poezja. Ale o tym można by godzinami... 
K.K.: Zawsze wychodzisz od tekstu? 
A.K.: Często, ale nie zawsze. W przypadku mojego najnowszego spektaklu, Ile żab waży księżyc, było odwrotnie. Najpierw miałam pomysł na współpracę z grupą Cloud Theater, chciałam użyć w spektaklu lalkowym ich autorskiej formuły malowania światłem. I kiedy przeczytałam sztukę Maliny Prześlugi, pomyślałam, że to jest to: tekst, którego wymowa daje mi przestrzeń do wykorzystania tej techniki. A najbardziej marzę o tym, żeby umieć opowiedzieć o czymś ze sceny bez języka, bez słów. Jak u Philippe’a Genty’ego, w jego czystym, pięknym, purystycznym teatrze opartym na obrazie, w którym aktor jest tylko elementem, figurą, jednym z klocków układanki. To jest jakiś rodzaj wolności, kiedy nie trzeba być prowadzoną przez autora, przez litery. 
K.K.: Mówisz o „uwolnieniu się” od tekstu, a przecież w dzisiejszym teatrze nie jest on już ograniczeniem, można z nim zrobić niemal wszystko. 
A.K.: Tak, to prawda, ale ja nie myślę o robieniu z nim „wszystkiego”, tylko o wyeliminowaniu go. Tekst daje kręgosłup opowieści. Pozbywając się go, czy maksymalnie redukując, trzeba ten kręgosłup zbudować samemu. To sprawia mi trudność. 
K.K.: Próbowałaś kiedyś pisać dla siebie? 
A.K.: Próbowałam, i było to niezwykle przyjemne, ale potem zaabsorbowała mnie inna praca, a tymczasem mój wewnętrzny krytyk zniechęcił mnie do kontynuacji i zamknął zeszyt. Jestem raczej pracowita, ale w pewnych sprawach okropnie leniwa. Wierzę, że wiele rzeczy można wypracować, także – przynajmniej do pewnego stopnia – umiejętność pisania. To po prostu żmudny proces tworzenia synaps w mózgu, podobny do wyrabiania mięśni na siłowni. 
K.K.: Gdybyś miała wybrać jeden najważniejszy element, na którym opierasz swoje inscenizacje, potrafiłabyś? 
A.K.: Są reżyserzy, którzy budują na tekście, pilnują przekazu albo pracują obrazem, a aktor jest jakąś składową. Moje spektakle w większości są oparte na aktorze. To jego siła jest dla mnie najważniejszym elementem w budowaniu inscenizacji. Pewnie dlatego, że sama jestem aktorką i aktorskie klucze są już mniej więcej przeze mnie zbadane, ufam im. Korzystam z tego doświadczenia. Lalki, które wybieram, są dostosowane do ciężaru, jaki ma do uniesienia aktor, mają udźwignąć odpowiedni ciężar emocjonalny. 
K.K.: Czy w związku z tym preferujesz jakieś konkretne typy lalek, techniki lalkowe? I odwrotnie – czy któreś z nich wydają ci się nieinspirujące albo trudne, nie chciałabyś z nimi pracować? 
A.K.: Nie jestem przywiązana do techniki. Lubię lalki, które są po pierwsze ruchliwe, po drugie – mają odpowiednią zdolność wyrażania emocji. Te moje projekty oparte na aktorze są pełne emocjonalnych postaci, lalka ma im sprostać. Jak już wspomniałam, lubię także lalki, które nie naśladują człowieka, mogą przekształcać się na oczach widza, rozpadać, dając pole do zabawy i eksperymentu. I, pewnie jak każdy lalkarz, lubię formy miękkie, z głową osadzoną na ruchomej szyi. 
K.K.: Tę niechęć do realizmu widzę też w warstwie fabularnej twoich spektakli: Snów, Żywotów świętych osiedlowych. 
A.K.: Już w swoich pierwszych teatralnych działaniach, jeszcze przed szkołą teatralną, wybierałam dość specyficzne utwory, stanowiące pożywką dla wyobraźni. Kiedyś zrobiłam monodram z tekstów Tytusa Czyżewskiego, futurysty i prekursora formizmu. Pamiętam, z jaką wielką pasją wymyślałam świat dla tych surrealistycznych wierszy. 
K.K.: Ja bardzo lubię takie miejsca w teatrze i literaturze – pęknięcia w realistycznym świecie przedstawionym albo punkty, w których spokojna, poukładana rzeczywistość nagle skręca. 
A.K.: Mam tak samo. Wtedy właśnie uruchamia się wyobraźnia, w głowie same pojawiają się skojarzenia i obrazy. To, co nierealistyczne w teatrze, doskonale rezonuje z wyobraźnią widza, stymuluje ją. Widz nie dostaje teatru „na tacy”, ale zaczyna współtworzyć swój własny wewnętrzny spektakl. Sama jako widz lubię być tak traktowana przez twórców. 
K.K.: Pracujesz w teatrze formy, w którym scenografia jest nie tyle obrazem sceny, co samą tkanką spektaklu. Czy myśl o formie jest z tobą od początku? 
A.K.: Chyba nie jestem w stanie odtworzyć precyzyjnie procesu powstawania spektaklu, który zresztą zawsze wygląda nieco inaczej. Myślę o sobie jako o praktyku, lepiej sobie radzę z robieniem niż z rozmawianiem o robieniu. 
K.K.: A czy doświadczenie, które masz jako scenografka swoich autorskich spektakli, pomaga ci w pracy z „zewnętrznym” scenografem, czy wręcz przeciwnie? 
A.K.: Pomaga. To jest doświadczenie scenografa zaledwie kilku autorskich projektów, ale także osoby pracującej od parunastu lat w szkole teatralnej. Każdy semestr to kolejne pokazy z użyciem wielu animowanych form. 
K.K.: Doświadczenie pedagogiczne miałaś okazję wykorzystać także w innej pracy – reżyserii spektaklu dyplomowego Matki na Wydziale Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku. Jak udało ci się pogodzić zadania pedagoga z ego reżysera? 
A.K.: W pracy nad spektaklem dyplomowym miałam zupełnie inny punkt wyjścia niż podczas reżyserii w teatrze. Dyplom ma do spełnienia pewne funkcje, nie jest wyłącznie wypowiedzią dla widza. Według mnie studenci powinni dostać od reżysera możliwość wykazania się nabytymi umiejętnościami i gruntownego przestudiowania otrzymanej roli. Idealnie byłoby zatem, gdyby te role były odpowiednio pojemne, trudne, w jakimś sensie nieskończone. Pracując nad Matkami, chciałam, żeby aktorzy dostali dwa zadania: ożywienia postaci animowanej i zmierzenia się z rolą dramatyczną. Tekst Piotra Rowickiego na szczęście dał im tę możliwość. Chciałam też w końcu zachować mniej więcej równe proporcje pomiędzy zadaniami. Pamiętam swoje dwa spektakle dyplomowe, w których grałam bardzo małe role. Nie zaprosiłam na nie żadnego reżysera, bo i tak by mnie nie zauważył. Dla młodego aktora to jest dramat. Chciałam oszczędzić tego doświadczenia białostockim studentom. Nie kierowałabym się jednak tymi wszystkimi założeniami w teatrze. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że akurat w tym przypadku pedagog zdominował reżysera i jego ego. 
K.K.: Jesteś na chwilę przed pierwszą próbą do spektaklu Ile żab waży księżyc we Wrocławskim Teatrze Lalek. [Premiera odbyła się 7.03.2020 – przyp. red.] To przedstawienie dla widzów od piątego roku życia. Co takiego widzisz w tej historii, co czyni ją wartą opowiedzenia dzieciom? 
A.K.: To opowieść o spotkaniu dziecka z dorosłym i procesie oswajania drugiego człowieka. Nasz dorosły, czyli Król, jest zapracowany, skupiony na sobie i nie umie wejść w żadną bliższą relację z drugim człowiekiem, stracił też zdolność kochania nie tylko innych, ale też wszystkiego wokół, całej rzeczywistości. Buduje pozór szczęścia na niestabilnym fundamencie, gdzie nie ma miejsca na miłość i czułość. Nasze dziecko natomiast, czyli Chłopiec – ze swoją ufnością, naturalną miłością i ciekawością świata – jest jak bomba, która rozsadza skorupę dorosłego. 
K.K.: Pytam, ponieważ ten tekst jest dla mnie w dużej mierze tekstem dla dorosłych. On mówi o tym, do czego dorośli potrzebują dzieci. 
A.K.: Rzeczywiście, to dorosły przechodzi w nim przemianę i wyciąga wnioski. Postawa dziecka jest konsekwentna i niezmienna. Ale to jest dla mnie przede wszystkim tekst o próbie dostania się do drugiego człowieka – w tym wypadku dorosłego. O konsekwencji i uporze, wynikających z intuicyjnego i emocjonalnego postrzegania świata, które w końcu sprawiają, że ktoś – w tym wypadku dziecko – odnosi sukces. I jeszcze, jeśli spojrzeć na tę historię niekoniecznie jak na spotkanie dziecka z dorosłym, lecz człowieka z człowiekiem, dostajemy opowieść o tym, że warto pukać do drugiego człowieka, że jego oschłość może być wynikiem emocjonalnego kalectwa i strachu. Nie wszystkie dzieci są jak nasz spektaklowy Chłopiec, sądzę, że wiele z nich ma też cechy Króla. Będę się starała dać do zrozumienia dzieciom, że oschłość może być powodowana przez strach czy brak dobrych wzorców, nie zawsze jest wynikiem niechęci do drugiego człowieka. 
K.K.: Mnie trochę niepokoi w tej historii to, jak ogromna odpowiedzialność spoczywa na dziecku. To dzięki jego uporowi i konsekwencji wszystko kończy się dobrze. Dorosły nie wykonuje tu żadnej pracy. 
A.K.: Nie zapominaj o postaciach strażników. To też są dorośli. Oni początkowo ślepo słuchają Króla, lecz w końcu mówią „stop”, przestają akceptować jego zachowanie. Mamy więc w tej opowieści innych dorosłych – kontrapunkt dla głównego bohatera, który dzięki temu nie jest archetypem całego swojego pokolenia, lecz jakąś okaleczoną jednostką. 
K.K.: Swój pierwszy spektakl dla dzieci wyreżyserowałaś siedem lat temu w jeleniogórskim Zdrojowym Teatrze Animacji. Był to Tylko jeden dzień na podstawie sztuki Martina Baltscheita. Podobno zdecydowałaś się robić teatr dla dzieci dopiero wtedy, kiedy sama zostałaś matką. 
A.K.: Zanim zostałam matką, nie do końca rozumiałam dzieci. Nie czułam do nich niechęci, po prostu ich świat nie rezonował z moim. Natomiast faktycznie, kiedy zostajesz rodzicem, zaczynasz patrzeć na świat oczami dziecka, bo próbujesz mu opowiedzieć rzeczywistość. Stajesz się jej dostarczycielem. Kiedy rozmawiam z moją córką o różnych zagrożeniach, na przykład kryzysie klimatycznym, którego ona – jak pewnie wiele dzieci dziś – bardzo się boi, muszę jej to jakoś przetworzyć. Bycie przy córce nauczyło mnie rozmowy z innymi dziećmi. Oprócz tego, że ją kocham, także bardzo lubię. To jakoś naturalnie przełożyło się na sympatię do innych dzieci. Obudziły się we mnie takie pokłady macierzyńskich uczuć, że starcza mi ich dla wielu innych. Czasami tej matki mam w sobie nawet za dużo. 
K.K.: Masz w swoim dorobku spektakle dla widza dziecięcego i dorosłego. A co z grupą pośrednią – młodzieżą? 
A.K.: Zaraz po premierze Ile żab waży księżyc zaczynam współpracę z autorką tego tekstu, Maliną Prześlugą, nad spektaklem dla młodzieży. Pracujemy dwutorowo, jednocześnie nad tekstem i formą. Wojciech Brawer, dyrektor Teatru Lalek Arlekin w Łodzi, chciał, żebyśmy zrobiły razem spektakl dla tej grupy wiekowej, ale była to też odpowiedź na moją potrzebę. Młodzież to dla mnie nowy, nieznany teren. A ja lubię rozpychać się w swoich doświadczeniach na kolejne obszary. 
K.K.: Dużo mówiłaś dziś o widzu. Nie robisz teatru dla siebie? 
A.K.: Oczywiście, że robię. Często powtarzam, że nie muszę chodzić do pracy, bo praca w potocznym rozumieniu to jednak coś, co musisz. A ja zwykle nie muszę, tylko chcę. Ale nie lubię teatru robionego wyłącznie dla siebie, który jest autoterapią. Jako widz mam wtedy poczucie, że nurzam się w jakichś osobistych, prywatnych przemyśleniach, a niczego nie dostaję. Po takich spektaklach czuję się pusta, oszukana, czuję złość. Lubię teatralność, lubię kreację. Natomiast faktycznie mam jakąś obsesję widza. Natrętnie wraca do mnie myśl, czy i co daję ludziom swoją pracą. Czasami myślę, że może tylko rozrywkę, i wtedy ogarnia mnie przerażenie. Bo rozrywka, owszem, jest ważna, ale na świecie jest tyle przestrzeni do posprzątania, tyle do zrobienia, z dnia na dzień więcej... wolę nie myśleć, że jako aktorka czy reżyser nie mam na to realnego wpływu. Na szczęście widzowie w taki czy inny sposób odpowiadają na moje spektakle i wtedy czuję ulgę i wdzięczność. To ciekawe, że znowu o tym mówię. 



Agata Kucińska – aktorka, lalkarka, reżyserka i pedagog, absolwentka i pracownik naukowy Akademii Sztuk Teatralnych im. S. Wyspiańskiego w Krakowie – Wydziału Lalkarskiego we Wrocławiu. We Wrocławskim Teatrze Lalek pracuje od 2005 r. W 2002 związała się z wrocławskim niezależnym Teatrem Ad Spectatores. Wyreżyserowała spektakle: Tylko jeden dzień w Zdrojowym Teatrze Animacji w Jeleniej Górze (2013), W środku słońca gromadzi się popiół we Wrocławskim Teatrze Lalek (2015), Przygody kota Filemona w Teatrze Baj w Warszawie (2015), Mała mysz i słoń do pary w Opolskim Teatrze Lalki i Aktora (2016), Nic, Dzika Mrówka, Adam i Ewa w Teatrze Kubuś w Kielcach (2017), Matki w Akademii Teatralnej w Białymstoku (2019). Współrealizowała przedstawienia z udziałem lalek w Teatrze Polskim we Wrocławiu oraz Teatrze Powszechnym w Warszawie. Za swoją działalność artystyczną – zarówno aktorską, jak i reżyserską – zdobyła wiele nagród. Jest laureatką m.in. Nagrody im. Leona Schillera dla Młodego Artysty Sceny (2011), Nagrody Kulturalnej „Gazety Wyborczej. Wrocław” „Warto” (2013), Wrocławskiej Nagrody Teatralnej (2011 i 2019), Nagrody Henryk – najważniejszej indywidualnej nagrody aktorskiej Sekcji Teatrów Lalkowych ZASP (2019). Jej autorskie spektakle Sny i Żywoty świętych osiedlowych należą do najczęściej nagradzanych spektakli lalkowych w Polsce i za granicą. 



Artykuł został opublikowany w Teatrze Lalek nr 1 (139) 2020
Nowszy post Starszy post Strona główna