Lucyna Kozień: Jakie przedstawienie oglądane ostatnio wywarło na Panu największe wrażenie?
Jan Plewako: Jesienią 2019 roku gościliśmy z Teatrem Baj w bliskim memu sercu Wilnie z przedstawieniem dla mnie bardzo szczególnym – Jeśli nie powiesz, kto będzie wiedział – mówiącym o odysei Polaków deportowanych z kraju po sowieckiej inwazji. W goszczącym nas teatrze Lėlė obejrzałem Czerwoną księgę, poetycką opowieść o ginących gatunkach ptaków [reż. Ewa Piotrowska, scen. Julia Skuratova – przyp. red.]. Przedstawienie lalkowe, przepięknie zagrane, ze świadomością for-
my, w kontakcie z widzem, znakomitą animacją różnych nietypowych form lalkowych. Przeżycie nie do przecenienia. Podobnie jak cały pobyt w Wilnie.
Bamba w oazie Tongo | Teatr Lalki i Aktora, Wałbrzych, 1965 | fot. L. Ślusarczyk |
L.K.: To dla Pana powrót do miejsca urodzenia, wspomnienie dzieciństwa i lat wojennej tułaczki. Znamienne, że przyjechał Pan w to miejsce, grając w przedstawieniu o tak przystającej do osobistych doświadczeń tematyce...
J.P.: Na wileńskiej Starówce stał nasz dom, stąd z matką rozpoczęliśmy ucieczkę przed deportacją na Wschód, trwającą lata tułaczkę po Polsce, a wkrótce po obozach w Austrii i Niemczech. W sierpniu 1945 roku wróciliśmy do Polski i rozpoczęło się wieloletnie szukanie własnego miejsca na ziemi. Byłem małym chłopcem, kiedy matka przed opuszczeniem Wilna zabrała nas do Ostrej Bramy przed obraz Matki Boskiej i zawierzyła jej opiece, polecając nam, dzieciom, zapamiętać na zawsze ten moment. I Matka Boska nas cudem uratowała; opuściliśmy nasze kolejne wojenne lokum dosłownie w ostatnim momencie przed nalotami
dywanowymi, w których od bomb zginęli
wszyscy... Całe życie, także po wojnie, szukaliśmy
własnego domu. Matka była nauczycielką, filologiem
klasycznym, duszą niepokorną, wierną ślubowaniu
o kształceniu polskiej młodzieży i, pamiętając o tym,
często krytykowała powojenne metody nauczania
i wychowania. Co oczywiście miało swoje konsekwencje;
w sumie średnie wykształcenie zdobywałem
w jedenastu (!) szkołach.
L.K.: Wspaniały grunt przygotowujący do pracy
w zespole...
J.P.: Wie Pani, jak takie zmiany środowiska mobilizują
młodego człowieka, jakim są wyzwaniem? Konieczność
dopasowania się do obowiązujących zasad i trendów,
przy zachowaniu siebie, nieutraceniu własnych
racji? A umiejętność pracy w zespole to w aktorstwie
podstawa.
L.K.: Tych pierwszych aktorskich doświadczeń miał
Pan mnóstwo, proszę o nich opowiedzieć.
J.P.: Po raz pierwszy wszedłem na scenę, żeby wziąć
udział w „castingu”, w prewentorium; miałem osiem
lat, mieszkaliśmy wtedy na Rakowicach w Krakowie.
Zagrałem rolę Króla Kraka w przedstawieniu Historia
o Królu Kraku i Pośle z Dalekiego Wschodu, nie przypuszczając
nawet, że ta inicjacja skończy się lalkarstwem.
Po drodze miałem wielorakie doświadczenia:
przedstawienia w krakowskiej świetlicy przy ul. Smolki
– grałem w Sercu Amicisa i Podwieczorkach przy
mikrofonie. Był też teatr szkolny z moją rolą tytułową
w Panu Jowialskim, z którym objeżdżaliśmy liczne
miejscowości. Cieszyłem się wtedy szalonym
powodzeniem u kolegów, bo – jak na Pana Jowialskiego
przystało – zawsze miałem pod ręką stosowny
do okoliczności cytat. Uważałem bowiem i uważam do
dziś, że poczucie humoru, niezależnie od okoliczności,
to podstawa w życiu. Ono pozwala zachować równowagę
duchową, pozwala na wykształcenie dystansu
zarówno do sukcesów, jak i porażek, pozwala w tym
samym zdarzeniu zobaczyć niekoniecznie tragedię;
może tragifarsę nawet? Rzecz niezwykle istotna
w zawodzie aktorskim. No i jeszcze był chór, chór
rewelersów, i muzyka, która zawsze mnie urzekała.
Chciałem się uczyć muzyki, marzyłem o tym; akordeon
był moim ulubionym instrumentem. Tak więc
trochę tych artystycznych rzeczy się działo, oprócz
sportu, który zawsze był moją pasją – siatkówka, lekkoatletyka,
piłka nożna (byłem bramkarzem!), biegi, rzut
dyskiem, rzut kulą i coś tam jeszcze; nazbierałoby się
tego trochę. Lubiłem też rysować...
L.K.: ...co podobno zaczęło zagrażać Pana marzeniom.
J.P.: Ta moja pasja rysowania pozwalała matce myśleć,
że mogę być architektem. A ona, po latami trwających
wędrówkach, chciała wreszcie mieć swój własny dom,
dla siebie i dzieci. Trzeba więc było go zbudować. I to
miałem zrobić ja. Zatem po maturze próbowałem
spełnić marzenie matki i zdawałem na politechnikę,
aby zostać architektem, ale na szczęście oblałem rysunek.
Już wtedy źle widziałem i z daleka nie rozróżniałem
szczegółów. Nie dostałem się na politechnikę. To
było wyzwolenie. Przecież miałem swoje plany, swoje
marzenia. I chciałem się wyrwać spod kurateli matki –
krótko mnie trzymała; wiele przeszła, była niezwykle
dzielną kobietą, była naprawdę niesamowita! Wcześniej,
w Pułtusku, widziałem przedstawienie z wałbrzyskiego
Teatru Lalek Jak ze smolucha zrobiono zucha,
w którym grała moja siostra Taida, akurat wybierająca
się na studia do praskiej DAMU i zwalniająca miejsce
w zespole aktorskim. Mnie już wtedy lalki, ich animacja,
bardzo się podobały i pomyślałem, że mógłbym
coś takiego robić. Powiedziałem matce, że chcę się na
okres przejściowy zaangażować do teatru i ona się
zgodziła! Jednego dnia, z tego samego dworca kolejowego
moja siostra pojechała do Pragi, a ja do Wałbrzycha.
Tu przeszedłem przez sito rekrutacji i znalazłem
się w zespole aktorskim. Był wrzesień 1955 roku.
Zamieszkałem u państwa Bukowskich. Pan Stanisław
był aktorem i reżyserem wałbrzyskiego teatru lalek,
jego żona Janina nauczycielką śpiewu – wspaniały,
piękny sopran, śpiewała w Petersburgu z samym Szalapinem.
Poprosiłem ją, aby dawała mi lekcje gry na
fortepianie i emisji głosu, zgodziła się. I tak miałem
szkołę w domu.
L.K.: Ale Wałbrzych miał być na chwilę, przejściowo...
J.P.: Przecież to była tylko wersja dla matki. Ja chciałem
się samodzielnie kształcić, uczyć się, doskonalić. I rzeczywiście,
cały czas się uczyłem. W świetlicy teatralnej,
jak tylko byłem wolny, brałem do ręki lalkę i ćwiczyłem.
Potem zabierałem ją do domu i dalej uczyłem się
grać: co najmniej siedem godzin ćwiczeń. W dzień, w nocy, kiedy tylko mogłem. I jeszcze była nauka gry
na fortepianie, też po kilka godzin. Byłem zauroczony
lalkami, tym jak je koledzy ożywiają, tajnikami animacji...
W teatrze akurat odbyła się premiera Jasia Szpaka
Sudaruszkina i nagle okazało się, że muszę zrobić
zastępstwo w roli tytułowej. Szybko nauczyłem się roli,
ale animacja była dla mnie bardzo poważnym wyzwaniem
i niezwykłym przeżyciem. To była trudna do animacji
lalka, dość toporna, tzw. jawajka rewolwerówka
– teraz już takich się nie używa. Zacząłem się zastanawiać,
co mogę z nią zrobić, jakie możliwości gry daje
mi sama konstrukcja.
L.K.: To bardzo ciekawe, że już wtedy Pan się tym
zainteresował.
Wydaje mi się bowiem, że tajemnicą
Pana warsztatowej maestrii, mistrzowskiej przecież
animacji, jest znajomość i odkrywanie możliwości
ruchu ukrytych w samej lalce. A na to trzeba lat
doświadczenia.
J.P.: Konstrukcja daje określone możliwości ruchu. Zbadanie
ich, odkrycie ich zasad i wykorzystanie tej wiedzy
do zbudowania postaci, przy koniecznym użyczeniu
lalce własnej osobowości, pozwala na stworzenie
żywej i pełnowymiarowej postaci scenicznej. Jeśli do
tego dodamy jeszcze współgranie partnerów, którzy
słuchają i reagują na nasze działania, to mamy szansę
na zagranie fantastycznego przedstawienia. Pamiętajmy,
że partnerowanie na scenie jest tak samo ważne
jak opanowanie warsztatu. I jeśli tego nie ma, to największy
artysta będzie grał w pustce. Ale jest jeszcze
jedna niezmiernie istotna kwestia. Nie możemy nigdy
zapominać, dla kogo gramy. Widz musi być zawsze
w centrum naszej uwagi. On musi zrozumieć intencje
postaci i intencje działań scenicznych, aby mógł wziąć
udział w tym procesie kreacji, który toczy się na scenie.
Jeśli publiczność reaguje na niuanse, to znaczy, że jest
z nami. Czyli my aktorzy nie tylko gramy, ale i reagujemy
na zachowania publiczności, kierujemy nią.
W animacji ważna jest świadomość poszczególnych
faz ruchu. Moment zatrzymania ruchu skupia na lalce
uwagę widza, każe mu patrzeć tylko w tym określonym
kierunku. To moment myślenia, badania sytuacji,
reakcji. Fundamentalny dla czytelności lalki. Nadmiar
ruchu, zbyt „gęsty” ruch, ruch, za którym widz nie
nadąża, brudzi scenę. Nie pozwala jej klarownie
odczytać i w rezultacie stwarza sceniczny bałagan.
L.K.: Aktor i widz, wiadomo, podstawowe elementy teatru.
Ale Pan wielką wagę przywiązuje do gry aktorskiej,
można powiedzieć: ukierunkowanej na widza także
w sensie formalnym.
J.P.: W graniu na scenie, w tworzeniu wiarygodnej i pełnej
postaci, kontakt z widzem jest fundamentalny.
Z jednym, drugim, piątym, każdym. Siedzącym
daleko, blisko, wysoko. My aktorzy musimy to sobie
wyraźnie uzmysłowić, aby to, co mówimy i robimy,
adresowane było bezpośrednio do widza. Do tego
pojedynczego i do wszystkich. Chodzi o umiejętność
rozkładania akcentów, ukierunkowywanie spojrzeń
podkreślonych gestem. To się rozkłada na drobne
gesty, pojedyncze spojrzenia, a jednocześnie jest jak
partytura. Z drobiazgów emanuje osobowość. Tyle.
I tylko tyle. To jest po prostu wykorzystanie warsztatu –
nic więcej.
L.K.: W ciągu swojej pracy twórczej – aktorskiej, reżyserskiej
i dydaktycznej – w różnych przecież teatrach,
spotykał Pan wielu artystów. Czy któryś z nich jakoś
szczególnie Pana inspirował? Co przyniosła z sobą ta
wędrówka po teatrach: Wałbrzych, Wrocław, Białystok,
warszawski Guliwer, a w końcu Baj.
J.P.: Dała mi przede wszystkim dystans do własnej twórczości.
Wałbrzych to moja miłość, miejsce, gdzie stawiałem
pierwsze kroki, odnosiłem swoje zwycięstwa,
odkrywałem możliwości animacyjne. Ale to też warsztatowy
poligon i z całym szacunkiem dla wszystkich:
romantyzm i amatorstwo. A ja zawsze chciałem się
rozwijać, uczyć się, uczyć, studiować. Zdobywać nowe
umiejętności...
L.K.: Stąd te studia?... matematyczne...
J.P.: Miała być polonistyka, w Opolu, ale w ostatniej
chwili okazało się, że nabór jest tylko na matematykę.
Szło mi dobrze, z analizy matematycznej udało mi się
nawet dostać piątkę! Te studia dużo mi dały – nauczyły
precyzji, logiki, ścisłego myślenia. Dodatkową korzyścią
było poznanie zagadnień dydaktyki i psychologii,
co potem bardzo mi się przydało w prowadzonych ze
studentami zajęciach na wrocławskim SATL-u i później
w Akademii Teatralnej w Białymstoku. To twórcze
wędrowanie nauczyło mnie dystansu do siebie
i pokory. Wybiło mi z głowy, że jestem taki dobry. Więc
cały czas się uczyłem, dotykałem ciągle nowych
rzeczy, a jeśli odczuwałem niedosyt, wkradała się do
życia monotonia lub było mi z kimś nie po drodze, to
szedłem dalej, szukałem czegoś innego. Spotkałem na
swojej drodze wielu wspaniałych artystów i przyjaciół.
To długa, długa lista. A takim prawdziwym mistrzem
był dla mnie Janek Wilkowski. Spotkaliśmy się tak
naprawdę dopiero w Białymstoku – w teatrze w szkole.
To był absolutnie wyjątkowy człowiek...
Ja jestem chory na lalki. Nie bez przyczyny. Mówi się,
że lalkarz jest jak Stwórca. Jak Bóg, który człowieka
ożywił. Człowiek, który potrafi dać życie martwej formie,
to nie byle kto. Lalkarz to nie byle kto. Lalkarz to
kreator. A lalka może bardzo wiele, więcej niż się od
niej oczekuje.
L.K.: Pan – mistrz animacji i znawca klasycznych technik
lalkowych postrzegany jest jako artysta niezwykle
otwarty na nowe formy i poszukiwania nowych
środków ekspresji. Ta otwartość budzi podziw, ale też
i zdziwienie.
J.P.: Być na scenie i rozmawiać z publicznością można
w każdej formie. Dzisiejsze czasy wymagają sporej
elastyczności. Możemy tworzyć przedstawienia
lalkowe, ale też uprawiać na przykład teatr poezji.
Forma jest naprawdę drugorzędna, ważne jest
spotkanie z widzem. Kiedy wychodzę na scenę, to
naprawdę myślę, że dana mi jest rzecz niezwykła,
rzadka: poszerzanie możliwości bytowania na ziemi. Bo komu innemu dane jest bycie tyloma postaciami
i charakterami? I możliwość pokazywania świata
w jego złożoności swoim współżyjącym? To jest coś
fantastycznego.
L.K.: Wciąż chętnie angażuje się Pan w działalność artystyczną
i pedagogiczną. Nadal współpracuje Pan
z Teatrem Baj; podziwialiśmy Pana między innymi
w głośnym Świecie Garmanna, Doktorze Dolittle,
Zimie w Dolinie Muminków, grał też Pan w przywoływanym
w naszej rozmowie projekcie Jeśli nie powiesz,
kto będzie wiedział. Jednak ostatnio rzadziej widzimy
Pana na scenie. Nie brakuje Panu grania?
J.P.: Niedawno byłem w białostockiej szkole, na pokazach
studenckich. I tam, na wieszaku, wisiała taka
piękna lalka skąpo ubranej dziewczyny. Zacząłem ją
animować bez zdejmowania z wieszaka. Zmieniałem
układ rąk, głowy, korpusu. Bawiłem się tym. Cieszyłem
się jak dziecko. Że jest tworzywo, że poddaje się
animacji.
Kiedy przestałem, odwróciłem ją tak, aby patrzyła na
mnie z wyrzutem, że już tego nie robię...
Jan Plewako, aktor, reżyser, dr habilitowany – wykładowca
teatralny.
Urodził się w Wilnie 23 stycznia 1937, debiutował w 1955 roku
w Teatrze Lalek w Wałbrzychu w przedstawieniu Jaś Szpak
Sudaruszkina.
W 1958 uzyskał uprawnienia aktora lalkarza,
a w 1983 uprawnienia reżyserskie. W 1966 roku rozstał się z wałbrzyskim
zespołem i rozpoczął pracę w Teatrze Lalek Chochlik
we Wrocławiu (późniejszy Wrocławski Teatr Lalek), potem
związał się Białostockim Teatrem Lalek (1976–1979), warszawskim
Guliwerem (1979–1985) i Teatrem Baj w Warszawie (1985–
2010), z którym – będąc już na emeryturze – współpracuje do
dziś. Zagrał w niemal stu pięćdziesięciu przedstawieniach,
wyreżyserował blisko trzydzieści w teatrach w Białymstoku,
Wrocławiu, Toruniu, Warszawie, Wałbrzychu, Katowicach, Tarnowie,
Szczecinie, Olsztynie, Łodzi, Łomży, Lublinie, a także
w Teatrze Telewizji i szkołach teatralnych w Białymstoku oraz
Wrocławiu.
Od 1968 roku Jan Plewako prowadzi działalność dydaktyczną –
najpierw we wrocławskim Studium Aktorskim Teatru Lalek,
potem na Wydziale Lalkarskim we Wrocławiu (1972–1976),
a od 1976 roku do dziś na Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii
Teatralnej w Białymstoku. Jako pedagog jest wychowawcą kilku
pokoleń lalkarzy. Jest uznawany za mistrza klasycznych form
lalkowych. Specjalizuje się w propedeutyce kształcenia lalkarzy
w zakresie zadań aktorskich z wykorzystaniem jawajki, jako
środka wyrazu postaci scenicznej. Prowadzi zajęcia oparte na
autorskiej metodzie nauczania, która stała się podstawą i inspiracją
dla młodych dydaktyków. Do niedawna prowadził przedmiot
„Gra aktora jawajką”, obecnie jest moderatorem zmian
programowych w przedmiocie „Techniki klasyczne”.
Jest laureatem licznych nagród aktorskich, m.in. na Festiwalu
Sztuk Małoobsadowych w Warszawie za rolę w przedstawieniu
Bamba w oazie Tongo J. Ośnicy (1965); festiwalu w Opolu
za role w przedstawieniach Złoty klucz J. Ośnicy
i Niech żyje król K. Krzyżagórskiego (1967) oraz
Leć głosie po rosie N. Gołębskiej (1977); wyróżnienia
za monodram Spowiedź w drewnie
J. Wilkowskiego w Konkursie Solistów Teatru
Lalek w Warszawie (1974).
Laureat Nagrody Prezesa Rady Ministrów za
twórczość dla dzieci i młodzieży w teatrze lalek
(1978), Nagrody Ministra Kultury i Sztuki za
szczególne osiągnięcia w pracy dydaktyczno-
-wychowawczej (1982); odznaczony Srebrnym
Krzyżem Zasługi (1986) i Złotym Krzyżem Zasługi
(2011), Medalem Komisji Edukacji Narodowej
(1989), Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze
– Gloria Artis” (2008), Medalem 100-lecia
ZASP (2018).
W 2017 roku wziął udział w realizowanym
przez Teatr Baj projekcie rewitalizacyjnym
„
Podwórza” otwierającym tę instytucję na
współdziałanie z mieszkańcami warszawskiej
Pragi. Happening w reż. Ewy Piotrowskiej,
w którym pojawił się jako aktor-przewodnik
po zakamarkach teatralnego budynku, był wydarzeniem
kończącym pewien bajowy rozdział.
Teatralny
budynek został bowiem przekazany do generalnego
remontu, a widzowie zaproszeni na ostatnią w nim
wizytę. Jan Plewako był w tym wydarzeniu kluczową postacią,
symbolicznie zamknął teatralną bramę oraz w niezwykły
i bardzo charakterystyczny dla siebie sposób powiedział
„Do zobaczenia”. W sposób bardzo naturalny okazało się bowiem,
że jest on symbolem tego miejsca...
Artykuł został opublikowany w Teatrze Lalek nr 2 - 3 (140 - 141) / 2020