Karolina Obszyńska: W Teatrze Drak w Hradcu Kralowe, pracował Pan od
siedemnastu lat, kiedy zdecydował się zacząć kierować Wrocławskim
Teatrem Lalek. Skąd taka zmiana i czemu to od razu zmiana kraju?
Jakub Krofta: Pozornie mogłoby się wydawać, że była to zmiana nagła, ale
tak naprawdę już przez ostatnie pięć lat w Teatrze Drak miałem poczucie,
że to nie jest dla mnie miejsce na całe życie. Zaczynałem się nudzić.
Wybrałem Polskę, bo tu czuję się dobrze – ten kraj od zawsze był obecny
w moim życiu. Z Drakiem przyjeżdżaliśmy na festiwale, co roku spędzaliśmy
tu mnóstwo czasu, zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Dlatego
wybór Polski był dla mnie zupełnie naturalną decyzją, i – choć możliwości
zmiany były znacznie większe – nie zastanawiałem się długo. Akurat tak
się złożyło, że Wrocławski Teatr Lalek ogłosił konkurs; wziąłem w nim
udział i zostałem dyrektorem artystycznym.
Piekło-Niebo | Wrocławski Teatr Lalek | fot. Archiwum |
K.O.: Można zaryzykować stwierdzenie, że Teatr Drak, tradycja rodzinna
i twórczość ojca, dobrze znanego w Polsce reżysera Josefa Krofty, najmocniej
Pana ukształtowały?
J.K.: Tak, to moja największa inspiracja. Miałem szczęście, że Drak był jednym
z najlepszych lalkowych teatrów w Europie. Choć rodzice nigdy nie
naciskali, żebym wybrał teatr, to jednak nieco nieświadomie nie pozostawili
mi innej drogi. Spędzałem w teatrze mnóstwo czasu, bywałem na
próbach, na premierach – zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Od
zawsze był ważną częścią mojego życia. Często obserwowałem ojca podczas
pracy, ale sposób, w jaki ja reżyseruję, jest zupełnie inny. Jesteśmy po
prostu różni. On był wybuchowy, choleryczny, a przy tym niezwykle
otwarty na ludzi. Ja jestem introwertykiem, niekiedy potrzebuję pobyć
w samotności, odłożyć decyzje na później. Moją siłą jest spokój.
K.O.: Teatr dla dzieci i dla dorosłych – to potrzebne rozgraniczenie?
J.K.: Niechętnie korzystam z tego podziału. Wiem, że jest taka konieczność,
choć wynika ona raczej z powodów organizacyjnych niż artystycznych.
Prawdę mówiąc, nad spektaklami dla dorosłych i dla dzieci pracuję w ten
sam sposób. Różnicę widzę raczej w sposobie ich przeżywania przez publiczność. Dziecko jest uważniejszym
widzem, bardziej spontanicznym,
natychmiast wyczuwa
fałsz i głośno się przed nim broni.
K.O.: A co z tradycyjnymi formami
lalkowymi? Pana ojciec chętnie je
wykorzystywał.
J.K.: Ojciec nie lubił, kiedy mówiono
o nim „lalkarz”. Nie akceptował
też podziału na teatr lalkowy i dramatyczny.
Dla niego ważny był po
prostu teatr, a środki, których używał,
służyły wyłącznie do przekazywania
treści. Zresztą, ja sam
takie szufladkowanie uważam za
bardzo szkodliwe. Choć kocham
lalki i bardzo lubię z nimi pracować,
nie podporządkowuję im ani
spektaklu, ani swoich artystycznych
wyborów.
K.O.: Obserwując choćby tylko
repertuar waszego Przeglądu
Nowego Teatru dla Dzieci, mam
poczucie, że teatry zagraniczne,
przede wszystkim zachodnie,
częściej
korzystają z form lalkowych
niż my.
J.K.: Na zachód od Polski czy Czech nie istnieją tak
ogromne teatry lalek jak u nas. Tam bardzo często tworzą
je tylko rodziny, pary lub nawet soliści, którzy
nie produkują kilku spektakli rocznie – ale nawet jeden
spektakl na kilka lat. Ich animacje w końcu stają się
prawdziwą wirtuozerią, bo są długo praktykowane,
stale ulepszane. Na przygotowanie spektakli z formami
lalkowymi potrzeba mnóstwo czasu.
K.O.: Obecnie instytucjonalne teatry w Polsce nie mogą
sobie na to pozwolić?
J.K.: To dziś znacznie trudniejsze: zarówno czasowo, jak
również ekonomicznie. Ja nie chcę iść na kompromis
i stworzyć przedstawienia lalkowego w krótkim czasie,
tylko po to, aby móc zadeklarować, że sięgam po formy
lalkowe. Nie chcę rutynowych spektakli, chcę tworzyć
przedstawienia, które będą osobną, ważną historią,
zbudowaną na oryginalnych pomysłach. Sam nieraz
zastanawiam się, dlaczego teatr lalkowy dziś tak
mocno kojarzy się wyłącznie z odbiorcą dziecięcym.
Kiedyś przecież te przedstawienia miały inne zadanie
– bywały rubaszne, a dzieciom nie wolno było ich
oglądać.
K.O.: Dzisiaj jesteśmy już zupełnie w innym miejscu?
J.K.: Zapewne. Tradycyjne lalki były wykorzystywane
dawno, w XIX wieku, kiedy lalkarz posiadał ich kilka
i grał z ich pomocą wszystkie swoje spektakle. Prowadzenie
takiego teatru było dużo tańsze niż aktorskiego,
stąd akurat popularność tych form.
K.O.: Ale czy nie można powiedzieć, że dzisiaj lalka to
po prostu forma? Tych przecież, nowoczesnych, jest
na scenach bardzo dużo.
J.K.: Oczywiście. Czasem ludzie uważają za lalki wyłącznie
marionetki, pacynki czy jawajki, ale te środki się
starzeją. Dzisiaj może być nimi każda forma. Jak wspominałem,
lubię tradycyjne lalki i chętnie będę je
w swoich przedstawieniach stosował, ale muszę mieć
ku temu jakiś powód, wytłumaczalną w spektaklu
przyczynę. Nie stronię od nich celowo, ale też nie uważam,
że są niezbędnym warunkiem do realizacji
widowiska.
K.O.: Dziś widać wyraźną zmianę w myśleniu o teatrze
lalek. Na przykład w Plamie, przedstawieniu Wrocławskiego
Teatru Lalek, nie ma tradycyjnych lalek, a przecież
to bez wątpliwości teatr formy.
J.K.: Oczywiście. Często słyszę głosy krytyczne, mówiące,
że nie przykładam wagi do zainteresowania młodych
absolwentów wydziału lalkarskiego tradycyjnymi
konwencjami. Jest akurat odwrotnie – bardzo
chciałbym, żeby młodzi twórcy korzystali z tradycyjnych
form lalkowych, ale często nie są tym zainteresowani.
Nie mogę narzucać im środków wyrazu; uważam,
że forma to zawsze wybór reżysera. Młodym
reżyserom doskonale za to wychodzi praca z wykorzystaniem
współczesnych narzędzi. Martyna Majewska,
reżyserka Plamy, jest tu bardzo dobrym przykładem.
K.O.: W Ziemianach w reżyserii Leny Frankiewicz
nawet scenografia jest formą, która świetnie może
zastąpić lalkę. Mobilna, wielowymiarowa, zmienia
kształt i przeznaczenie. Żyje osobnym życiem.
J.K.: Nie można jednoznacznie twierdzić, że lalki
odchodzą – nie tyle odchodzą, ile po prostu zmienia
się ich forma. Jeżeli mówimy o teatrze jako o sztuce, to
pamiętajmy, że ona zawsze musi być żywa – zmieniać
się, transformować, przenikać. Koncept marionetki,
która przemierza z dumą historię i nigdy się nie zmienia,
jest absolutnie błędny. Wiem, że są tradycjonaliści,
którzy chcieliby zatrzymać czas, ale to niemożliwe.
Uważam, że dbanie o tradycję jest zadaniem muzeów.
Żywy teatr powinien tę tradycję kwestionować, dyskutować
o niej, porównywać. To właśnie odróżnia sztukę
od muzealnictwa.
K.O.: Co wobec tego jest dla Pana priorytetem w budowaniu
spektaklu?
J.K.: Zawsze to, co chcę poprzez przedstawienie powiedzieć.
Forma powinna służyć treści.
K.O.: A czy reżyserując przedstawienia dla dzieci,
zwraca Pan uwagę na to, aby miały przesłanie
edukacyjne?
J.K.: Teatr nie jest edukacyjny, to zadanie szkoły. W teatrze
liczy się sztuka. Owszem, powinien być rozwijający,
pobudzać fantazję. Unikam edukowania. Powiedziałbym
raczej, że teatr ma funkcję rozwojową. Lubię
patrzeć, jak przychodzą całe rodziny, a spektakl inspiruje
do zadawania pytań, drążenia trudnych tematów.
Bardzo mnie interesują relacje rodzinne.
K.O.: W Pana twórczości relacje rodzinne to częsty
temat. Odwołuje się Pan do własnych doświadczeń?
J.K.: Często mam je w głowie. Tematy dorastania i inicjacji
bardzo mnie interesują. Przedstawienia, które realizujemy z Marysią [Maria Wojtyszko, dramatopisarka
i kierowniczka literacka WTL – przyp. K.O.] są
bardzo osobiste.
K.O.: Z czego to wynika?
J.K.: Czas inicjacji i czas młodzieńczego buntu w moim
życiu przebiegał bardzo spokojnie. Czuję, że go nie
wykorzystałem, więc teraz chyba nadrabiam zaległości.
Zarówno Sam, czyli przygotowanie do życia
w rodzinie, jak i Piekło-Niebo to przedstawienia naprawdę
bardzo osobiste. W Czechach w takich sytuacjach
egzaltacji mówimy, że ścieramy sobie własną
skórę na tarce.
K.O.: Warto?
J.K.: Tak, taki właśnie jest mój cel. Ale i przyczyna, dla
której jestem w teatrze. Z jego pomocą komunikuję
się z ludźmi. Dzięki teatrowi, reakcjom widzów sam
siebie analizuję. Przekazywanie wrażeń i komunikowanie
się z ludźmi to chyba moja najważniejsza
misja, choć trochę egoistyczna – tak naprawdę chodzi
o wewnętrzną potrzebę zrozumienia przez innych.
Misja społeczna też jest ważna, ale to raczej
uboczny efekt działań.
K.O.: Sztuki Marii Wojtyszko, z którą Pan często współpracuje,
mają jeden wspólny mianownik – bardzo
współczesny, wielowymiarowy język, który doskonale
trafia do widzów.
J.K.: Spotkanie z Marią Wojtyszko sprawiło, że w ogóle
zacząłem reżyserować gotowe sztuki teatralne. Do tej
pory realizowałem spektakle autorskie, w których tekst
– często nie dramatyczny – był tylko inspiracją do
wypowiedzi artystycznej. Dzięki Marii i dzięki polskiemu
teatrowi zrozumiałem, po co w ogóle jest dramaturgia
współczesna.
K.O.: To już dużo. Czy jako dyrektor artystyczny kierujący
polskim teatrem osiągnął Pan stawiane sobie
cele?
J.K.: Przyjeżdżając do Wrocławia, chciałem zmierzyć się
z utartym w Polsce przekonaniem, że teatry lalkowe to
niższa kategoria sztuki. Dyrekcję traktowałem jako
wyzwanie. Dziś Wrocławski Teatr Lalek jest regularnie
zapraszany na festiwale, nie tylko lalkowe, współpracujemy
z najważniejszymi polskimi dramatopisarzami
i reżyserami, jesteśmy przykładem tego, że teatr lalkowy
może z powodzeniem istnieć również poza
murami „lalkowego getta”.
K.O.: Pięć lat pracy w Polsce to dobry czas na refleksję.
Zauważa Pan zmiany w sobie i w swoim postrzeganiu
teatru?
J.K.: Chłonę polski sposób myślenia o teatrze. W Czechach
jest on raczej rozrywką, natomiast w Polsce jest
bardzo ważny, powiedziałbym, że niemal święty.
W Czechach prawie nie ma spektakli zaangażowanych
politycznie, skandali teatralnych, bo ludzie nie uważają,
że teatr może mocno wpływać na rzeczywistość –
to raczej miejsce spotkań towarzyskich. Polacy wierzą,
że teatr zmienia świat. I ja też zacząłem w to wierzyć.
JAKUB KROFTA, urodzony w 1971 roku w Czeskich Budziejowicach.
Ukończył reżyserię i dramaturgię w Katedrze Teatru Alternatywnego
i Lalkowego Wydziału Teatralnego Akademii
Sztuk Scenicznych (DAMU) w Pradze. Uczył się również
w USA, Wielkiej Brytanii, Szwecji i Francji. Przez 17 lat pełnił
funkcję reżysera i dyrektora artystycznego w Teatrze Drak
w Hradcu Kralowe. W roku 2012 wygrał konkurs na stanowisko
dyrektora artystycznego Wrocławskiego Teatru Lalek. Pracuje
również jako reżyser i pedagog w wielu krajach na świecie
(USA, Australia, Hongkong, Izrael, Finlandia, Austria, Wielka
Brytania itd.)
Stworzył niemal osiemdziesiąt przedstawień. Jego reżyserski
debiut miał miejsce w 1991 roku w Teatrze Drak (Rybak i jego
żona). Dwa lata później wyreżyserował spektakl Umarli ze Spoon
River na podstawie wierszy E.L. Mastersa, który okazał się
sukcesem międzynarodowym. Wśród innych uznanych przedstawień
w reżyserii Jakuba Krofty można wymienić choćby Buszującego
w zbożu, uznanego za najlepszą inscenizację roku
2008 na Słowacji, czy Latające Dzieci (Teatr Drak, 2001) zagrane
ponad siedemset razy w dwudziestu krajach na całym świecie.
W Polsce poza WTL regularnie współpracuje z Teatrem
Dramatycznym w Warszawie oraz warszawskimi scenami Guliwer
i Lalka. Jego przedstawienie Sam, czyli przygotowanie do
życia w rodzinie otrzymało Grand Prix w Ogólnopolskim Konkursie
na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej 2014. Jego
spektakl Piekło-Niebo znalazł się w finale Konkursu na Wystawienie
Polskiej Sztuki Współczesnej 2016.
Jakub Krofta jest laureatem Honorowej Nagrody im. Jana Dormana
Polskiego Ośrodka ASSITEJ 2008. Wraz z dramatopisarką
i kierowniczką literacką Wrocławskiego Teatru Lalek Marią
Wojtyszko był nominowany do Wrocławskiej Nagrody Teatralnej
2014.