Agata Drwięga: Kiedy postanowiłeś zostać lalkarzem?
Neville Tranter: W wieku 19 lat. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem przedstawienie
lalkowe dla dzieci w szkole artystycznej w Toowoombie, w stanie
Queensland – teatr był tam obok malarstwa czy rękodzieła jednym
z kierunków studiów. Byłem na trzecim roku, kiedy opiekun naszej grupy
zaprosił Billa i Barbarę Toumble. W chwili, w której skończył się spektakl,
wiedziałem, że chcę zostać lalkarzem. Miałem wielkie szczęście. Najpierw
przez cztery lata rozwijałem się pod okiem doskonałego nauczyciela
aktorstwa, a potem przyjechali ci Amerykanie, którzy byli już w podeszłym
wieku i szukali kogoś, komu mogliby przekazać swój warsztat. Ich
historia jest zresztą niesamowita – sami profesjonalnie zajęli się lalkarstwem
dopiero na emeryturze. Wcześniej Bill robił zdjęcia dla lokalnej
gazety, a lalki były jego hobby.
Neville Tranter i Mr. Zeno podczas warsztatów | Poznań | fot. M. Friedrich |
A.D.: I od tamtej pory nigdy nie myślałeś o tradycyjnym aktorstwie?
N.T.: Zrobiłem tylko jeden taki spektakl – Makbeta, zaraz po studiach
w Melbourne.
A.D.: W Makbecie sam grasz tytułową rolę, ale tam także partnerują Ci lalki.
N.T.: W zasadzie w żadnym spektaklu nie występuję wyłącznie jako animator.
Zawsze jestem również aktorem.
A.D.: I jesteś w tym świetny. Dlaczego lalki są Ci niezbędne?
N.T.: Dlaczego?! Bo to one są najlepszymi aktorami na świecie! Bez dwóch
zdań! Na scenie wolę współpracować z nimi niż z ludźmi, wiele się od
nich uczę. Lalki mają taką specjalną właściwość, są znakami ludzkich
postaci. Dzięki temu, że same nie są ludźmi, z ich pomocą na scenie
można pokazać każdy aspekt człowieczeństwa. W chwili, w której
odkryłem
tę ich moc, przeraziłem się i czułem przy nich niepewnie– zrozumiałem, że nie mogę z nimi konkurować. Wejście
na scenę z lalką jako jej równorzędny
partner
kosztowało mnie ogromnie dużo odwagi. Kiedy przyjechałem
do Holandii, jeszcze nie znałem holenderskiego,
ale w pewnym momencie pozwoliłem swoim
lalkom mówić w tym języku. I wiesz, co się stało? One
to potrafiły! Prawie bez obcego akcentu! Natomiast
kiedy sam próbowałem coś powiedzieć, każdy szybko
orientował się, że jestem obcokrajowcem. Wiem, że to
brzmi dziwnie... Ta relacja jest po prostu bardzo nieoczywista.
Z jednej strony doskonale wiem, że moje
lalki żyją dzięki mnie, ale z drugiej za każdym razem
czuję, że w jakiś tajemniczy sposób są autonomicznymi
bytami. Trudno to wytłumaczyć.
A.D.: Zawsze pracujesz z tym samym typem lalek.
Dlaczego?
N.T.: Świetnie nawiązują kontakt z publicznością. Bezpośrednio
po skończeniu studiów przez pół roku pracowałem
w Melbourne, w przykościelnym teatrze
marionetkowym, gdzie dzień w dzień wystawialiśmy
biblijną historię o Dawidzie i Goliacie. Nigdy nie widziałem widzów ani ich reakcji, nie wiedziałem, czy
moja lalka patrzy na miejsce, które jest przez kogoś
zajęte. Byłem tylko ja i lalki. Nie dawało mi to satysfakcji,
więc rzuciłem tę pracę. Eksperymentowałem także
z innymi formami – od masek, przez płaskie formy, po
pacynki. Najwięcej nauczyła mnie praca w teatralnej
restauracji – zainspirowany dokonaniami Jima Hensona
w pewnym momencie sięgnąłem po talking
puppets
(lalki muppetowe) i one okazały się strzałem
w dziesiątkę.
A.D.: W Australii spektakle lalkowe wystawia się w przyteatralnych
restauracjach?
N.T.: Teraz nie jest to regułą, a wówczas było rzadkością.
W 1978 roku razem z trójką artystów założyliśmy grupę,
którą nazwaliśmy The Stuffed Puppet Theatre i wspólnie
przygotowaliśmy show – składający się z krótkich
scenek satyrycznych kabaret polityczny, przedstawiany
z wykorzystaniem lalek i muzyki na żywo. Słowo
„stuffed” ma wiele różnych znaczeń: obżarty, wypchany,
pluszowy, a w Australii „to get stuffed” oznacza
także ten gest. [Pokazuje środkowy palec.] Ta nazwa
bardzo pasowała do tego spektaklu. Wystąpiliśmy
z nim późną nocą w małym teatrze, który nazywał się
La Mama (na wzór słynnego teatru La MaMa w Nowym
Jorku; kilka lat później zagrałem w nim Makbeta,
to było wielkie przeżycie). Na nasz popis przyszedł
właściciel restauracji działającej przy tym teatrze i...
zaproponował nam trzymiesięczny kontrakt. Wystę-powaliśmy
tam wspólnie z grupą Busby’ego Berkeleya.
Kiedy czas umowy minął, właśnie oni powiedzieli nam
o Festival of Fools w Amsterdamie i zaproponowali,
żebyśmy pojechali tam razem.
A.D.: Już wtedy podjąłeś decyzję o emigracji?
N.T.: Lecąc do Europy, miałem bilet w jedną stronę; na
powrotny nie było mnie stać. By kupić ten, występowałem
w reklamie pralek – miałem 20 sekund na
sprzedaż pralki przy pomocy pacynki. Upokarzające.
Ale potrzebowałem pieniędzy – wyjazd do Europy
w latach 70. był gigantyczną wyprawą. Po raz pierwszy
zobaczyłem Amsterdam w maju i zupełnie zakochałem
się w tym mieście. Trwał festiwal – miasto było
pełne młodych ludzi i artystów, spektakle odbywały
się dosłownie wszędzie. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem
legendarną amerykańską grupę Bread and
Puppet, a także innych artystów, którzy przyjechali
z całego świata. Pokazaliśmy nasz spektakl w całej
Holandii, wyjeżdżaliśmy też do Niemiec. Po trzech
miesiącach wszyscy wrócili do Australii oprócz mnie.
Zrozumiałem, że tam nie będę miał takich możliwości
rozwoju jak w Europie. Chciałem robić teatr lalek dla
dorosłych, a ten spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem
festiwalowej publiczności. Poza tym – w Holandii
wystarczyło przejechać 20 km, by wystąpić w nowym
mieście przed nową publicznością. Australia jest
znacznie większym krajem, tamtejsze odległości
bywają przeszkodą nie do pokonania.
A.D.: Ale nie powiesz mi, że to była łatwa decyzja:
wyprowadzka w pojedynkę na inny kontynent, bez
znajomości języka i kontaktów...
N.T.: Lecąc na festiwal, niewiele wiedziałem o Europie,
a o Holandii tylko tyle, że są tam wiatraki, dobry ser
i dużo rowerów. Ale byłem młody (miałem 23 lata),
chciałem się rozwijać i czułem, że w Europie to będzie
możliwe. Nie chodzi o to, czy ta decyzja była łatwa do
podjęcia; po prostu zrozumiałem, że nie mogę postąpić
inaczej.
A.D.: Teatr lalek dla dorosłych w Polsce nadal brzmi jak
oksymoron. W Holandii jest inaczej?
N.T.: Na całym świecie teatr lalek jest przypisany dziecięcej
publiczności. Od 35 lat udowadniam swoją
pracą, że za pomocą teatru lalek można poruszać
tematy interesujące ludzi dorosłych i od 35 lat wciąż
czuję się pionierem. Oczywiście w tym czasie udało mi
się „wychować” publiczność, co nie zmienia faktu, że
większość ludzi i tak kojarzy go wyłącznie z dziećmi.
Od lat 70. niewiele się w tej kwestii zmieniło. Poza tym
– teatr, a zwłaszcza teatr lalek, jest intymną i kameralną
formą spotkania ze sztuką. Teatr lalek to nie futbol.
Musimy o tym pamiętać.
A.D.: Jaki jest klucz, według którego dobierasz temat
kolejnych spektakli?
N.T.: Moja własna ciekawość. Teatr robię przede wszystkim
dla siebie. Szukam własnego języka do mówienia
o tematach, które mnie interesują. Kiedy zaproponowano
mi zrobienie spektaklu o Adolfie Hitlerze,
w pierwszym momencie odmówiłem, uznając, że ten
człowiek nie zasługuje na poświęcanie mu uwagi. Jednak
potem zacząłem zastanawiać się nad tym, czy
jestem w stanie sprawić, by lalki udźwignęły taki
trudny i złożony temat. Tak jak wspomniałem, bezgranicznie
ufam lalkom i wierzę, że lepiej niż aktorzy
potrafią w czysty sposób pokazać wszelkie aspekty
ludzkiej natury – od tych najpiękniejszych po najbardziej
mroczne. Ich największą siłą jest groteskowość –
łatwiej jest wydobyć groteskowość ludzkiej egzystencji przy użyciu lalek niż ludzi. Wiedząc to wszystko, byłem
ciekaw, czy potrafiłbym znaleźć sposób na opowiedzenie
historii o Hitlerze. Ostatecznie podjąłem się
pracy nad tym spektaklem – potraktowałem to jako
wyzwanie. Przygotowywałem się do tego przez trzy
lata. W tym czasie czytałem mnóstwo książek i oglądałem
filmy, obserwując, w jaki sposób inni artyści poradzili
sobie z tym tematem. Szczególnie zainspirował
mnie Dyktator Charliego Chaplina – zrozumiałem, że
w tym wypadku odpowiednie poczucie humoru może
być kluczem do sukcesu. Nie chciałem sam pisać scenariusza;
Jan Veldman zgodził się podjąć tego zadania.
Usiedliśmy w czwórkę przy kuchennym stole: ja,
Jan i dwie wcześniej zrobione lalki – Hitlera i Śmierci.
I tak rozmawialiśmy o ostatecznym kształcie scenariusza.
A.D.: Czy lalki zawsze powstają przed napisaniem
scenariusza?
N.T.: Nie, ale zawsze najpierw dobieram liczbę postaci
oraz „archetypów”, bohaterów reprezentujących nie
tyle siebie, co jakąś większą grupę oraz obdarzonych
określonym zespołem cech.
A.D.: Co chciałeś sprawdzić, realizując w Teatrze Animacji
w Poznaniu swojego Moliera?
N.T.: Zacznę od tego, dlaczego w ogóle zrobiłem ten
spektakl. Raz na cztery lata wnioskuję o dotację, dzięki
której mogę dalej pracować. W Holandii nie ma
instytucjonalnych teatrów lalek tak jak w Polsce –
opery czy teatry dramatyczne mają swoje budynki
i zespół składający się z kilkudziesięciu, a czasem kilkuset
osób, ale teatry lalek funkcjonują wyłącznie jako
niezależne grupy mające jednego, czasem trzech artystów.
Z tego powodu co jakiś czas składamy wnioski
o dotacje. Kiedy wspólnie z reżyserem Adrianem van
Dijkiem planowaliśmy rozpocząć pracę nad którąś ze
sztuk Moliera, otrzymałem odmowną decyzję odnośnie
do mojego wniosku, co w praktyce oznaczało, że
nie będę miał za co żyć. Najbardziej zabolał mnie nie
tyle fakt ucięcia dotacji, co argumentacja – „brak artystycznego
rozwoju” oraz „szacunku do lalek”. [Uderzenie
pięścią w stół.] Poświęciłem teatrowi lalek dla
dorosłych całe swoje życie, od przeszło dwudziestu lat
pracowałem bardzo ciężko, by ostatecznie usłyszeć
taką opinię z ust urzędników! Dlatego zdecydowałem,
że zrobię spektakl o samym Molierze oraz o wierności
– artysty wobec samego siebie, własnego talentu i pracy,
ale także o wierności w małżeństwie, lojalności sługi
względem pana... Choć od śmierci Moliera minęło
tyle czasu, pewne rzeczy się nie zmieniły: artyści wciąż
muszą walczyć o przetrwanie, a z pracy rozliczają ich
urzędnicy.
A.D.: W Polsce także tego doświadczamy...
N.T.: Tak. I dlatego, kiedy Marek Waszkiel zaproponował
mi zrobienie spektaklu w Teatrze Animacji, od razu
pomyślałem o Molierze. Grałem ten spektakl solo
przez 17 lat (większość moich tytułów gram przez
okres około 10 lat), znałem go bardzo dobrze i byłem
ciekawy, jak będzie on wyglądał, kiedy zamiast dwóch
rąk animujących osiem lalek będę miał do dyspozycji
dwanaście.
A.D.: I jak oceniasz rezultat?
N.T.: Wspaniale! Powstał spektakl zupełnie inny niż mój
własny; bardziej dynamiczny i zdecydowanie śmieszniejszy.
Niesamowite jest to, że grają w nim moje lalki,
choć nie ja je zrobiłem. Zanim zaczęliśmy próby, przywiozłem
lalki z mojego spektaklu wraz z rysunkami je
przedstawiającymi oraz uzgodniłem z Grzegorzem
Fijałkowskim, kierownikiem pracowni Teatru, z jakich
materiałów należy je wykonać, a także jakie powinny
mieć właściwości. I oni to zrobili! Wykonali moje lalki!
Odrobinę większe, ale jednak – moje. Niesamowite!
A.D.: Czy to był pierwszy raz, kiedy ktoś inny zrobił Twój
spektakl?
N.T.: Nie do końca. Sześć lat temu młodzi lalkarze
z Włoch zagrali mojego Frankensteina, ale wówczas
używali moich lalek, a sam spektakl został zagrany
tylko kilka razy na festiwalu w Turynie.
A.D.: Co się dzieje z Twoimi lalkami, kiedy spektakl
schodzi z afisza?
N.T.: Naprawdę chcesz wiedzieć...? No cóż. Wyrzucam
je. Większość lalek robię z gąbki, która nie jest zbyt
trwała. Nie mam czasu, by odnawiać stare lalki. Szanuję
je i cenię, ale jednocześnie nie jestem sentymentalny.
Nie rozmawiam z nimi po skończeniu
pracy i nie zachowuję „na pamiątkę”, gdy dłużej nie
nadają się do użytku. Wyjątkiem jest Mr. Zeno. To
lalka, którą wykonałem blisko ćwierć wieku temu na
potrzeby spektaklu The Nightclub. W pewnym mo-
mencie zorientowałem się, jak bardzo jest on niezwykły.
Ma taką właściwość,
że potrafi zagrać każdą rolę
– od dziecka, przez młodą dziewczynę, po starca,nawet zwierzę. Prowadzę z nim wszystkie warszta-
ty, bo żadna inna lalka nie nadaje się do treningu tak
dobrze jak on.
A.D.: Jesteś jedynym stałym członkiem The Stuffed
Puppet Theatre – dlaczego?
N.T.: Powodów jest wiele. Przede wszystkim ekonomiczne
– jedna osoba jest chętniej zapraszana na
festiwal niż kilka. Lalki nie potrzebują specjalnych
biletów lotniczych, nie muszę ich karmić ani im płacić.
Kiedyś próbowałem pracować wspólnie z innymi
artystami i wtedy zrozumiałem, że ludzie stają na scenie
z różnych powodów, które niekoniecznie pokrywają
się z moimi. Nie będę żył wiecznie, a na pewno
za krótko, by spróbować w pracy z lalkami wszystkich
tych rzeczy, których jestem ciekaw. Czuję, że to jest
moje powołanie i chcę je w pełni zrealizować.
Neville Tranter – aktor, lalkarz, reżyser, pedagog. Australijczyk
od 1978 roku mieszkający w Holandii, założyciel, lider i jedyny
stały członek autorskiego The Stuffed Puppet Theatre. Zrealizował
18 spektakli, w których mierzył się zarówno z postaciami
historycznymi (Adolf Hitler, Kaspar Hauser, Molier), jak też mitycznymi
(Orfeusz i Eurydyka), biblijnymi (Salome), literackimi
(Makbet) i kulturowymi (Punch i Judy, Frankenstein, Dracula).
W swoich spektaklach często łączy lalkarstwo z operą. Wykorzystując
lalki mupetowe, bada różne aspekty kondycji ludzkiej
i człowieczeństwa. Prowadzi warsztaty na całym świecie, ucząc
lalkarzy swojej techniki, w dużej mierze opartej na rytmie wynikającym
z dynamiki postaci. Stworzył własny rozpoznawalny
styl, za który był wielokrotnie nagradzany na międzynarodowych
festiwalach w Niemczech, Włoszech, Czechach czy Chorwacji.
W swoich spektaklach zazwyczaj jest jedynym człowiekiem
na scenie.