Gdy zdarza mi się pisać o sobie i muszę swoje artystyczne
działania
poddać kategoryzacji, używam określenia: kolorystka.
Takie określenie moich prac usłyszałam z ust
profesora
malarstwa.
Współpracę z teatrem rozpoczęłam dość przypadkowo, jeszcze na studiach
trafiłam do pracowni plastycznej Teatru Lalek Arlekin. Od pierwszego
dnia do dziś nie przestaję się dziwić w teatrze, który szybko okazał
się moją pasją. Pracownia Arlekina stała się najlepszą szkołą pozwalającą
poznać z bliska techniki pracy wybitnych scenografów, sposób radzenia
sobie z przestrzenią sceny i rozwiązaniami technicznymi, teatralnymi
sposobami pokonywania problemów niemożliwych do pokonania.
Współpraca z rzemieślnikami teatralnymi pracującymi po kilkadziesiąt (!)
lat, obserwowanie ich przy pracy i uczenie się szacunku do lalek, do sceny
to nauki bezcenne, z którymi nie może się równać żaden doktorat ze
scenografii.
Od sztuki oczekuję zachwytu. Tego, że „obraz”, który zobaczę, ujmie mnie:
jeśli jest to obraz przedstawiający – opowieścią, a w każdym innym
wypadku kolorem, fakturą, mistrzostwem techniki. W sztuce szukam opowieści,
które wzbudzają emocje, wzruszenie, pocieszenie, nadzieję, dają
impuls do działania, wyrywają z letargu, inspirują. Nie interesuje mnie
„co autor chciał powiedzieć”. Za to z zaciekawieniem przyglądam się
temu, jak odczytują dzieło inni ludzie.
Prawie cała moja edukacja była artystyczna, zatem mogę śmiało powiedzieć,
że nauka w liceum plastycznym, studia w akademii sztuk pięknych,
a potem doktorat ze scenografii w teatrze lalek wyrobiły we mnie umiejętność
odczytywania i rozumienia sztuki, w tym tej jej części, która jest
związana ze sceną teatru lalek. W moim przypadku ze sztuką jest trochę
tak jak z cudną sukienką. Sukienka zjawiskowa, doskonały krój, kolor, jakość tkaniny i wykończenie – oszałamiające. Jednocześnie
w stu procentach od razu wiem, że to sukienka
nie dla mnie. Mogę się nią zachwycać, ale do mnie nie
pasuje.
Gdy obcuję ze sztuką, podświadomie mam włączony
podobnie działający filtr – podoba mi się i uznaję za
bardzo dobry jakiś spektakl, obraz, grafikę, ale czy
chciałabym sama podobnie namalować, zaprojektować,
zrobić? Czasem tak, i wtedy zachodzi właśnie
oczekiwane przeze mnie zjawisko inspiracji i pobudzenia;
częściej jednak nie.
Ważna dla mnie jest uczciwość artystyczna, którą
mogłabym wytłumaczyć jako bycie w zgodzie z sobą
obu części mojego ja. Ja – artystka poszukująca i ja –
człowiek o określonych standardach moralnych. Dlatego
brnę w czysty kolor mimo wiedzy, że „kolory
ziemi” i tak zwane „benzynowe sosy” mają w sobie po
wielokroć więcej bezpiecznej szlachetności niż kolorystyki
stosowane przeze mnie w scenografiach. Doceniam
wielkość „białego na białym”, rozumiem szlachetność
minimalizmu kolorystycznego, ale... to nie
moja bajka.
Moje bajki są rozpoznawalne po kolorze właśnie. Najchętniej
realizuję spektakle, w których mogę dać upust
ulubieniu koloru i tworzeniu z tkaniny. Bardzo kolorowe
i szyte. Chętnie projektuję scenografie patchworkowe,
dekoracje będące linearnym wsparciem dla
opowieści scenariusza. Uwielbiam rebusy z zabudowy
sceny: gdy jeden element kryje w sobie kolejny
i następny. W ten sposób zaprojektowałam między
innymi Szewca Kopytko i Kaczora Kwaka w tarnowskim
Teatrze im. L. Solskiego (reż. Waldemar Wolański).
Na środku sceny tylko wielkie drzewo, które z czasem
rozkłada się w miasteczko, a po drugiej stronie
jest wnętrzem pałacu. Budując koronę drzewa, zastosowałam
niezliczoną ilość skrawków tkanin w różnych
czystych kolorach – od błękitu po ciemne brązy, żółcie
do zieleni, i wreszcie różne fiolety. Kawałki tkanin
potraktowałam jak powiększone plamy barwne,
jakimi puentyliści malowali swoje obrazy.
Tymoteusz wśród ptaków a następnie Przygody Misia
Rymcimci (oba w reżyserii Stanisława Ochmańskiego)
w Teatrze Arlekin to spektakle z szytą, patchworkową
scenografią, ukazującą całą gamę kolorów
liści drzew i traw. Częstym zabiegiem stosowanym
przeze mnie jest wielowarstwowe nakładanie na siebie
transparentnych
tkanin, które w częściach wspólnych
tworzą nową jakość koloru, barwy, nasycenia.
Obecnie pracuję nad scenografią do Krawca Pana
Niteczki (reż. W. Wolański) i mam nadzieję, że będzie
to najpiękniej uszyta i przesycona kolorem scenografia.
Pełna bogactwa barw, kontrastów faktur, elementów
matowych i błyszczących.
W dzieciństwie co niedziela byłam prowadzona przez
ojca do teatru. Z tych wszystkich wypraw pamiętam
tylko jeden spektakl, a właściwie jedną scenę: przepiękny
koń z łatwością galopował nad ziemią, rozsiewając
wokół gwieździste błyski. Tak, widziałam kij,
który wynosił konia wysoko w niebo, nawet czasami
widziałam rękę trzymającą ten kij... Jako stała bywalczyni
wiedziałam, że koń to lalka, a aktorzy są za dekoracjami,
ale w niczym to nie umniejszało magii i urody
widoku, który mam nadal pod powiekami. Kilkadziesiąt
obejrzanych spektakli, znakomici twórcy, świetni
realizatorzy, i tylko jedna scena w pamięci! Z perspektywy
czasu doceniam genialność pomysłu scenografa
i zazdroszczę mu tej jednej sceny zatrzymanej w dziecięcej
pamięci. Myślę, że marzeniem każdego twórcy
jest pozostawienie takiego odcisku w czyimś umyśle,
pamięci, sercu.