Wyjście z obrazu | Marika Wojciechowska

Kiedy żyje się w biegu, z walizką wypełnioną folderami pomysłów, gigabajtami projektów i podręcznym życiem, licząc upływający czas datami nadchodzących premier, trudno wygospodarować chwilę na pogłębioną refleksję. Moment oddechu prowokuje lawinę przemyśleń na temat sensów mojej pracy, miejsca, w jakim się znajduję, rzadko na temat genezy i powodów wyboru zawodu. Na pytanie o to, jak to się stało, zazwyczaj odpowiadałam – przypadek. Przypadek? 


Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu | Teatr Rozrywki, Chorzów, 2013 | fot. T. Zakrzewski

Nie planowałam zostać scenografem. Studiowałam malarstwo – najbardziej romantyczny, a jednocześnie chyba najmniej perspektywiczny kierunek w historii uczelni artystycznych. W dzieciństwie, mieszkając na prowincji w tak zwanej Polsce B, nie chodziłam do teatru. Teatr bywał w szkole, bywał na lekcjach, a raczej zamiast lekcji. O aktorstwie nie marzyłam. Dziwnie się czułam w sukni ślubnej mamy jako Goplana. O projektowaniu przestrzeni właściwie nie myślałam, ale kostiumy budziły moją ciekawość. Być może wtedy coś zakiełkowało. Zresztą miłość do pięknych, dobrze skrojonych i nietuzinkowych ubrań jest ze mną do dziś. 

W liceum plastycznym, a potem w trakcie studiów skupiłam się na malarstwie. W tym obszarze poszukiwałam rozwiązań formalnych i treści, aż do czasu, kiedy zobaczyłam, że krawędź blejtramu ogranicza moje potrzeby. Konwencjonalność podkładu zamyka myśl w zbyt ciasnej strukturze. Brakowało powietrza, nowej perspektywy i światła, zdolnych budować wielowarstwową metaforę w ruchu. Chciałam włożyć rękę w obraz, móc go przestawiać, ożywiać. Chciałam swobodnie przemieszczać się pomiędzy rzeczywistością wyobrażoną a realną, tak jakbyśmy przekraczali granicę ekranu kinowego. Jeszcze w czasie studiów pojawiły się pierwsze „wyjścia z obrazu” w postaci skromnych asamblaży, nad którymi unosił się duch Tadeusza Kantora. Pachniało czymś dla mnie nowym, pachniało teatrem. 

Z biegiem czasu sam w sobie obraz się upraszczał. Organiczność figuratywnego świata zaczęła przybierać rozmaite kształty plam i brył, znikały pejzaże i wnętrza, kolorystyka stała się bardziej stonowana. Spotkanie z mistrzem, prof. Tadeuszem Wiktorem, uruchomiło potrzebę myśleniaabstrakcyjnego. Surowe geometryczne formy, nierealne pejzaże pojawiły się jednak w mojej twórczości dopiero podczas pracy w przestrzeni z reżyserem, dla którego taka plastyka była inspirująca i bliska. Redukcja przedstawianego obrazu miała skupić w sobie to, co najważniejsze, bez dbałości o detal. Nie było takiej potrzeby. Potrzeba szczegółu realizowała się w pracy nad kostiumem, w jego rozbudowanej konstrukcji, fakturze, kolorze oraz rekwizytach. To odchudzenie scenografii z detalu pozwoliło budować przestrzeń wieloznaczną, umożliwiającą odbiorcy własną interpretację, tworzącą napięcia ze szczegółowo traktowanym kostiumem. Odwracało uwagę od stereotypu, miało inspirować i prowokować, rodzić asocjacje, nie odwzorowywać. Ciekawe jest to, że moje malarstwo zawsze było rodzajem tła dla postaci, których w moich obrazach nie było, scenografią dla aktorów, którzy nie trafili na scenę. Dopiero w teatrze aktor nadał sens temu, co w obrazach było niepełne, oczekujące bohatera. 

Nie było to oczywiste w teatrach adresujących swoją twórczość do dzieci, w których rozpoczynałam swoją scenograficzną pracę. Intuicyjnie czułam, że to nie tylko nisza dla mojej twórczości, ale też potrzeba, by język teatru dla dzieci wciągnąć w szerszą dyskusję na temat plastyki teatralnej w ogóle. W trakcie kilku lat zawodowych opartych na spotkaniach z różnymi realizatorami starałam się otworzyć na kolejne wyzwania i nierzadko szalone pomysły. Musiałam podjąć wyzwanie tworzenia osobnej narracji, równoległej wobec tekstu, który nie zawsze był wystarczającym narzędziem do budowania historii i znaczeń. W poszukiwaniu nowych właściwości przestrzeni scenicznej, wraz z realizatorami, nadawaliśmy plastyce rangę bohatera, animując obrazy wideo w przestrzeni zwyczajowo zarezerwowanej dla aktora. 

Na potrzeby mojej pracy musiałam spoglądać na dzieło oczyma nie tylko reżysera, autora czy widza, ale przede wszystkim swoimi, zachowując nieustannie otwarte to najważniejsze – trzecie oko; oko scenografa pojmującego świat sceniczny poprzez intuicję i własną wrażliwość, skazując je na bezsenność, utrzymując jego czujność i otwartość. 

Budowałam na scenie przestrzenie, zredukowane do form, które mimo piękna własnego stawały się dla odbiorców percepcyjnym i emocjonalnym wyzwaniem. Obrazy, które tworzyłam wspólnie z innymi twórcami, obrazy poruszające się i grające, obrazy mówiące i śpiewające, często wyrażały emocje niosące uczucie pustki, smutku, melancholii. A czasem wręcz dekonstruujące bezpieczny porządek świata. W przypadku teatru dla dzieci – widzów przyzwyczajonych do innej optyki – stanowić to mogło nie tylko zaskoczenie; mogło budzić także niezgodę, wielokrotnie nie był to bowiem świat wygodny. Zawsze jednak towarzyszyło mi przekonanie, że tworzę w ten sposób świat prawdziwy i pojemny, mogący być przestrzenią dla poezji, historii i emocji, który nie jest jedynie opakowaniem, ale także zawartością. 

I tak, poszerzając pole działania, otwierając coraz szerzej, czasem także ze zdziwienia, moje trzecie oko, przeszłam od malarstwa do komponowania obrazu w teatrze, jaki tworzę dziś. 

Czyli co się tak naprawdę wydarzyło? 

Prawda jest być może bardzo prozaiczna. Aby podjąć regularną pracę dającą ciągłość myśli i zawodowy rozwój, musiałam dokonać wyboru: staż w muzeum, którego kadra przypomina eksponaty, albo staż w teatralnej pracowni plastycznej. Wybrałam to drugie, bo wybór ten dawał mi żywy kontakt z materią teatralną. Studia scenograficzne, mimo długo trwającego poczucia przypadkowości, nie były zatem przypadkowe; były kontynuacją rozpoczętych działań. Dały mi wiedzę praktyczną. Uświadomiły, że dzięki swojej konsekwentnej pracy i umiejętności komunikacji w przekazywaniu własnych pomysłów do realizacji taki wybór da mi wymierną satysfakcję zawodową. I utrzyma mnie… Ale to chyba nie wszystko… Wydaje mi się, że to po prostu za mało… że to nie jest pełen obraz tego wyboru… 

Kiedy patrzę wstecz i snuję te rozważania, nie tylko w doświadczeniu i przypadku dostrzegam sens i powody mojej pracy w teatrze. Odkrywam pewien klucz. To klucz do rozumienia prawdopodobnie wszystkiego, co staje się dla nas ważne, co może nas prowadzić tam, dokąd naprawdę chcemy iść. Tym kluczem jest uczucie, współdzielone z innymi realizatorami, współtwórcami, artystami – wierzę, że także z odbiorcami. To praca z tkanką czułą i wrażliwą, z wartościami i emocjami, oparta na dialogu i ogromnej wyobraźni, szanującej i uwzględniającej obszary wspólne i obce. To uczucie powoduje, że mimo wyczerpujących podróży, często stresu i niepokoju, mimo rozwichrowanego rytmu życia, ciągnie się tę walizkę z pomysłami i czeka na kolejne spotkanie. Spotkanie, które daje nie tylko satysfakcję, ale też poczucie uczestniczenia w ważnych procesach, zmieniających nas i jeszcze może coś wokoło nas. 

Świat teatru wessał mnie kompletnie, co budzi racjonalny lęk przed przegapieniem w życiu rzeczy najważniejszych i tak naprawdę zaniedbaniem siebie i swoich potrzeb. Na szczęście spotkałam na swojej drodze ludzi takich jak ja – teatralnych tułaczy, z którymi ciągam się po Polsce jak z cygańskim taborem. Wspieramy się nie tylko twórczo, ale i życiowo. Przy takiej intensywności rodzą się naprawdę piękne i trwałe przyjaźnie. 

Można powiedzieć, że mam szczęście, współpracując z ludźmi, którzy ufają mi i pozwalają na wolność twórczą. Wyklarowałam swój teatralny język. Nie boję się poruszać trudnych tematów. Nie lubię stać w miejscu, oczekuję wyzwań – brak rutyny uzależnia. 

…za kilka dni wyjeżdżam… kiedy wracam? Dobre pytanie... Nigdy nie wiem.
Nowszy post Starszy post Strona główna