Kiedy żyje się w biegu, z walizką wypełnioną folderami pomysłów,
gigabajtami projektów i podręcznym życiem, licząc upływający
czas datami nadchodzących premier, trudno wygospodarować
chwilę na pogłębioną refleksję. Moment oddechu
prowokuje lawinę przemyśleń na temat sensów mojej pracy, miejsca,
w jakim się znajduję, rzadko na temat genezy i powodów wyboru zawodu.
Na pytanie o to, jak to się stało, zazwyczaj odpowiadałam – przypadek.
Przypadek?
Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu | Teatr Rozrywki, Chorzów, 2013 | fot. T. Zakrzewski |
Nie planowałam zostać scenografem. Studiowałam malarstwo – najbardziej
romantyczny, a jednocześnie chyba najmniej perspektywiczny kierunek
w historii uczelni artystycznych. W dzieciństwie, mieszkając na
prowincji w tak zwanej Polsce B, nie chodziłam do teatru. Teatr bywał
w szkole, bywał na lekcjach, a raczej zamiast lekcji. O aktorstwie nie
marzyłam. Dziwnie się czułam w sukni ślubnej mamy jako Goplana.
O projektowaniu przestrzeni właściwie nie myślałam, ale kostiumy
budziły moją ciekawość. Być może wtedy coś zakiełkowało. Zresztą
miłość do pięknych, dobrze skrojonych i nietuzinkowych ubrań jest ze
mną do dziś.
W liceum plastycznym, a potem w trakcie studiów skupiłam się na malarstwie.
W tym obszarze poszukiwałam rozwiązań formalnych i treści, aż do
czasu, kiedy zobaczyłam, że krawędź blejtramu ogranicza moje potrzeby.
Konwencjonalność podkładu zamyka myśl w zbyt ciasnej strukturze. Brakowało
powietrza, nowej perspektywy i światła, zdolnych budować wielowarstwową
metaforę w ruchu. Chciałam włożyć rękę w obraz, móc go
przestawiać, ożywiać. Chciałam swobodnie przemieszczać się pomiędzy
rzeczywistością wyobrażoną a realną, tak jakbyśmy przekraczali granicę
ekranu kinowego. Jeszcze w czasie studiów pojawiły się pierwsze „wyjścia
z obrazu” w postaci skromnych asamblaży, nad którymi unosił się duch
Tadeusza Kantora. Pachniało czymś dla mnie nowym, pachniało teatrem.
Z biegiem czasu sam w sobie obraz się upraszczał. Organiczność figuratywnego
świata zaczęła przybierać rozmaite kształty plam i brył, znikały
pejzaże i wnętrza, kolorystyka stała się bardziej stonowana. Spotkanie
z mistrzem, prof. Tadeuszem Wiktorem, uruchomiło potrzebę myśleniaabstrakcyjnego. Surowe geometryczne formy, nierealne
pejzaże pojawiły się jednak w mojej twórczości
dopiero podczas pracy w przestrzeni z reżyserem, dla
którego taka plastyka była inspirująca i bliska. Redukcja
przedstawianego obrazu miała skupić w sobie to,
co najważniejsze, bez dbałości o detal. Nie było takiej
potrzeby. Potrzeba szczegółu realizowała się w pracy
nad kostiumem, w jego rozbudowanej konstrukcji,
fakturze, kolorze oraz rekwizytach. To odchudzenie
scenografii z detalu pozwoliło budować przestrzeń
wieloznaczną, umożliwiającą odbiorcy własną interpretację,
tworzącą napięcia ze szczegółowo traktowanym
kostiumem. Odwracało uwagę od stereotypu,
miało inspirować i prowokować, rodzić asocjacje, nie
odwzorowywać. Ciekawe jest to, że moje malarstwo
zawsze było rodzajem tła dla postaci, których w moich
obrazach nie było, scenografią dla aktorów, którzy nie
trafili na scenę. Dopiero w teatrze aktor nadał sens
temu, co w obrazach było niepełne, oczekujące
bohatera.
Nie było to oczywiste w teatrach adresujących swoją
twórczość do dzieci, w których rozpoczynałam swoją
scenograficzną pracę. Intuicyjnie czułam, że to nie
tylko nisza dla mojej twórczości, ale też potrzeba, by
język teatru dla dzieci wciągnąć w szerszą dyskusję na
temat plastyki teatralnej w ogóle. W trakcie kilku lat
zawodowych opartych na spotkaniach z różnymi realizatorami
starałam się otworzyć na kolejne wyzwania
i nierzadko szalone pomysły. Musiałam podjąć
wyzwanie tworzenia osobnej narracji, równoległej
wobec tekstu, który nie zawsze był wystarczającym
narzędziem do budowania historii i znaczeń.
W poszukiwaniu nowych właściwości przestrzeni scenicznej,
wraz z realizatorami, nadawaliśmy plastyce
rangę bohatera, animując obrazy wideo w przestrzeni
zwyczajowo zarezerwowanej dla aktora.
Na potrzeby mojej pracy musiałam spoglądać na
dzieło oczyma nie tylko reżysera, autora czy widza, ale
przede wszystkim swoimi, zachowując nieustannie
otwarte to najważniejsze – trzecie oko; oko scenografa
pojmującego świat sceniczny poprzez intuicję i własną
wrażliwość, skazując je na bezsenność, utrzymując
jego czujność i otwartość.
Budowałam na scenie przestrzenie, zredukowane
do form, które mimo piękna własnego stawały się
dla odbiorców percepcyjnym i emocjonalnym
wyzwaniem. Obrazy, które tworzyłam wspólnie
z innymi twórcami, obrazy poruszające się i grające,
obrazy mówiące i śpiewające, często wyrażały emocje
niosące uczucie pustki, smutku, melancholii. A czasem
wręcz dekonstruujące bezpieczny porządek
świata. W przypadku teatru dla dzieci – widzów przyzwyczajonych
do innej optyki – stanowić to mogło nie
tylko zaskoczenie; mogło budzić także niezgodę, wielokrotnie
nie był to bowiem świat wygodny. Zawsze
jednak towarzyszyło mi przekonanie, że tworzę w ten
sposób świat prawdziwy i pojemny, mogący być przestrzenią
dla poezji, historii i emocji, który nie jest jedynie
opakowaniem, ale także zawartością.
I tak, poszerzając pole działania, otwierając coraz szerzej,
czasem także ze zdziwienia, moje trzecie oko,
przeszłam od malarstwa do komponowania obrazu
w teatrze, jaki tworzę dziś.
Czyli co się tak naprawdę wydarzyło?
Prawda jest być może bardzo prozaiczna. Aby podjąć
regularną pracę dającą ciągłość myśli i zawodowy rozwój,
musiałam dokonać wyboru: staż w muzeum, którego
kadra przypomina eksponaty, albo staż w teatralnej
pracowni plastycznej. Wybrałam to drugie, bo
wybór ten dawał mi żywy kontakt z materią teatralną.
Studia scenograficzne, mimo długo trwającego poczucia
przypadkowości, nie były zatem przypadkowe;
były kontynuacją rozpoczętych działań. Dały mi wiedzę
praktyczną. Uświadomiły, że dzięki swojej konsekwentnej
pracy i umiejętności komunikacji w przekazywaniu
własnych pomysłów do realizacji taki wybór
da mi wymierną satysfakcję zawodową. I utrzyma
mnie… Ale to chyba nie wszystko… Wydaje mi się, że
to po prostu za mało… że to nie jest pełen obraz tego
wyboru…
Kiedy patrzę wstecz i snuję te rozważania, nie tylko
w doświadczeniu i przypadku dostrzegam sens
i powody mojej pracy w teatrze. Odkrywam pewien
klucz. To klucz do rozumienia prawdopodobnie
wszystkiego, co staje się dla nas ważne, co może nas
prowadzić tam, dokąd naprawdę chcemy iść. Tym kluczem
jest uczucie, współdzielone z innymi realizatorami,
współtwórcami, artystami – wierzę, że także
z odbiorcami. To praca z tkanką czułą i wrażliwą,
z wartościami i emocjami, oparta na dialogu i ogromnej
wyobraźni, szanującej i uwzględniającej obszary
wspólne i obce. To uczucie powoduje, że mimo wyczerpujących podróży, często stresu i niepokoju,
mimo rozwichrowanego rytmu życia, ciągnie się tę
walizkę z pomysłami i czeka na kolejne spotkanie.
Spotkanie, które daje nie tylko satysfakcję, ale też
poczucie uczestniczenia w ważnych procesach, zmieniających
nas i jeszcze może coś wokoło nas.
Świat teatru wessał mnie kompletnie, co budzi racjonalny
lęk przed przegapieniem w życiu rzeczy najważniejszych
i tak naprawdę zaniedbaniem siebie i swoich
potrzeb. Na szczęście spotkałam na swojej drodze
ludzi takich jak ja – teatralnych tułaczy, z którymi
ciągam się po Polsce jak z cygańskim taborem. Wspieramy
się nie tylko twórczo, ale i życiowo. Przy takiej
intensywności rodzą się naprawdę piękne i trwałe
przyjaźnie.
Można powiedzieć, że mam szczęście, współpracując
z ludźmi, którzy ufają mi i pozwalają na wolność twórczą.
Wyklarowałam swój teatralny język. Nie boję się
poruszać trudnych tematów. Nie lubię stać w miejscu,
oczekuję wyzwań – brak rutyny uzależnia.
…za kilka dni wyjeżdżam… kiedy wracam? Dobre
pytanie... Nigdy nie wiem.