Treść i forma w równowadze | Karolina Przystupa

Teatr Papahema został założony przez absolwentów kierunku aktorskiego na Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej w Białymstoku: Paulinę Moś, Pawła Rutkowskiego, Helenę Radzikowską i Mateusza Trzmiela. Nazwa grupy pochodzi od pierwszych sylab imion aktorów. Jak sami o sobie piszą, łączy ich wspólne poczucie humoru i gust. Marzą o robieniu teatru dowcipnego, a zarazem mądrego i wysmakowanego estetycznie. Interesuje ich łączenie środków teatru formy z teatrem aktorskim oraz zderzanie tego zestawienia z klasyczną literaturą i współczesną wrażliwością. Sięgają po dobre teksty z literackiego kanonu: Dürrenmatta, Bułhakowa, Zapolską, Ionesco, by przefiltrowując dzieła wielkich mistrzów przez współczesność, swój język teatralny i poczucie estetyki scenicznej, tworzyć uniwersalne przedstawienia. Szacunek do literatury i myśli zawartej w wystawianych dziełach nie oznacza postawy służebnej – to właśnie forma i sięganie po lalki czy animowane przedmioty sprawia, że spektakle są świeżymi odczytaniami klasyki. Lalki, które są bohaterami i scenicznymi partnerami aktorów, poszerzają interpretację, (pop)kulturowe nawiązania – muzyczne czy filmowe – nadają nowe konteksty, a inteligentny humor zarówno sytuacyjny, jak i wynikający z dialogów wzbogaca wymowę całości.

Alicja po drugiej stronie lustra | fot. K. Chmura-Cegiełkowska

Pierwszym spektaklem, który zrobili wspólnie, był Dÿlematt na podstawie Fizyków Friedricha Dürrenmatta stworzony na potrzeby tzw. projektu lalkowego – zadania, które studenci aktorstwa otrzymują na III roku, a które polega na samodzielnym przygotowaniu całego przedstawienia: od adaptacji, poprzez scenografię, lalki, reżyserię, aż po kreacje aktorskie. Oprócz późniejszego składu Papahemy w spektaklu zagrał także Piotr Wiktorko. Zespół do swoich realizacji wciąż zaprasza przyjaciół ze studiów, by im dać szansę sprawdzenia, a sobie – kolejne doświadczenia w pracy z innymi scenicznymi partnerami. Dÿlematt prezentowany na kilku festiwalach w Polsce to najbardziej lalkowe ze wszystkich dotychczasowych przedstawień Papahemy. Tragifarsa o ludzkiej psychice. W niewielkim sanatorium dla obłąkanych przebywają trzej, podający się za wielkich fizyków, pacjenci: Newton, Einstein i Möbius. Opiekujące się nimi lekarka i pielęgniarka aranżują wydarzenia o charakterze kryminalnym i manipulują tak, by odkryć ich prawdziwą tożsamość. Trzeba zadać sobie pytanie, kto w tej opowieści jest naprawdę obłąkany, a kto „normalny” i co to właściwie znaczy. 

Jednak to ogłoszony przez Teatr Montownia konkurs Montownia bis stał się największym impulsem do działania dla Papahemy. Teatr Montownia – czyli jedna z pierwszych niezależnych grup teatralnych w Polsce – z okazji swojego jubileuszu zorganizował konkurs dla młodych twórców, by dać im szansę na swobodną realizację własnych pomysłów. Wyłoniona tą drogą Papahema przygotowała spektakl Molière. Z urojenia, którego premiera odbyła się na małej scenie Teatru Powszechnego w Warszawie, czyli w tym samym miejscu, w którym swoją teatralną drogę rozpoczęli panowie z Montowni. Spektakl powstał na podstawie sztuki Molier, czyli zmowa świętoszków Michaiła Bułhakowa, fragmentów listów Moliera do króla Ludwika XIV, jego sztuk – Świętoszka i Rogacza z urojenia, a także fragmentów Mimiki Wojciecha Bogusławskiego. Papahema, grając klasycyzująco, w kostiumach z epoki i wykorzystując techniki teatru lalkowego, opowiada o teatrze, o Molierze – geniuszu, artyście, który całe życie podporządkował teatrowi. Oprócz maleńkiego teatrzyku kukiełkowego, który pojawił się w przedstawieniu, aktorzy sięgnęli tu po formę lalkową nawiązującą do mało znanej tintamareski.

W aktualnym repertuarze Teatru Papahema są cztery przedstawienia – trzy miały premiery w 2015 roku; czwarte – Alicja – w maju 2016. Widać więc, że twórcza energia nie opuszcza świeżo upieczonych absolwentów Akademii Teatralnej. 

Moral insanity. Tragedia ludzi głupich to spektakl, który powstał na podstawie utworu Ich czworo. Tragedia ludzi głupich Gabrieli Zapolskiej. Sam kunszt młodopolskiej pisarki sprawia, że sztuka sprzed ponad stu lat brzmi na scenie niezwykle aktualnie i ponadczasowo. Bo to przecież opowieść o ludziach i ich głupocie, a to zdaje się niezmienne. Papahema zrealizowała przedstawienie minimalistycznymi środkami utrzymanymi w jednolitej estetyce, czerwona podłoga z wyrysowanym na niej czarnym pięciokątem sugeruje pięciokąt miłosny, w jaki wplątali się bohaterowie: gruntownie wykształcony, ale lekko fajtłapowaty, jakby nieświadomy niczego Mąż (Paweł Rutkowski); egzaltowana i głupiutka, lecz sprytna Żona (Helena Radzikowska); fircykowaty, cwany, a jednocześnie bardzo pogubiony Fedycki (Mateusz Trzmiel); poczciwa Panna Mania (gościnnie Małgorzata Patryn); i wyczekująca, cierpliwa Wdowa (Paulina Moś). Aktorzy ubrani w czarne kostiumy poruszają się w przestrzeni, która przypomina dziecięcy pokój. Wszystkie mebelki, stół, krzesła, szuflady, łóżko są miniaturowe. Fedycki jeździ na małym dziecięcym rowerku, a bohaterowie momentami bawią się w dziecięce gry. Bo to właśnie dziecko jest główną osią spektaklu. Liluś – córka Żony i Męża – jest w przedstawieniu lalką, dzięki czemu staje się niemym, niewinnym i najbardziej pokrzywdzonym bohaterem zgotowanej przez głupotę dorosłych tragedii. Pozbawiona wpływu na przebieg wydarzeń, musi się im bezwolnie poddać. Niezwykle ciekawa jest w tym spektaklu gra z formą. Aktorzy grają bardzo wyraziście, nadając swoim postaciom przerysowane charaktery, celowo nieco stereotypowe, ale co jakiś czas wychodzą z tej formy, zrzucają role i przemawiają swoim własnym głosem. Najwyraźniejsze jest to na końcu, gdy po kolei wypowiadają kwestię Mandragory – postaci, która klamrą rozpoczyna i zamyka tekst Zapolskiej. Stawia ona niezwykle bolesną diagnozę wszystkim bohaterom, którzy nie tylko grają w swojej własnej tragedii, ale zgotowują też tragedię zagubionemu w tym wszystkim dziecku.

Z kolei Macbett (na podstawie dramatu Eugène’a Ionesco) to już bardzo współczesne odczytanie, ale współczesne w takim sensie, jak rozumiał ten termin Jan Kott – nie tymczasowe, chwilowe i publicystyczne, ale współczesne, czyli teraźniejsze. Papahema przeniosła akcję zaproponowanej przez twórcę teatru absurdu wariacji na temat szekspirowskiego Makbeta na pole golfowe – współczesne pole walki, gdzie spotykają się elity, by przy drinkach, pachnącym grillowanym jedzeniu i w swoich bardzo drogich ubraniach załatwiać podejrzane interesy. Wszystko jest tu na wskroś fałszywe i boleśnie ironiczne, a śmiech jest tak na- prawdę bezsilnym śmiechem przez łzy. Wystarczy spojrzeć na wymowną scenografię (autorstwa Sylwii Maciejewskiej): biało-zieloną, jak to na polu golfowym, ale ta równiutko przystrzyżona trawka i ustawione w równym rządku okrągłe drzewka w białych donicach są przecież sztuczne. Kij golfowy to nie tylko narzędzie niewinnej rozrywki, ale broń; pole, na którym uprawia się sport, staje się polem walki, a zbrodni dokonuje się w białych rękawiczkach. Duncan (gościnnie Rafał Pietrzak) ukrywa się wewnątrz zielonej górki, czyli w bezpiecznym miejscu, gdy inni przelewają za niego krew na wojnie. Lady Duncan (Helena Radzikowska), niby trzpiotowata i głupiutka, tylko czeka, by zabić męża i stać się Lady Macbett. Każdy, kto przejmie władzę, jest jeszcze większym tyranem od swojego poprzednika. Wymowa całości trochę kojarzy się z Szewcami Witkacego. Z każdymi kolejnymi rządami jest coraz gorzej: po tchórzliwym Duncanie władzę przejmuje zakłamany Macbett (Paweł Rutkowski), który naobiecywał Bancowi (Mateusz Trzmiel), a potem go oszukał i zostawił z niczym, a po nim Caddie (gościnnie Katarzyna Pietruska), czyli żołnierz- popychadło, pomagier w grze w golfa, który nagle znalazł się na szczycie tej bezlitosnej drabiny; przerażająco pewna siebie kobieta w garniturze, z czerwoną szminką na ustach, bliższa zdecydowanie, choćby w swoim ubiorze, politykom, władcom z naszych czasów. 

Niezwykle interesujący jest pomysł na animację, bowiem lalkami teatralnymi – w bardzo szerokim znaczeniu tego terminu – są dłonie aktorów w białych rękawiczkach. Spiskujący Macbett i Banco chowają się za daszkami zielonych leżaków, na których siedzą, i zmieniając głos, animują swoje dłonie, trzymając w nich miniaturowy kij golfowy i miniaturową torbę. Teatralną lalką, lub może lepiej „animantem”, jest prawdziwe mięso, symbolizujące (mięso armatnie) jednego z żołnierzy. To, co „mówi” ukazany jako surowe mięso żołnierz, przekazuje swojemu władcy Caddie. W Macbetcie doszukać się można nawiązania do filmu Funny Games, gdzie dwóch psychopatów zjawia się w domu szczęśliwej, bogu ducha winnej ro- dziny, by nie tyle zaburzyć jej sielankę, co sterroryzować, doprowadzając do tragedii. Takie same kostiumy, czyli białe polówki, białe krótkie spodenki i białe rękawiczki noszą dwaj bohaterowie spektaklu: Macbett i Banco. Podobna jak w filmie jest też muzyka, która towarzyszy zmianom scen, początkowo spokojna i harmonijna, przechodzi w punkrockowy wrzask i huk. Ale kino to tylko dodatkowa ścieżka interpretacyjna – nie trzeba znać filmu Michaela Haneke – i bez znajomości tego kontekstu spektakl doskonale broni się sam. Wiele jest wątków i estetyk, do których Papahema nawiązuje tym przedstawieniem, choćby atmosfera wesela przy rytmach disco polo (świetna scena Mateusza Trzmiela, kiedy jako zdesperowany pijany wodzirej Banco prowadzi antyzabawę Macbettom, którzy oszukali go, zagarniając całą władzę) czy wątek muzyczny zaczerpnięty z musicalu Jesus Christ Superstar. Jednak mimo tej wielości wszystko jest tu spójne i dobrze zakomponowane. Chaos i postępująca degrengolada bohaterów wykreowanych przez Ionesco nie pociągają za sobą rozpadu formy spektaklu i interpretacji zaproponowanej przez młodych aktorów.

Sukces Papahemy w projekcie Montownia bis sprawił, że oba zespoły spotkały się po raz kolejny, by tym razem wspólnie zrealizować przedstawienie. W grudniu 2015 roku, znów na małej scenie Teatru Powszechnego w Warszawie, odbyła się premiera Calineczki dla dorosłych – spektaklu, który jest świeżym i interesującym odczytaniem baśni Hansa Christiana Andersena. Aktorzy bawią się konwencjami, a przede wszystkim samą baśnią. Opierając spektakl na utworze duńskiego pisarza, poprzez uważne odczytanie tekstu, formę, obrazowanie i uscenicznianie wielu sytuacji i słów nadają nowe i odsłaniają ukrywane sensy baśni. Wiele tam dwuznacznych wątków i niedookreślonych sytuacji. Niemy, monochromatyczny film to kolejna konwencja, którą grają artyści. Tradycyjna czerń i biel wzbogacona została bowiem o jeszcze jeden kolor, żywą, malinową, soczystą czerwień, kojarzącą się oczywiście z erotyką. W takim kolorze jest na przykład sukienka Calineczki. Aktorzy mają pomalowane na biało twarze, czarne usta i czarne cienie wokół oczu, więc jest nieco upiornie i z dreszczykiem, trochę jak w filmach Tima Burtona. Ubrani w czarne kostiumy, w czarnych rękawiczkach i kapturach często chowają twarze za woalkami. I wreszcie ostatnia to konwencja samego teatru lalek – ten bardzo tradycyjny potraktowany jest tu z przekorą i humorem. (O Calineczce dla dorosłych pisała Halina Waszkiel w nr 1/2016 „Teatru Lalek”). 

Kolejny spektakl Papahemy to, w Teatrze Polonia, Alicja po drugiej stronie lustra Lewisa Carrolla (we współczesnym, zabawnym i błyskotliwym przekładzie Jolanty Kozak), w reżyserii Przemysława Jaszczaka, absolwenta reżyserii wrocławskiej PWST. I mimo że przedstawienie kierowane jest do młodszych widzów, to przecież Alicja jest opowieścią uniwersalną, w której każdy coś innego odnajdzie i odczyta. A celem wizyty Alicji w krainie znajdującej się po drugiej stronie lustra jest udzielenie sobie odpowiedzi na uniwersalne i ciągle przecież powracające w życiu pytanie „Kimjestem?”. Większość postaci, które dziewczynka spotyka na swojej drodze, to pytanie jej zadaje, każda w innym kontekście: imienia, wieku, własnych poglądów. Lewis Carroll Alicję po drugiej stronie lustra napisał dziesięć lat po Alicji w Krainie Czarów. Bohaterka tej części jest w pewien sposób podwójna; za jej pierwowzór posłużyły bowiem już dwie osoby: dwudziestoletnia wówczas Alice Liddell, dla której i o której Carroll napisał pierwszą część przygód Alicji, oraz kilkuletnia znajoma autora, Alice Raikes. Alicja po drugiej stronie lustra jest więc nie tylko opowieścią o wizycie małej dziewczynki w magicznej krainie. To także walka z utratą dziecięcej wyobraźni, którą niszczy dorastanie – wyobraźni, której nie chce się stracić. Papahema powraca też do pierwszej części prozy Carrolla, wzbogacając przygody Alicji po drugiej stronie lustra o kilka wątków z Alicji w Krainie Czarów. Nie sposób wyobrazić sobie przecież Krainy Czarów bez takich postaci, jak Szalony Kapelusznik, Biały Królik czy Kocisko wyszczerzone w uśmiechu. 

Fantastyczna kraina, oniryczne wizje, tajemniczy bohaterowie, piękne obrazy – wszystko, co nakreślił Carroll, zdaje się stworzone dla teatru plastycznego. Twórcy wykorzystują w spektaklu wiele form, by przeprowadzić widzów przez tę niezwykłą krainę. Szukają interesujących efektów świetlnych i dźwiękowych, pojawią się elementy sztuki kuglarskiej (light show, szczudlarstwo) i profesjonalne sztuczki prestidigitatorskie, a także – rzadko wykorzystywane na polskich scenach – lalki tintamareski. Z każdym ze spotkanych osobników Alicja odbywa rozmowę – tylko pozornie absurdalną i pozbawioną sensu. Tintamareski pozwalają wydobyć głębię tych dialogów, niuansów stosunku poszczególnych postaci do wypowiadanych słów. Aktorzy wspominają, że „niezwykłym przeżyciem jest przejrzeć się w lustrze i stwierdzić, że Pan Jajo (Wańka- -Wstańka), Owad, Owca czy Gąsienica ma moją twarz. Trzeba sobie wtedy zadać pytanie: jakbym się zachowywał/ a, jak bym mówił/a, gdybym tak wyglądał/a?”.

Teatr Papahema, grając spektakle dla dorosłych i łącząc estetykę teatru lalek z teatrem dramatycznym, jest jedną z tych grup, które wypełniają istotną lukę w polskim teatrze. Oby te starania i to estetyczne wysmakowanie formy połączonej z wartościową treścią nie pozostały w artystycznej niszy. 

Takie wyprawy w przyszłość teatru byłoby dobrze spopularyzować i u nas. Choćby jako eksperyment. 
Nowszy post Starszy post Strona główna