Festiwal w Opolu | Karol Suszczyński

Obiektywny obraz teatru lalek czy nie? 

Gdyby na podstawie spektakli zakwalifikowanych do finałowego przeglądu XXIX Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu próbować wyciągnąć wnioski o stanie polskiego teatru lalek z ostatnich dwóch lat, z pewnością byłyby to refleksje skrajne. Z jednej bowiem strony konkursowe prezentacje pokazały różnorodność teatralnych zjawisk, bogactwo wykorzystywanych środków wyrazu i wielokierunkowe poszukiwania twórców, z drugiej ujawniły spore dysproporcje w myśleniu o tym, jak i czym zachęcić dziś widza do odwiedzania lalkowych scen. Wydawać by się mogło, że to normalne, a jednak od najważniejszego krajowego festiwalu wymaga się więcej, zatem kiedy pojawiają się najmniejsze wątpliwości, natychmiast urastają do rangi sporych problemów. 

Zagubiony chłopiec | Opolski Teatr Lalki i Aktora | fot. G. Gajos

W finałowym przeglądzie znalazło się trzynaście konkursowych prezentacji z trzydziestu dziewięciu zgłoszonych przez teatry. Objęły one niemal wszystkie grupy wiekowe, poza najnajami, dla których pokazy zorganizowano w ramach imprez towarzyszących. Spośród wybranych spektakli uwagę zdecydowanie częściej przyciągały te dla widzów starszych, choć trudno wspólną opinią objąć prezentacje kierowane do dzieci od dziesiątego roku życia oraz te dla młodzieży i dorosłych. Ale werdykt jury nie pozostawił złudzeń – z siedemnastu przyznanych nagród i wyróżnień jedynie pięć trafiło do twórców spektakli dla młodszych widzów. I żeby była jasność – z tej grupy jury doceniło tylko dwa przedstawienia. 

Zaskoczeń większych nie było. Pierwsza nagroda trafiła w ręce organizatorów za Zagubionego chłopca – spektakl Pawła Passiniego do tekstu Artura Pałygi. Opowieść, która mówi o problemach współczesnego dziecka, używając do tego zarówno klasycznych form lalek, jak i nowych mediów, zasługuje na najwyższe uznanie. To przykład optymalnego zestawienia różnorodnych środków wyrazu i dowód, że lalka oraz plastyczna forma nałożona na ciało aktora bronią się w równym stopniu, będąc wciąż niezastąpionym komponentem teatru lalek. Ale siła spektaklu nie tkwi jedynie w udanej koncepcji realizatorów (prócz już Festiwale wymienionych dodać należy Agnieszkę Aleksiejczuk, którą wyróżniono za scenografię, oraz Daniela Mońskiego i Marię Porzyc), a przede wszystkim w wyjątkowych kreacjach aktorskich opolskiego zespołu. Wprawdzie jury doceniło tylko Annę Wieczorek nagrodą za rolę tytułową, jednak nie zapominajmy, że młoda aktorka nie stworzyłaby tak ciekawej postaci bez pomocy doświadczonych kolegów. Spektakli mających taką jakość jest w Polsce niewiele, zdarzają się rzadko, a kiedy się już pojawią, podnoszą poprzeczkę bardzo wysoko i trudno jest je dogonić. Szczęśliwie kilku realizacjom prezentowanym na festiwalu to się udało. 

Druga nagroda trafiła do zespołu bielskiej Banialuki za przedstawienie Król Maciuś Pierwszy w reżyserii Konrada Dworakowskiego, który bez wątpienia wybił się na zwycięzcę tegorocznej edycji. Dworakowski od kilku lat jest w szczytowej formie, być może to najciekawszy dziś reżyser teatrów lalek średniego pokolenia, choć jak doskonale wiemy, lalka jako obiekt scenicznego zainteresowania nie jest dla niego priorytetem. Wykorzystuje ją (skądinąd słusznie) tylko wtedy, kiedy rzeczywiście jest potrzebna, więcej uwagi przykładając do plastycznej warstwy dzieła czy poszukiwań w przestrzeni teatru wizualnego – i taka też była inscenizacja powieści Janusza Korczaka. Duża w tym zasługa Mariki Wojciechowskiej, która przestrzeń w spektaklu potraktowała nowatorsko i eksperymentalnie, łącząc wiele nieoczywistych elementów – potężnych rozmiarów sześciany, ogromne maski czy karykaturalne kostiumy – w spójną całość. Jury słusznie więc uhonorowało pracę Wojciechowskiej nagrodą za scenografię. Wyróżnieniem doceniło też muzykę Piotra Klimka, która dopełnia dzieło, budując niezapomniany klimat. Ale na tej inscenizacji sukces Konrada Dworakowskiego się nie kończy. 

Drugim tytułem tego reżysera pokazanym w Opolu była koprodukcja Teatru Pinokio i Grupy Coincidentia, czyli Don Kichot. To spektakl porywający pod każdym względem, choć z teatrem lalek mający już niewiele wspólnego. Główną postać gra Paweł Chomczyk – nagrodzony za rolę tytułową – a jako Sancho Pansa partneruje mu, wyróżniony przez jury, Łukasz Batko. Obaj aktorzy wchodzą na wyżyny swoich umiejętności, swobodnie bawiąc się wymyśloną przez Dworakowskiego konwencją i grając między sobą w swoistego ping-ponga. Dzięki nim dzieje błędnego rycerza są nieprzerwaną tyradą gagów i żartów wywołujących skrajne stany emocjonalne (co jest też wynikiem doskonałej adaptacji Martyny Lechman), uzupełnianych co chwila muzycznymi wstawkami wykonywanymi na żywo przez pozostałych aktorów. Ale to nie wszystko. Inscenizacja jest bowiem wysmakowana plastycznie, gdyż Andrzej Dworakowski – wyróżniony za scenografię – absurd zdarzeń podbił skrajnym zestawieniem elementów wizualnych i dekoracyjnych. To spektakl, który z pewnością na długo pozostanie w pamięci. 

Ciekawa była także wyróżniona za reżyserię autorska adaptacja Snu nocy letniej Williama Shakespeare’a, zatytułowana Tłumacz snów z Teatru Lalek Pleciuga. Aleksiej Leliawski mocno okroił tekst komedii, pokazując przy tym, jak rytmiczne i melodyjne jest dziewiętnastowieczne tłumaczenie Stanisława Koźmiana. Aktorom zaś narzucił bardzo schematyczny sposób gry, balansujący na granicy zabawy i performansu. Pomogła mu scenografia Aleksandra Wochromiejewa, który obrał kierunek teatru wizualnego. Powstał spektakl wypełniony zjawiskami o charakterze muzyczno- ruchowym, uzupełniony grą świateł i masek. Niepotrzebna była tylko zmiana tytułu, bo opowieść o fantastycznych przygodach w ateńskim lesie, mimo skrótów, pozostała ta sama. 

Ze spektakli dla widzów nieco starszych warto wymienić jeszcze Dzień osiemdziesiąty piąty według opowiadania Ernesta Hemingwaya Stary człowiek i morze, w reżyserii Agi Błaszczak z Teatru Lalki i Aktora w Wałbrzychu. Grający w nim główną rolę Paweł Kuźma otrzymał już kilka nagród, a wyróżnienie na festiwalu w Opolu jest kolejną z nich. W przedstawieniu młody aktor wciela się w rolę pielęgniarza opiekującego się starcem-manekinem, którego równocześnie animuje. To przykład ciężkiej warsztatowej pracy, opanowania trudnej i rzadkiej u nas techniki, a równocześnie dowód na to, że młode pokolenie lalkarzy potrafi zainteresować się lalką jako scenicznym środkiem wyrazu. Za takich artystów należy trzymać kciuki. 

Spośród przedstawień dla widzów nieco młodszych uwagę jury zwróciły tylko Odd i Luna z Wrocławskiego Teatru Lalek w reżyserii Przemysława Jaszczaka oraz La la lalki z Teatru Animacji w reżyserii Artura Romańskiego. To spektakle skrajnie odmienne, każdy oparty na innej koncepcji i estetyce. 

Sceniczna adaptacja dwóch książeczek dla dzieci Lisy Aisato ma tę zaletę, że kreuje świat fantastycznych bohaterów, których wdzięczne i sympatyczne przygody od razu wciągają młodych widzów. Zabawny Odd, z jajkiem zamiast głowy (wyróżniony za rolę Michał Szostak), i prześmieszna Luna, która izoluje się od rówieśników (także wyróżniona Agata Kucińska), przedstawieni są za pomocą tintamaresek – podobnie zresztą jak większość pozostałych postaci w spektaklu – a ten typ lalki daje sporo możliwości, z których młody reżyser sprawnie korzysta. Atutem przedstawienia jest mobilna scenografia, która pozwala na budowanie wielu różnorodnych planów akcji (za ten pomysł wyróżniono Zuzannę Srebrną). Można mieć jedynie niedosyt dramaturgiczny, gdyż obie historie mijają się bez przerwy, tak jakby Jaszczakowi zabrakło pomysłu, by je wyraźniej posplatać. 

La la lalki to z kolei wyjątkowy pod wieloma względami koncert. Tworzy go doskonała muzyka, nagrodzonego przez jury Tomasza Lewandowskiego; tworzą go też świetne teksty Maliny Prześlugi; tworzy go w końcu grupa znakomitych aktorów, którzy na scenie prezentują się nie tylko jako zabawni animatorzy, ale przede wszystkim jako przebojowi śpiewacy-performerzy (słusznie więc jury wyróżniło ich za pracę zespołową). A jednak ze spektaklem tym mam pewien problem, bo jest to tak zwana estrada, która nie wnosi wiele do współczesnego teatru lalek. Ba, bardziej nawet odświeża to, co już było, gdyż korzysta ze starych, wyciągniętych z magazynu lalek, dając im drugie sceniczne życie. Takie pokazy zdecydowanie nadają się na zamknięcie festiwalu, jako koncerty finałowe, i trudno im konkurować z klasycznymi realizacjami. Ale to tylko moja opinia, która w żaden sposób nie podważa jakości tego spektaklu. 

Z festiwalowych pokazów warto jeszcze zwrócić uwagę na muzyczną opowieść Bracia polarnej zorzy wyreżyserowaną przez Dagmarę Żabską, w koprodukcji Teatru Figur i Teatru CHOREA. Wiem, ktoś mi zaraz zarzuci, że skoro mam wątpliwości co do spektaklu z Poznania, to dlaczego teraz z sympatią odnoszę się tej produkcji – przecież to prawie to samo. Otóż nie. Teatr Figur tworzy na scenie zupełnie nową jakość. Narracja wizualna jest wysmakowana, poetycka i różnorodna. Historie przeplatają się niczym wymieszane slajdy ze starych rzutników. Każda ma inną atmosferę i energię, wywołujące różne stany emocjonalne, choć wśród nich przeważa cudna melancholia. Ten spektakl można by codziennie oglądać przed snem, warto więc o nim pamiętać. 

Co z pozostałymi pięcioma przedstawieniami? To właśnie one budzą wątpliwości, choć są to obiekcje różnego typu. Gdyby to był jeden, dwa spektakle, można zawsze uznać, że popełniono błąd – zdarza się każdemu. Ale nad pięcioma nie da się przejść obojętnie. 

W zderzeniu z innymi festiwalowymi prezentacjami silnie odstawała wyreżyserowana przez Annę Wieczur-Bluszcz Kasieńka z gdańskiej Miniatury; nie artystyczną jakością, a konwencją. Niby to teatr cieni, mieszający projekcje filmowe, obrazy wyświetlane z grafoskopu oraz rzucone na ekran ludzkie sylwetki, a jednak odnosiło się wrażenie, że był to wykonywany na żywo film animowany. Uczucie to potęgowały nie tylko odtwarzana z taśmy (przez prawie półtorej godziny) narracja tytułowej bohaterki (co z kolei zbliżało całe działanie do słuchowiska radiowego), ale też całkowite odcięcie aktorów animatorów od widzów wielkim, szczelnym ekranem. W takim układzie zaburzeniu uległa struktura teatru, która opiera się na budowaniu relacji pomiędzy twórcą a odbiorcą. W Kasieńce żadne relacje nie miały szansy się nawiązać, gdyż aktorzy zmuszeni zostali do wykonywania mechanicznych działań w ściśle określonym przedziale czasowym, bez możliwości popełnienia jakiegokolwiek błędu technicznego. 

Niedosyt zostawił spektakl warszawskiego Guliwera zatytułowany MIŁOŚ, czyli nie bój się łosiu w reżyserii Jakuba Krofty. Scenariusz autorstwa Marii Wojtyszko nadaje się bardziej do filmu (być może animowanego) niż do teatru. Komponowany w wielu miejscach akcji, które się szybko zmieniają, sprawiał, że poza pierwszą sekwencją oglądaliśmy pustą scenę, wypełnianą wciąż projekcjami wideo, różnymi rodzajami lalek i aktorem w barwnym kostiumie (ciekawe projekty Matyldy Kotlińskiej). W dodatku tekst drażnił natrętnym dydaktyzmem, niepozostawiającym miejsca na własną refleksję u młodego odbiorcy. Z coraz większym trudem oglądało się też sam zespół teatru, w którym brakuje młodych aktorów, a wciąż daje się im do grania jakieś dziecięce postaci (rola kreowana przez Elżbietę Piejko nie powinna się dziś zdarzyć w profesjonalnym teatrze). 

Zawodem był też Pan Lampa w reżyserii Laury Słabińskiej z Teatru Baj Pomorski. Poległa nie tylko Słabińska, której zabrakło pomysłów inscenizacyjnych, ale też aktorzy – zwłaszcza grający główne role Jacek Pysiak i Anna Katarzyna Chudek – którzy na scenie nie rozmawiali ze sobą, a wygłaszali puste, nic nieznaczące krótkie kwestie. Z realizatorów jedynie Pavel Hubička stworzył ciekawą i barwną przestrzeń nietypowego domu oraz odpowiadające charakterom postaci kolorowe kostiumy – ale to przedstawienia niestety nie uratowało. 

Najbardziej dziwi jednak wybór do finałowego przeglądu Krawca Niteczki w reżyserii Jarosława Kiliana z Teatru Lalka. W regulaminie konkursu czytamy wyraźnie, że organizatorzy oczekują: „nowatorskich rozwiązań inscenizacyjnych”, „poszukiwań repertuarowych otwartych także na formy niedramatyczne” oraz „prezentacji przedstawień prapremierowych”. Które z tych punktów realizuje warszawskie przedstawienie? Kilian powtarza w nim schemat teatru, w którym się wychował – może poza scenicznym zrównaniem aktora z lalką. Jest więc to teatr przaśny i trącący myszką, tak jakby reżyser nie miał świadomości zmian, jakie zaszły w sztuce teatru lalek od lat siedemdziesiątych. To, że w Warszawie spektakl cieszy się powodzeniem, inscenizacja pokazana była w telewizji, a kilka znanych nazwisk wskazało Krawca Niteczkę jako najlepsze lalkowe wydarzenie w sezonie 2017/2018, świadczy jedynie o braku uczestnictwa w wydarzeniach związanych z naszą dziedziną sztuki. Dlaczego więc w mieście, w którym powstają tak nowoczesne i odbijające się echem po całym kraju spektakle, serwuje się własnej widowni produkt tak przeterminowany? 

W końcu drażni dopuszczenie do konkursu drugiego spektaklu organizatorów, czyli Księcia i Prawdy w reżyserii Bogusława Kierca. To nie tylko niepotrzebna promocja własnej instytucji, ale przede wszystkim wybór, który w żadnym wypadku nie ma charakteru obiektywnego. Spektakl nie wyróżnia się niczym szczególnym, a reżyserowi nie udało się oddać filozoficznej wymowy utworu Jeana-Claude’a Carrière’a: aktorom narzucił mechaniczny styl gry, z którego niestety nic nie wynika, wprowadzonych zaś lalek w sposób konkretny i słuszny użył tylko raz w całym przedstawieniu. Ten tytuł można było śmiało zastąpić innym, nie narażając się na krytykę. 

Czy obraz festiwalowych zdarzeń był reprezentatywny dla całego gatunku? Na to pytanie odpowiedzieć jest trudno. Teatr lalek się zmienia, podąża różnymi ścieżkami, objawia w coraz ciekawszych formach, ale równocześnie potrafi ugrzęznąć w skostniałych strukturach i stanąć w miejscu. Festiwal w Opolu powinien pomagać rozbijać takie przeszkody, kształtować u wszystkich świadomość ważnego i rozwijającego gatunku sztuki, w końcu pokazywać to, co rzeczywiście najlepsze na rynku. Powinien być bez zastrzeżeń. 


XXIX Ogólnopolski Festiwal Teatrów Lalek, Opole, 4-10 maja 2019 

Nowszy post Starszy post Strona główna