Obiektywny obraz teatru lalek czy nie?
Gdyby na podstawie spektakli zakwalifikowanych do finałowego
przeglądu XXIX Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Lalek
w Opolu próbować wyciągnąć wnioski o stanie polskiego teatru
lalek z ostatnich dwóch lat, z pewnością byłyby to refleksje
skrajne. Z jednej bowiem strony konkursowe prezentacje pokazały różnorodność
teatralnych zjawisk, bogactwo wykorzystywanych środków wyrazu
i wielokierunkowe poszukiwania twórców, z drugiej ujawniły spore
dysproporcje w myśleniu o tym, jak i czym zachęcić dziś widza do odwiedzania
lalkowych scen. Wydawać by się mogło, że to normalne, a jednak
od najważniejszego krajowego festiwalu wymaga się więcej, zatem kiedy
pojawiają się najmniejsze wątpliwości, natychmiast urastają do rangi sporych
problemów.
Zagubiony chłopiec | Opolski Teatr Lalki i Aktora | fot. G. Gajos |
W finałowym przeglądzie znalazło się trzynaście konkursowych prezentacji
z trzydziestu dziewięciu zgłoszonych przez teatry. Objęły one niemal
wszystkie grupy wiekowe, poza najnajami, dla których pokazy zorganizowano
w ramach imprez towarzyszących. Spośród wybranych spektakli
uwagę zdecydowanie częściej przyciągały te dla widzów starszych, choć
trudno wspólną opinią objąć prezentacje kierowane do dzieci od dziesiątego
roku życia oraz te dla młodzieży i dorosłych. Ale werdykt jury nie
pozostawił złudzeń – z siedemnastu przyznanych nagród i wyróżnień
jedynie pięć trafiło do twórców spektakli dla młodszych widzów. I żeby
była jasność – z tej grupy jury doceniło tylko dwa przedstawienia.
Zaskoczeń większych nie było. Pierwsza nagroda trafiła w ręce organizatorów
za Zagubionego chłopca – spektakl Pawła Passiniego do tekstu
Artura Pałygi. Opowieść, która mówi o problemach współczesnego
dziecka, używając do tego zarówno klasycznych form lalek, jak i nowych
mediów, zasługuje na najwyższe uznanie. To przykład optymalnego
zestawienia różnorodnych środków wyrazu i dowód, że lalka oraz plastyczna
forma nałożona na ciało aktora bronią się w równym stopniu,
będąc wciąż niezastąpionym komponentem teatru lalek. Ale siła spektaklu
nie tkwi jedynie w udanej koncepcji realizatorów (prócz już Festiwale
wymienionych dodać należy Agnieszkę Aleksiejczuk,
którą wyróżniono za scenografię, oraz Daniela Mońskiego
i Marię Porzyc), a przede wszystkim w wyjątkowych
kreacjach aktorskich opolskiego zespołu.
Wprawdzie jury doceniło tylko Annę Wieczorek
nagrodą za rolę tytułową, jednak nie zapominajmy,
że młoda aktorka nie stworzyłaby tak ciekawej
postaci bez pomocy doświadczonych kolegów. Spektakli
mających taką jakość jest w Polsce niewiele,
zdarzają się rzadko, a kiedy się już pojawią, podnoszą
poprzeczkę
bardzo wysoko i trudno jest je dogonić.
Szczęśliwie kilku realizacjom prezentowanym na festiwalu
to się udało.
Druga nagroda trafiła do zespołu bielskiej Banialuki za
przedstawienie Król Maciuś Pierwszy w reżyserii Konrada
Dworakowskiego, który bez wątpienia wybił się
na zwycięzcę tegorocznej edycji. Dworakowski od
kilku lat jest w szczytowej formie, być może to najciekawszy
dziś reżyser teatrów lalek średniego pokolenia,
choć jak doskonale wiemy, lalka jako obiekt scenicznego
zainteresowania nie jest dla niego priorytetem.
Wykorzystuje ją (skądinąd słusznie) tylko wtedy, kiedy
rzeczywiście jest potrzebna, więcej uwagi przykładając
do plastycznej warstwy dzieła czy poszukiwań
w przestrzeni teatru wizualnego – i taka też była inscenizacja
powieści Janusza Korczaka. Duża w tym
zasługa Mariki Wojciechowskiej, która przestrzeń
w spektaklu potraktowała nowatorsko i eksperymentalnie,
łącząc wiele nieoczywistych elementów –
potężnych rozmiarów sześciany, ogromne maski czy
karykaturalne kostiumy – w spójną całość. Jury
słusznie
więc uhonorowało pracę Wojciechowskiej
nagrodą za scenografię. Wyróżnieniem doceniło też
muzykę Piotra Klimka, która dopełnia dzieło, budując
niezapomniany klimat. Ale na tej inscenizacji sukces
Konrada Dworakowskiego się nie kończy.
Drugim tytułem tego reżysera pokazanym w Opolu
była koprodukcja Teatru Pinokio i Grupy Coincidentia,
czyli Don Kichot. To spektakl porywający pod każdym
względem, choć z teatrem lalek mający już niewiele
wspólnego. Główną postać gra Paweł Chomczyk
– nagrodzony za rolę tytułową – a jako Sancho Pansa
partneruje mu, wyróżniony przez jury, Łukasz Batko.
Obaj aktorzy wchodzą na wyżyny swoich umiejętności,
swobodnie bawiąc się wymyśloną przez Dworakowskiego
konwencją i grając między sobą w swoistego
ping-ponga. Dzięki nim dzieje błędnego rycerza
są nieprzerwaną tyradą gagów i żartów wywołujących
skrajne stany emocjonalne (co jest też wynikiem
doskonałej adaptacji Martyny Lechman), uzupełnianych
co chwila muzycznymi wstawkami wykonywanymi
na żywo przez pozostałych aktorów. Ale to nie
wszystko. Inscenizacja jest bowiem wysmakowana
plastycznie, gdyż Andrzej Dworakowski – wyróżniony
za scenografię – absurd zdarzeń podbił skrajnym
zestawieniem elementów wizualnych i dekoracyjnych.
To spektakl, który z pewnością na długo pozostanie
w pamięci.
Ciekawa była także wyróżniona za reżyserię autorska
adaptacja Snu nocy letniej Williama Shakespeare’a,
zatytułowana Tłumacz snów z Teatru Lalek Pleciuga.
Aleksiej Leliawski mocno okroił tekst komedii, pokazując
przy tym, jak rytmiczne i melodyjne jest dziewiętnastowieczne
tłumaczenie Stanisława Koźmiana. Aktorom zaś narzucił bardzo schematyczny sposób
gry, balansujący na granicy zabawy i performansu.
Pomogła mu scenografia Aleksandra Wochromiejewa,
który obrał kierunek teatru wizualnego. Powstał spektakl
wypełniony zjawiskami o charakterze muzyczno-
ruchowym, uzupełniony grą świateł i masek. Niepotrzebna
była tylko zmiana tytułu, bo opowieść
o fantastycznych przygodach w ateńskim lesie, mimo
skrótów, pozostała ta sama.
Ze spektakli dla widzów nieco starszych warto wymienić
jeszcze Dzień osiemdziesiąty piąty według opowiadania
Ernesta Hemingwaya Stary człowiek i morze,
w reżyserii Agi Błaszczak z Teatru Lalki i Aktora w Wałbrzychu.
Grający w nim główną rolę Paweł Kuźma
otrzymał już kilka nagród, a wyróżnienie na festiwalu
w Opolu jest kolejną z nich. W przedstawieniu młody
aktor wciela się w rolę pielęgniarza opiekującego się
starcem-manekinem, którego równocześnie animuje.
To przykład ciężkiej warsztatowej pracy, opanowania
trudnej i rzadkiej u nas techniki, a równocześnie
dowód na to, że młode pokolenie lalkarzy potrafi zainteresować
się lalką jako scenicznym środkiem wyrazu.
Za takich artystów należy trzymać kciuki.
Spośród przedstawień dla widzów nieco młodszych
uwagę jury zwróciły tylko Odd i Luna z Wrocławskiego
Teatru Lalek w reżyserii Przemysława Jaszczaka oraz
La la lalki z Teatru Animacji w reżyserii Artura Romańskiego.
To spektakle skrajnie odmienne, każdy oparty
na innej koncepcji i estetyce.
Sceniczna adaptacja dwóch książeczek dla dzieci Lisy
Aisato ma tę zaletę, że kreuje świat fantastycznych
bohaterów, których wdzięczne i sympatyczne przygody
od razu wciągają młodych widzów. Zabawny
Odd, z jajkiem zamiast głowy (wyróżniony za rolę
Michał Szostak), i prześmieszna Luna, która izoluje się
od rówieśników (także wyróżniona Agata Kucińska),
przedstawieni są za pomocą tintamaresek – podobnie
zresztą jak większość pozostałych postaci w spektaklu
– a ten typ lalki daje sporo możliwości, z których młody
reżyser sprawnie korzysta. Atutem przedstawienia jest
mobilna scenografia, która pozwala na budowanie
wielu różnorodnych planów akcji (za ten pomysł
wyróżniono Zuzannę Srebrną). Można mieć jedynie
niedosyt dramaturgiczny, gdyż obie historie mijają się
bez przerwy, tak jakby Jaszczakowi zabrakło pomysłu,
by je wyraźniej posplatać.
La la lalki to z kolei wyjątkowy pod wieloma względami
koncert. Tworzy go doskonała muzyka, nagrodzonego
przez jury Tomasza Lewandowskiego; tworzą
go też świetne teksty Maliny Prześlugi; tworzy go
w końcu grupa znakomitych aktorów, którzy na scenie
prezentują się nie tylko jako zabawni animatorzy, ale
przede wszystkim jako przebojowi śpiewacy-performerzy
(słusznie więc jury wyróżniło ich za pracę
zespołową). A jednak ze spektaklem tym mam pewien
problem, bo jest to tak zwana estrada, która nie wnosi
wiele do współczesnego teatru lalek. Ba, bardziej
nawet odświeża to, co już było, gdyż korzysta ze
starych, wyciągniętych z magazynu lalek, dając im
drugie sceniczne życie. Takie pokazy zdecydowanie
nadają się na zamknięcie festiwalu, jako koncerty finałowe,
i trudno im konkurować z klasycznymi realizacjami.
Ale to tylko moja opinia, która w żaden sposób
nie podważa jakości tego spektaklu.
Z festiwalowych pokazów warto jeszcze zwrócić uwagę
na muzyczną opowieść Bracia polarnej zorzy wyreżyserowaną
przez Dagmarę Żabską, w koprodukcji Teatru
Figur i Teatru CHOREA. Wiem, ktoś mi zaraz
zarzuci, że skoro mam wątpliwości co do spektaklu
z Poznania, to dlaczego teraz z sympatią odnoszę się tej produkcji – przecież to prawie to samo. Otóż nie.
Teatr Figur tworzy na scenie zupełnie nową jakość.
Narracja wizualna jest wysmakowana, poetycka i różnorodna.
Historie przeplatają się niczym wymieszane
slajdy ze starych rzutników. Każda ma inną atmosferę
i energię, wywołujące różne stany emocjonalne, choć
wśród nich przeważa cudna melancholia. Ten spektakl
można by codziennie oglądać przed snem, warto
więc o nim pamiętać.
Co z pozostałymi pięcioma przedstawieniami? To
właśnie one budzą wątpliwości, choć są to obiekcje
różnego typu. Gdyby to był jeden, dwa spektakle,
można zawsze uznać, że popełniono błąd – zdarza
się każdemu. Ale nad pięcioma nie da się przejść
obojętnie.
W zderzeniu z innymi festiwalowymi prezentacjami
silnie odstawała wyreżyserowana przez Annę Wieczur-Bluszcz Kasieńka z gdańskiej Miniatury; nie artystyczną
jakością, a konwencją. Niby to teatr cieni, mieszający
projekcje filmowe, obrazy wyświetlane
z grafoskopu oraz rzucone na ekran ludzkie sylwetki,
a jednak odnosiło się wrażenie, że był to wykonywany
na żywo film animowany. Uczucie to potęgowały nie
tylko odtwarzana z taśmy (przez prawie półtorej
godziny) narracja tytułowej bohaterki (co z kolei zbliżało
całe działanie do słuchowiska radiowego), ale też
całkowite odcięcie aktorów animatorów od widzów
wielkim, szczelnym ekranem. W takim układzie zaburzeniu
uległa struktura teatru, która opiera się na
budowaniu relacji pomiędzy twórcą a odbiorcą.
W Kasieńce żadne relacje nie miały szansy się nawiązać,
gdyż aktorzy zmuszeni zostali do wykonywania
mechanicznych działań w ściśle określonym przedziale
czasowym, bez możliwości popełnienia jakiegokolwiek
błędu technicznego.
Niedosyt zostawił spektakl warszawskiego Guliwera
zatytułowany MIŁOŚ, czyli nie bój się łosiu w reżyserii
Jakuba Krofty. Scenariusz autorstwa Marii Wojtyszko
nadaje się bardziej do filmu (być może animowanego)
niż do teatru. Komponowany w wielu miejscach akcji,
które się szybko zmieniają, sprawiał, że poza pierwszą
sekwencją oglądaliśmy pustą scenę, wypełnianą wciąż
projekcjami wideo, różnymi rodzajami lalek i aktorem
w barwnym kostiumie (ciekawe projekty Matyldy Kotlińskiej).
W dodatku tekst drażnił natrętnym dydaktyzmem,
niepozostawiającym miejsca na własną refleksję
u młodego odbiorcy. Z coraz większym trudem
oglądało się też sam zespół teatru, w którym brakuje
młodych aktorów, a wciąż daje się im do grania jakieś
dziecięce postaci (rola kreowana przez Elżbietę Piejko
nie powinna się dziś zdarzyć w profesjonalnym
teatrze).
Zawodem był też Pan Lampa w reżyserii Laury
Słabińskiej
z Teatru Baj Pomorski. Poległa nie tylko
Słabińska, której zabrakło pomysłów inscenizacyjnych,
ale też aktorzy – zwłaszcza grający główne role
Jacek Pysiak i Anna Katarzyna Chudek – którzy na scenie
nie rozmawiali ze sobą, a wygłaszali puste, nic
nieznaczące krótkie kwestie. Z realizatorów jedynie
Pavel Hubička stworzył ciekawą i barwną przestrzeń
nietypowego domu oraz odpowiadające charakterom
postaci kolorowe kostiumy – ale to przedstawienia
niestety nie uratowało.
Najbardziej dziwi jednak wybór do finałowego przeglądu
Krawca Niteczki w reżyserii Jarosława Kiliana
z Teatru Lalka. W regulaminie konkursu czytamy
wyraźnie, że organizatorzy oczekują: „nowatorskich
rozwiązań inscenizacyjnych”, „poszukiwań repertuarowych
otwartych także na formy niedramatyczne”
oraz „prezentacji przedstawień prapremierowych”.
Które z tych punktów realizuje warszawskie przedstawienie?
Kilian powtarza w nim schemat teatru, w którym
się wychował – może poza scenicznym zrównaniem
aktora z lalką. Jest więc to teatr przaśny i trącący
myszką, tak jakby reżyser nie miał świadomości
zmian, jakie zaszły w sztuce teatru lalek od lat siedemdziesiątych.
To, że w Warszawie spektakl cieszy się
powodzeniem, inscenizacja pokazana była w telewizji,
a kilka znanych nazwisk wskazało Krawca Niteczkę
jako najlepsze lalkowe wydarzenie w sezonie
2017/2018, świadczy jedynie o braku uczestnictwa
w wydarzeniach związanych z naszą dziedziną sztuki.
Dlaczego więc w mieście, w którym powstają tak
nowoczesne i odbijające się echem po całym kraju
spektakle, serwuje się własnej widowni produkt tak
przeterminowany?
W końcu drażni dopuszczenie do konkursu drugiego
spektaklu organizatorów, czyli Księcia i Prawdy
w reżyserii Bogusława Kierca. To nie tylko niepotrzebna
promocja własnej instytucji, ale przede
wszystkim wybór, który w żadnym wypadku nie ma
charakteru obiektywnego. Spektakl nie wyróżnia się
niczym szczególnym, a reżyserowi nie udało się oddać
filozoficznej wymowy utworu Jeana-Claude’a
Carrière’a: aktorom narzucił mechaniczny styl gry,
z którego niestety nic nie wynika, wprowadzonych zaś
lalek w sposób konkretny i słuszny użył tylko raz
w całym przedstawieniu. Ten tytuł można było śmiało
zastąpić innym, nie narażając się na krytykę.
Czy obraz festiwalowych zdarzeń był reprezentatywny
dla całego gatunku? Na to pytanie odpowiedzieć
jest trudno. Teatr lalek się zmienia, podąża różnymi
ścieżkami, objawia w coraz ciekawszych
formach, ale równocześnie potrafi ugrzęznąć w skostniałych
strukturach i stanąć w miejscu. Festiwal
w Opolu powinien pomagać rozbijać takie przeszkody,
kształtować u wszystkich świadomość ważnego
i rozwijającego gatunku sztuki, w końcu pokazywać
to, co rzeczywiście najlepsze na rynku.
Powinien być bez zastrzeżeń.
XXIX Ogólnopolski Festiwal Teatrów Lalek, Opole,
4-10 maja 2019