Dziecko przyszło do teatru lalek. Uszczęśliwia je bycie w teatrze. W tym teatrze. Wie, że w tym teatrze grają lalki. A raczej – wie, że w tym teatrze aktorzy grają lalkami. I najważniejsza jest dla niego ta gra. Nie przeszkadza mu to, że widzi czubki głów nad krawędzią parawanu, że blikują czempurity (nie zna jeszcze tego słowa: widzi druty. Słyszę te czary słów: blikują-czempurity-widzi-druty).
Tajemnica | reż. B. Kierc, Teatr Lalek Banialuka, Bielsko-Biała, 1984 | fot. B. Ziarko |
Opowiada się jakaś bajka, ale dla niego ważniejsze jest bycie lalek w tej opowieści, ich bycie lalek jako lalek. I przez to nie są ani trochę mniej wiarygodne w bajkowych prawdo- i nieprawdopodobieństwach. Dziecko przejmuje się ich perypetiami, bez utraty świadomości, że to lalki je uwodzą i wiodą w te cuda i dziwy.
To dziecko jest chłopczykiem, co ma znaczenie wyraziste, albo wyrazistsze, kiedy mówimy o lalkach. Bo lalki kojarzą się z dziewczynkami. Ale ten chłopczyk bywał dopuszczany do ich wtajemniczeń i mógł się z nimi bawić lalkami. Choć lalki były dla niego chyba innymi fenomenami niż dla dziewczynek, dziewczynek, które też były dlań wyjątkowymi stworzeniami. Całkiem innymi niż, niby podobni do niego, chłopcy.
Dziewczynki nie były podobne do tej, którą – już jako dorosły – zobaczył na zdjęciu z dawnych lat, i ta dziewczynka w sukience, sfotografowana chyba przed 1880 rokiem, jest naprawdę chłopczykiem, który jako mały Malte-Laurids Brigge czasem udawał Zosię, ale był emanacją późniejszego pana Rainera Marii Rilkego. Starszego o 68 lat od swojego wielbiciela, z którym się mógł zetknąć, jeśli ściśle traktował istotę swoich słów, że nie ma wyjścia z wieczności.
Nie przypuszczałem, zanurzony w życiu, że zdarzy nam się z tą niby Zosią, czyli z Rainerem Marią spotkać przy lalkach.
Lektura Elegii duinejskich wydobyła ze mnie tę nutę – nie wiedziałem, że aż tak wyraziście będącą zarazem toniką i dominantą mojego życia.
Czytając Elegię czwartą, miałem wrażenie bycia czytanym przez nią. Poczułem, pojąłem, o co mi chodzi w moich konszachtach z lalkami. Nie sądźcie, że los to coś więcej nad ciężar właściwy
dzieciństwa – pamiętam z Elegii siódmej w przekładzie
Adama Pomorskiego i żarliwie potakuję. Kiedy więc,
siedząc w teatrze lalek, doznałem tego niepokojącego
bycia przed kurtyną własnego serca, jak to określił
Rilke, przytuliło się do mnie (bo przecież nie – zstąpiło)
objawienie o prawdziwości (czy – jak sam wolę to
nazywać – o „naprawdzie”) lalki.
Od dawna wydaje mi się, że ulubienie lalek ma swoje
źródło w samej istocie bycia człowiekiem. Wypowiedziane
właśnie zdanie zakrawa na banał, ale mnie nie
chodzi o utrwalone ogólniki należące do skarbca kultury
i cywilizacji. Idzie mi o – za każdym razem pierwotne
– doświadczenie obcowania z lalką, a mam na
myśli przede wszystkim lalkę będącą obrazem i podobieństwem
człowieka.
Aluzja genezyjska nie jest ozdobnikiem.
Gdyby najprościej zrozumieć zdanie o stwarzaniu
człowieka, lepionego z gliny czy z mułu ziemi, okaże
się – anachronicznie rzecz jasna – że Bóg „robi” lalkę.
Takie „lalkarskie” ujęcie nie przesłania mi sensu teologicznego
czy ontologicznego. Wiem, że prymitywizuję
metaforę biblijną, ale metoda tego szaleństwa pozwala
na uchwycenie czegoś, co w moim myśleniu o lalce
uznałem za źródłowe.
Znajduję wsparcie u Gershoma Scholema, w jego rozważaniach
na temat golema, które sprawiły mi
ożywczą radość, potwierdzając intuicje nurtujące
mnie od dzieciństwa. Ze zdumieniem przeczytałem
u Scholema, że hebrajskie słowo „golem” występuje
w Biblii tylko w 16 wersecie Psalmu 139. Oznacza coś,
co jeszcze nie zostało ukształtowane, coś pozbawione
formy, nie tknięte tchnieniem Boga. I nie jest
embrionem.
Jestem przekonany, że lalkarstwo wywodzi się ze
stwórczej analogii i że jest nią przeniknięte niemal
w każdym – nawet banalnym czy trywialnym – geście
lalkarza i jego lalki.
Skoro wspomniałem dzieciństwo, trudno mi nie
powiedzieć o doznaniu szczęścia, jakie wywoływały
we mnie lalki w gablotach Banialuki, teatru lalek,
w którym dokonywała się moja inicjacja w tę tajemnicę.
Wtedy jeszcze teatr nie miał, słynnej dzisiaj, siedziby
przy ulicy Mickiewicza; mieścił się w salce
Domu Harcerza przy ulicy Chopina, a pracownie teatralne
były w suterenach, co pozwalało mi podglądać
cuda stwarzania lalek. To było pod moimi stopami,
w jakimś tam tajemniczym podziemiu. W podziemiu,
które dla chłopczyka było niebem ukonkretnianej
wyobraźni.
Przeżywałem jakieś małe ekstazy, albo egzaltacje, ale
ani to, ani tamto słowo nie oddaje treści i jakości przeżycia,
które dla owego miłośnika lalek, jakim byłem
(i pozostałem), okazało się bezmierne. I tym samym –
wstydliwe. Wstydliwe w tym sensie, że umieszczałem
je (w duchu) tam, gdzie utajone były moje marzenia
i zachcianki niedające się wyjawić dorosłym, o których
miałem – od początku uświadomienia sobie tego
dziwnego podziału na dorosłych i dzieci – złe zdanie.
Wolałem być dzieckiem niż dorosłym. Czułem jednak
wyższość nad dorosłymi. Będąc od nich mądrzejszym.
Do czasu, kiedy stałem się dorosłym i uświadomiłem
sobie, że sam jestem kandydatem do bycia przedmiotem
tamtej niechęci.
A teatr lalek nie jest wszak z przeznaczenia teatrem dla
dzieci.
To, że dziecko bywa jego głównym adresatem, wyniknęło
ze stosunkowo krótkiej tradycji naszego lalkarstwa,
ale – wydaje mi się – przede wszystkim z tej dziecięcej,
tajemniczej komitywy z lalką, właściwej
przecież nie tylko takiemu dziecku, jakim sam byłem.
Od mniej więcej szóstego roku życia wiem, że tajemnica
lalek jest erotyczna. Wiem, bo czułem. Może
nigdy tak mocno jak w dzieciństwie. Ta wczesna inicjacja
w aurę erotyzmu pozwoliła mi odkryć – bez
zewnętrznych uświadomień (zapośredniczonych
przez inne osoby) – oddziaływanie czaru, który polegał
chyba na dynamice bumerangu: oto utajona we
mnie, infantylna entelechia „obrazu i podobieństwa”
wyrzucała się z mojego „wnętrza”, by powrócić jako
pochwytny „obiekt” tęsknoty.
Można to, co określiłem jako dynamikę bumerangu,
porównać z pragnieniem przekazania się – niemal
analogicznym tak w animacji, jak i w akcie prokreacji.
Ściśle rzecz biorąc, teatralne działanie lalkarza jest
prokreacją.
Narażając się na śmieszność, albo posądzenie o tendencyjne
dziwactwo, powiedziałbym, że ów erotyzm
lalkarza uwidocznia się w ciele „przystosowanym” do
animacji, przeznaczonym do przekazania się. Ze
szczególną wyrazistością – w ciele młodym, czyli (jeśli
tak można powiedzieć) dopiero stającym się.
Wdzięk i powab animatora, który poza sceną jest jedynie
sympatycznym czy nawet uroczym młodzieńcem,
niemającym takiej siły oddziaływania erotycznego
czaru jak na scenie, podczas „przekazywania się” lalce.
I nam – przez lalkę.
Drobny, niewysoki student, który na scenie sprawiał
wrażenie delikatnie zbudowanego chłopca w czarnym
uniformie, poza sceną okazał się dość krzepko umięśnionym
dębczakiem. Jego gibkość i niemal cyrkowa
umiejętność władania animującym ciałem odejmowała
mu sporo z rzeczywistej masy. Uniezależniając
się od praw grawitacji, uzyskiwał smukłą lotność, którą
wdawał się w lalkę. I wydawał się lalką.
To, co kłębiło się w mojej dziecięcej wyobraźni, przybierając
postać „obiektu”, który poszukuje (przeczuwanego)
oblicza, przeistaczało się w tę szczególną
konkretność
obrazu i podobieństwa,
jaką
jest lalka. Lalka
niebędąca w tej
relacji fetyszem,
substytutem czy
symulakrem.
Będąca lalką.
Bo lalką.
Jeśli mogę to tak
powiedzieć –
dość wcześnie
dana mi była
zdolność odczuwania
„emocji”
lalki; nie mojego
emocjonalnego
stosunku do niej,
ale jej „emocji”.
Piszę w cudzysłowie,
bo to jednak
coś trochę
innego niż uczucia
ludzkie, choć
– z ludzkich
wydobyte. Albo –
po ludzku z lalki
wydobyte. Było
we mnie (jest
nadal) coś
w rodzaju miejsca przygotowanego na przyjęcie – jeszcze
nieznanej – istności c iebie: tego tajemniczego ty,
czy – tajemnicy ciebie. Odpowiedzi na moją wzajemność.
Wzajemność, która działa erozyjnie: czule żłobi
linie papilarne swoich najdelikatniejszych dotknięć.
Myślę czasem, że lalka jest aniołem.
I nie przejąłem tego od Rilkego.
On bowiem całkiem inaczej sytuuje relację anioła
i lalki:
czekam przed sceną marionetek, nie,
wpijam się wzrokiem, żeby to patrzenie
okupił wreszcie anioł, co wystąpić
musi na scenie, by poderwać w górę
wypchane kukły. To już widowisko:
anioł i lalka.
Tak to brzmi w przekładzie Adama Pomorskiego. Nie
wyrzekam się, żywionego od dzieciństwa, przeczucia,
że w aktorze jest coś anielskiego, albo że aktor jest
aniołem. Nawet tak zwany szmirus. Ponieważ zawsze
jest posłańcem (angelos) jakiejś – przewyższającej go –
transcendencji. Choćby była trywialna.
Zwłaszcza aktorów lalkarzy mam za aniołów, choć niekiedy
jaskrawo widać ich urocze odstępstwa od ortodoksyjnej
angelologii.
Anioł Rilkego nigdy nie jest figurą retoryczną ani metaforą,
ani poetyckim pomysłem na niewyrażalną
abstrakcję.
Czy jest przedmiotem wiary? Tak. Wiary i pewności.
Jest nie mniej konkretny niż ten kamienny z katedry
w Chartres, L’Ange du Meridien. Ale i tak niewidzialny
i niepochwytny jak owa wieczność, z której nie ma
wyjścia.
O tym aniele-aktorze mógłbym powiedzieć, gdybym
był lalką, to, co mówimy o Bogu, w którym żyjemy,
poruszamy się i jesteśmy. Pamiętając o nieporównywalności
jednakowo brzmiących orzeczeń.
Kiedy jednak odwołuję się do anielskości lalki, coś
innego jeszcze mam na myśli.
W relacji z nią niezbędna jest uważność, która – no tak,
no tak – w najwyższym stadium okazuje się miłością.
Kiedy mam cierpliwość i chęć przyjęcia emanacji
ciebie
w lalce. Mówiąc „ciebie”, określam fenomen,
który gdzie indziej nazwałem zaimkiem wzajemnym,
wyszukującym (jak radar), nieznane mi, bycie ciebie.
To właśnie istnienie lalki, jej bycie pobudza do istnienia
i bycia – jeśli mogę to tak nazwać – istoty i byty analogiczne.
Albo nie tyle pobudza do istnienia i bycia, ile
je wywołuje z ich – analogicznie „przeczuwanego” –
istnienia i bycia.
To trochę tak, jak podczas modlitwy przed wizerunkiem
świętego, do którego się zwracamy; wizerunek
nie jest „zamiast” obecności, ani jej nie „naśladuje”.
A jednak niektóre obrazy i figury nazywamy cudownymi
– ze względu na tę (niezdarnie mówiąc) wywoławczą
skuteczność.
Coś podobnego zachodzi w czystej bądź uważnej relacji
z lalkami.
Mówię tutaj o lalkach antropomorficznych, bo w rzeczy
samej one właśnie od początku mnie zajmowały
i – w pewnym sensie – uwodziły. Ale odczuwam coś,
czego doświadcza się, by tak powiedzieć, na pograniczu
czy na przełęczy istnień ludzkich, anielskich,
zwierzęcych i roślinnych, a nawet – tak, tak – mineralnych.
Pewien rodzaj porozumienia i zażyłości,
redukcji i wywyższenia.
Wiem, że dana nam jest możliwość wzajemnego
porozumiewania się i odczuwania ze stworzeniami
świata i że tę możliwość cudownie ukazuje (i okazuje)
teatr lalek, czyli teatr stworzeń, które nazwałbym „pogranicznymi”. Wobec człowieka. Bo to człowiek,
po tchnieniu weń duszy (i ducha) stał się – jak określa
nowe tłumaczenie Bereszit – istotą mówiącą. I ta istota
mówiąca, teatralnymi przekształceniami mowy i animacyjną
permutacją ciała, wywołuje, przywołuje
i przysposabia do życia owe („niedokończone”) stworzenia
pograniczne.
Wydaje mi się, że rozmowa z psem nie różni się
wiele od rozmowy z Aniołem Stróżem, a gadanie do
szczyrboka (czyli geranium) nie jest poniżej modlitw
o zdrowie.
Te wszystkie aklamacje i inwokacje są naturą, albo: są
w naturze, teatru lalek.
Ale z tej konstatacji wynika także i to, że lalki są wtajemniczone
w nasze intymności; że będąc „tymi” lalkami,
odkrywają nasze „skrytości”.
Ponieważ wierzę w osmotyczne przenikanie duszy
aktora (dziecka) w lalkę i we wzajemne przenoszenie
się tego czegoś, co jest w lalce – wtopioną w nią –
tęsknotą
za posiadaniem duszy, a co i tak nazywamy
duszą lalki, więc wierzę we wzajemne przenoszenie
się tego czegoś w duszę, umysł i zmysły aktora
(dziecka).
I że to coś „wie” o aktorze (dziecku) więcej,
niż nam się wydaje.
Na koniec jeszcze takie wyznanie:
Ale ja jestem lalkarz, laleczko, chłopczyku
jak ta lala, jak dawno, kiedy byłem chłopcem,
mówiło się o chłopcach „malowanych”; jak ta
lala; wcale nie czułem w tym obraźliwego
tonu, ani ironii, ani supozycji,
że „jak ta lala” znaczy coś innego
niż afirmacja uroku, bo lalki,
dla rówieśniczek moich, które się bawiły
lalkami, miały śliczne być z natury, jednak
pamiętam, że się często mawiało z przekąsem
o kobiecej piękności, że prawie jak lalka,
ale to jednak było coś całkiem innego,
i nawet tytuł książki Bolesława Prusa,
czy może Aleksandra Głowackiego, niech nas
nie myli. Jestem bowiem lalkarzem w tym sensie,
w jakim niektórzy bliźni bywają lekarzem,
albo grabarzem, albo śmieciarzem, szafarzem
komunii świętej; chcę rzec: to znaczy, że jestem
w komunii z lalką, niemal jak lekarz powinien
być z każdym swoim chorym pacjentem, jak
grabarz
z każdym Yorickiem, gdy mu się przydarzy
rozpoznać jego czaszkę, wynurzoną
z gliny akurat kopanego grobu;
wreszcie jak śmieciarz, który szczątki po tych
naszych zabawach nocnych rano zmiata
do mianownika nazwanego wspólnym;
wreszcie jak szafarz sakramentu, który
w tych swoich palcach byle jakich trzyma
Ciało Chrystusa, żywe, powtarzając:
Ciało Chrystusa; no i tak w ten sposób
pragnę zaświadczać o istnieniu ciała
lalki, to znaczy ciebie, który jesteś
lalką, co czeka na moje pragnienie
tchnienia w nią duszy. I choć czasem wiemy,
że potworami jesteśmy, to w twoim
wdzięku ta nasza przelotna potworność
nieraz pięknieje, gdy się napatoczysz
jako stworzenie takie „jak ta lala”,
trochę podobne do nas, do mnie, kiedy
jeszcze się sobie, dziecku, podobałem;
już mnie porywasz w nieprawdopodobne
przestrzenie, chwytasz łatwowierne serce,
świat mi przewracasz do góry nogami.
Wolę tę jazdę od codziennych wślizgów
do nory mojej samolubnej jaźni.
Jeszcze o Tobie. Lalka jest Przenośnią
mojego bycia dla ciebie, by twoje
bycie się stało dla mnie ukochaniem.
Może przesadzam, ale wiernie wierzę,
że w lalce wzbiera ta siła, co ciebie
czyni istnieniem tak jedynym dla mnie.