Lalkarskie Bielskie Rendez-Vous – tak nazywało się spotkanie lalkarzy
z Polski i Czechosłowacji, wymyślone przez scenografa,
reżysera i długoletniego dyrektora Banialuki Jerzego Zitzmana
w 1966 roku, które przekształciło się później w coraz bardziej
światowy festiwal. Jego 27. edycja odbyła się w maju 2016 roku. Niezmiennie
ma w sobie coś z randki, z miłosnego spotkania, na które widz oczekuje
z niecierpliwością. Złoty jubileusz Międzynarodowego Festiwalu Sztuki
Lalkarskiej sprawił zapewne, że podczas spektakli mimowolnie nasuwały
się, czasem bardzo luźne, skojarzenia i porównania. Czy to niewłaściwe?
Ostatecznie trudno uniknąć konfrontacji z poprzednimi związkami...
Może więc na tegoroczne bogactwo festiwalowych propozycji warto spojrzeć
właśnie także przez to, co już było.
Wania. Opowieść o Wani i rosyjskiej duszy | Teatr Karlsson Haus, Petersburg | fot. A. Morcinek |
To był dobry festiwal i z czystym sumieniem można pozwolić sobie na
opinię, że nie było tu repertuarowych pomyłek czy widowisk nietrafionych.
To jednak oczywiste, skoro jego dyrektor Lucyna Kozień, organizując
go w 50. rocznicę pierwszego rendez-vous, nie była nowicjuszką w tej
dziedzinie, wręcz przeciwnie. W całej historii festiwalu w Bielsku-Białej
wystąpiło ponad 350 teatrów, w większości renomowanych, z ponad 50
krajów. I tym razem przyjechały cenione zespoły – niektóre gościły tu
kolejny raz. Były jak zawsze ważne nazwiska światowego lalkarstwa.
Wśród znakomitych można było oczywiście znaleźć spektakle słabsze,
więc „tylko” dobre. Nagrody, bo od lat 90. festiwal ma formułę konkursu,
przypadły przedstawieniom zróżnicowanym pod względem rozumienia
miejsca i roli lalki, dramaturgicznej sprawności i podejmowanej tematyki,
wszystkie jednak wskazują na ciekawość
świata, potrzebę eksperymentu
i ambicje swych twórców. Także nienagrodzone – w rozbudowanej czy
skromnej scenografii, poddane logice wyobraźni czy raczej dramaturgii
wydarzeń – były interesujące.
Efekt obcości
Osiemnaście spektakli dla dorosłych i dla dzieci stawało
w konkursowe szranki i nie zazdroszczę jurorom
konieczności wydania werdyktu. Także z powodu – i to
też było „jak zawsze” – formalnej różnorodności widowisk.
Jak bowiem porównać kameralny jednoosobowy
spektakl z taką klasyką jak japoński teatr bunraku?
Mistrzowie japońskiego teatru, jak choćby Hoichi Okamoto
i jego Dondoro, gościli w przeszłości na bielskim
festiwalu. Nagrodzony w tym roku dyplomem honorowym
za „wyjątkową lekcję żywego mistrzostwa tradycji”
teatr Hitomi-za Otome Bunraku z Kawasaki kontynuuje
kobiecą odmianę bunraku – otome, gdzie lalka
zamiast przez trzech mężczyzn, jak w tradycyjnym
stylu, animowana jest przez jedną kobietę. Krótkie
prezentacje Sanbaso oraz Yoshitsune i tysiąc kwitnących
wiśni przedzielała demonstracja tajników animacji
lalki przymocowanej do korpusu animatorki. Japońskiemu
widowisku towarzyszyła muzyka wykonywana
na żywo przez pięć pań, dwie śpiewające i trzy grające
na samisenach. To był dopiero niesamowity spektakl,
mimo że tonacje i melodyka kompletnie nie pozwalały
się zorientować, czy wyrażają treści wesołe, czy smutne.
Wydaje się jednak, że ta egzotyka, chociaż urzeka,
pozostaje obca, poza krwioobiegiem europejskiej
wrażliwości.
Wspomniany „jednoosobowy kameralny spektakl” – to
Wania. Opowieść o Wani i rosyjskiej duszy w reżyserii
Aleksieja Leliawskiego (Teatr Karlsson Haus, Petersburg),
uhonorowany Nagrodą Specjalną za „umiejętność
opowiadania świata językiem zarazem wrażliwym
i okrutnym”. Aktorski kunszt Michaiła Szełomiencewa
nagrodziły też POLUNIMA i ZASP. Proste lalki,
a właściwie figurki, służą pilotowi, jak można się domyślać rozbitego samolotu, do zabijania czasu. Przychodzi
mi tu na myśl niemieckie Dziecko słońca teatru
z Magdeburga, który przed laty zachwycał oryginalnością
rozwiązań scenicznych, a równie klimatyczna
akcja rozgrywała się na skrzydle dwupłatowca. Petersburski
spektakl, opisany niedawno na łamach „Teatru
Lalek” (nr 1/2016), to ironiczna wersja rosyjskiej baj-
ki, w której bohater jest właściwie antybohaterem,
a smok, z którym powinien walczyć, w najgorszym
wypadku jest „zgniłym Zachodem”, a w najlepszym –
miazmatami słowiańskiej duszy.
Ta słowiańska odrębność widoczna była też w najlepszym
według jurorów spektaklu dla dzieci, czyli Jeżu
z mgły w reżyserii Oksany Dmitriewej (Charkowski
Akademicki Teatr Lalek, Charków). Monochromatyczny,
wysmakowany plastycznie, opowiada pastelową
historię o przyjaźni możliwej mimo różnic i wad.
Sielskość potęgowały przesuwające się w prawie płaskim
oknie sceny, jakby w filmowym obrazie, projekcje
padającego deszczu, płatków śniegu, rosnących
grzybów i unoszących się dmuchawców czy płynącej
rzeki. W sumie – nuda zbijania bąków, którym oddają
się zwierzątka. Do czasu, aż w lesie pojawi się słoń, bo
które z dzieci oprze się przejażdżce na słoniu?
Przesuwanie granic
Jak zawsze na bielskim festiwalu można było zobaczyć
efekty poszukiwań w zakresie formy. Izraelski spektakl
Herosi z plastiku Ariela Dorona (Tel Awiw-Jafa) jest
w gruncie rzeczy mało wyszukany, operuje bowiem
zwykłymi zabawkami z supermarketu. Tak jakby jego
pomysłodawca sprawdzał, czy zwykła lalka może być
lalką stricte teatralną. Nieco ironicznie potraktowana
rzeczywistość zabawy szybko przestaje być jednoznaczna,
a widz zaczyna się czuć nieswojo. Napięcie
między pospolitym przedmiotem służącym do zabawy
w pozateatralnej rzeczywistości a używającym go
w spektaklu człowiekiem powstaje dzięki dysonansowi.
Rzeczywista Barbie i „ołowiane”, a raczej plastikowe,
żołnierzyki oraz pojazdy i śmigłowce na baterie
przeciwstawione zostają pierwotnym, podstawowym
ludzkim potrzebom i emocjom, takim jak głód, poczucie
bezpieczeństwa i strach, nienawiść i miłość.
Po raz kolejny wystąpiła w Bielsku-Białej Nicole
Mossoux,
tancerka i choreografka. Kilkanaście lat
temu pokazała Bliźniacze domy badające granicę,a właściwie jej brak, między lalką a lalkarzem, trochę
tak jak później Bikowski z Bartnikowskim w Baldandersie
wystawionym także na bielskim festiwalu. Po
drodze było przewiercające na wskroś Kefar Nahum,
gdzie przedmioty poddawała fizjologicznym cyklom,
jak z wyobraźni Brunona Schulza. Tegoroczne Szepty
(Cie Mossoux-Bonte, Bruksela), uhonorowane także
Nagrodą Specjalną, eksplorują granice między zmysłami.
Artystka bada w nich, jak dźwięk przekłada się
na ruch i jakie to wywołuje emocje. W konsekwencji –
jakie to niesie znaczenia. Spektakl nie ma fabuły, choć
odwołuje się w warstwie plastycznej do holenderskiego
malarstwa, składa się z mrocznych, paraliżujących
widza sekwencji ludzkich zachowań. Przytłaczające
i oczyszczające zarazem.
Przed kilkunastoma laty nagrody nie dostała, a szkoda,
Circoluna Teatru Gioco Vita – zabawne, wzruszające
cyrkowe show dla maluchów i pielęgnujących dziecko
w sobie dorosłych, za to cztery edycje temu nagrodę
jury dziecięcego zabrał do Włoch spektakl Pépé
i Gwiazda. Tym razem Rycerz nieistniejący (Teatro
Gioco Vita, Piacenza) w reżyserii Fabrizia Montecchiego
zdobył Grand Prix. Brawurowy, widowiskowy
teatr cieni z wykorzystaniem żywego planu, projekcji
i niezwykłego operowania światłem – w warstwie narracji.
Wirujące czerń, biel, czerwień, żółć – nie trzeba
więcej, żeby oddać bitwę. Lecz gdy opowieść o rycerzach
Karola Wielkiego zmierza w stronę przydługich
nieco dialogów bohaterów, robi się nużąco. W efekcie
wątek rozważań o tym, co bezcielesne, duchowe, a co
dotykalne, konkretne – bardzo do teatru cieni przystających
– nieco widzowi umyka.
Dla grzecznych i niegrzecznych
Nie tylko w spektaklach dla dzieci, podejmując wyzwania
procesu dojrzewania, dawano pierwszeństwo
skondensowanym emocjom.
Duda Paiva. Zawsze bezbłędny w swojej estetyce między
tańcem a akrobacją. Jednak w porównaniu z pokazanym
dwa lata temu Przekleństwem jakiś wtórny
wobec samego siebie. Ale może to tylko kwestia wygórowanych
wymagań uzasadnionych dotychczasowymi
doświadczeniami? Marvin w jego reżyserii
(Divadlo loutek, Ostrawa), choć porusza ważny temat
wolności jednostki i skomplikowanych związków między
kulturową otoczką społecznych oczekiwań, norm,
zwyczajów a biologicznym „ja”, pozostawia niedosyt.
Może to brak metafizycznej sankcji w przedstawionym
świecie jest tego powodem? Przestrzeń organizuje
wyolbrzymiona, pokraczna „ośla ława”, a wokół wchodzącego
w życie młodzieńca krzątają się niezgrabni,
aczkolwiek stanowczy guwernerzy, jakby z malarstwa
holenderskich mistrzów – Breughla czy Boscha. To
chyba zbyt oczywiste znaki jak na takiego mistrza, przez
co nawet sarkastyczny dowcip, do którego Paiva przyzwyczaił
widzów, się ulatnia. Walka przeciw społecznemu
systemowi kar i nagród, przeciw infantylizują-cemu, ubezwłasnowolniającemu wzorcowi zachowań,
jest skazana na klęskę. I po pewnym czasie
nudna
jak fikająca nogami Myszka Miki. Oczywiście,
jak zawsze, można podziwiać niesamowitą sprawność
aktorów realizujących model teatralnej ekspresji łączącej
taniec z muzyką, technikami lalkarskimi oraz
z przedmiotem. To musi widzowi wystarczyć.
Słoweński spektakl Praktyczne rady dla grzecznych
dzieci w reżyserii Marka Bečki (Lutkovno gledališče,
Maribor) ogląda się z przyjemnością, choć nie jest
wolny od potknięć warsztatowych i dramaturgicznych.
Opowieść o tym, jak odkrywać świat i samostanowić
siebie, rozgrywa się w obrębie staroświeckiej nocnej
szafki. Szmaciane lalki mają zamiast zwykłych główek
owalne, jakby nagrobne fotografie w kolorze sepii.
Stare fotografie pojawiają się też jako tło, element scenografii.
Otwierane i zamykane szufladki stwarzają
inne przestrzenie gry – pomieszczeń domu i szkoły.
Główny ciężar opowieści spoczywa jednak na aktorce
(Elena Volpi), która w żywym planie jest narratorką,
ale też wciela się w swoją roztropną bohaterkę. Mimo
XIX-wiecznej poetyki i takichże kostiumów jest w tym
przedstawieniu coś świeżego. Tak, wiek pary i elektryczności
to czas bajkowy, ale bez przesady.
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam,
gdzie chcą – tytuł wydanej kilka lat temu książki Ute
Ehrhardt znakomicie pasowałby jako motto wymienionych
tu przedstawień nurtu, mówiąc w uproszczeniu,
edukacyjnego. Należy do niego także pokazana
poza konkursem Księga dżungli w reżyserii Ewy
Piotrowskiej (Teatr Lalek Banialuka, Bielsko-Biała),
której bohaterką jest dziewczynka, a prawdziwą dżunglą
świat dorosłych. Aby w nim przeżyć – musi nauczyć
się wyrażać swoje zdanie i mówić czasem „nie”.
Obudzić dziecko
Niektóre prezentacje były proste, może zbyt proste,
a jednak miały w sobie to coś, jakiś osobliwy urok, jak
Czerwony Kapturek. Baśń braci Grimm jako gra świateł
w reżyserii Maria Hohmanna (United Puppets, Berlin).
Wykorzystano w nim grę świateł – na takiej zasadzie,
na jakiej potrafi to zrobić czterolatek, który umie
włączyć i wyłączyć nocną lampkę, ale operowanie
ściemniaczem jest poza jego możliwościami. Zamiast
spodziewanej ferii barwnych świateł był raczej półmrok,
bo też chodziło o oswajanie strachu przed ciemnością,
a zarazem o zgłębianie mrocznych zakamarków
dziecięcej duszy. Każda postać-pacynka miała
swój kolor główki-żarówki. Ich naturalna prostota czy
toporność, gwałtowne ruchy, a także pewna brutalność
samej opowieści przypominały styl widowisk
Puncha i Judy. Na to pokrewieństwo wskazywało też
prawdziwie Grimmowskie zakończenie – wilk został
dotkliwie ukarany, a nie „zamieszkał w warszawskim
zoo”, jak pamiętam ze słuchanej w dzieciństwie gramofonowej
płyty. Tu dygresja: spektakl obudził dziecko
i we mnie. Idąc przez miasto na kolejne przedstawienie,
nuciłyśmy ze znajomą dziennikarką zapa-
miętane z dzieciństwa piosenki, które Wilk śpiewał
wówczas głosem Władysława Hańczy, a Kapturek –
Barbary Kraftówny.
Zresztą, gdyby oceniać przedstawienia według obudzonych
emocji i reakcji widowni, zwłaszcza tej dziecięcej,
jeszcze niewstydzącej się swoich ekscytacji, to
zdecydowanym zwycięzcą byłby Mister Mølsk (Etienne
Borgers) w reżyserii Gienke Deuten z holenderskiego
Maastricht. Jednak w tej kategorii zaledwie o piędź
pozostawał za nim smakowity autorski spektakl Marty
Guśniowskiej A niech to Gęś kopnie! (Teatr Animacji,
Poznań) o gęsi, która miała depresję, ale uratowała ją
przyjaźń lisa. Wracając do Pana Mølska – sprzątającego
w Muzeum Dźwięku mężczyznę biorą w posiadanie
dźwięki dochodzące z głośników, które ma odkurzyć.Muczenie krowy, ryk samochodowego silnika, płacz
dziecka – aktor wchodzi z nimi w interakcje, postępując
tak, jakby to nie były same głosy, ale ich właściciele.
Na przykład huśta głośnik-dziecko, a on – ono (?) się
uspokaja. Co jednak ma zrobić, gdy dźwięki dochodzą
z wielu stron, stają się agresywne? Utrzymanie ich
w ryzach to ciężka praca, nic dziwnego, że sekundują
mu, reagując żywiołowo, mali widzowie. Dwoi się i troi
– kawał aktorskiej roboty i prawdziwa magia teatru.
Wiele spektakli warto by jeszcze wspomnieć, na przykład
Sandmana Gintarė Radvilavičiūtė (Teatr Lėlė,
Wilno) czy Ostatnią sztuczkę Georges’a Mélièsa Jiřího
Havelki (Teatr Drak, Hradec Králové).
Przedstawienie Havelki opowiada o tym, że filmowy
ekran jest w istocie teatrem cieni. Także o przemijaniu
i próbach oszukania śmierci, choćby przez uwiecznienie
życia na celuloidowej taśmie. Spektakl jest rodzajem
burleski pełnej iluzjonistycznych, wręcz jarmarcznych
trików. Romantyczny i naiwny zarazem, mami
efektami oświetlenia i projekcjami. Nie zawsze wiadomo,
co jest dwu-, a co trójwymiarowe. Śmiech
z zabawnych gagów zamiera jednak w gardle, gdy
gonitwy rodem z niemego kina przeradzają się w swoisty
danse macabre. Groteskowa postać twórcy Podróży
na Księżyc wywołuje oczyszczający śmiech i nutę
nostalgii. Jak w spektaklu sprzed sześciu lat – Kino
Palace warszawskiej Lalki, gdzie Frankenstein, Chaplin
i King-Kong, uwodzili czarno-białymi obrazami.
Swoją historię Georges Méliès spisywał przy stole. To
pewnie przypadek, ale zwycięzcą poprzedniego festiwalu
był Stół, w reżyserii Marka Downa (Blind Summit
Theatre, Londyn). Przy stole, rozumianym jako synonim
domowego ogniska lub ołtarza – stołu ofiarnego,
działy się na tym festiwalu ważne dla człowieka sprawy.
Pisaniem listu przy stole rozpoczynał się też litewski
Sandman, taneczna opowieść bez słów o dwoistości
ludzkiej natury i wzajemnych związkach między
lalką a animatorem. Precyzyjna animacja sprawiała,
że zatracała się granica – byli jednym ciałem, choć
jakby z dwiema głowami. Te na poły ludzkie, na poły
lalkowe twory podlegały nieustannym przemianom,
targane emocjami, ulegające nastrojom, poddające się
tylko niepodległej niczemu wyobraźni. Następujące
po sobie sekwencje ożywiania i zamierania materii
były jednak nieco nużące,
a finał mało spektakularny.
I jeszcze wspomnieć trzeba
plenerowe widowisko DUNDU
tańczy z gwiazdami w reżyserii
Sebastiana Kutza ze Stuttgartu,
pogodną opowieść o poszukiwaniu
porozumienia i przyjaźni,
opowiedzianą kilkumetrowymi
ażurowymi i podświetlanymi
lalkami, animowanymi
przez pięć osób. Na miejskim
placu zebrał się, oprócz
festiwalowych gości, prawdziwy
tłum bielszczan, którym taki
teatr wyraźnie przypadł do
gustu.