Chciałem być tylko reżyserem | Ze Stanisławem Ochmańskim rozmawia Waldemar Wolański

Waldemar Wolański: Jesteś chyba najstarszym aktywnym reżyserem w Polsce. Jest ktoś starszy? 
Stanisław Ochmański: Z moich kolegów... chyba nie. 
W.W.: Na twoich oczach zmieniała się historia teatru lalek. Kiedy zacząłeś swoją drogę z teatrem? 
S.O.: W 1951, w lutym... Zostałem przyjęty do Arlekina jako adept. 
W.W.: A kiedy wyreżyserowałeś pierwszą sztukę? 
S.O.: W 57, to była Awantura w Pacynkowie. Oczywiście też w Arlekinie.

Książę Portugalii | Teatr Lalek Arlekin, Łódź 1999 | fot. Archiwum

W.W.: I jak to wspominasz? 
S.O.: Oj, było niedobrze. Świetnie się pracowało, muzykę napisał Krzysztof Penderecki, scenografię robił Henryk Poulain. Aktorów miałem niezłych, ale przeliczyłem się z widocznością. 
W.W.: To znaczy? 
S.O.: To była sztuka parawanowa, ale ze scenami żywoplanowymi. Źle wyszło. Aktorzy grali lalkami mniej więcej w połowie parawanu. I widownia nic nie widziała. Stawali, gadali. Bałagan na premierze... Boże, koniec świata! 
W.W.: To było jeszcze w starej siedzibie przy ulicy Piotrkowskiej? 
S.O.: Tak. Aktorzy grali lalkami, prawie leżąc na podłodze. Nikt mi nie zwrócił uwagi na to, że widzowie nic nie będą widzieli, bo będą sami sobie zasłaniać scenę. I tak było. Pierwszy rząd, owszem, widział, ale na tym koniec. Byłem załamany! Schowałem się gdzieś w jakimś kącie, ale Ryl mnie znalazł i mówi: Nie martw się. Następnego dnia polecił poznosić z całej administracji wszystkie biurka i postawić na tych biurkach scenę. W ten sposób uratował mi przedstawienie. 
W.W.: A skąd w ogóle pomysł, żeby reżyserować? Przecież chciałeś być aktorem? 
S.O.: Henryk Ryl, dyrektor Arlekina, wyszukał mnie w Łowiczu, w amatorskim teatrze lalek, gdzie po zdobyciu dyplomu nauczyciela dostałemnakaz pracy. No i zaproponował mi pracę w teatrze zawodowym. Podobno byłem niezłym aktorem, ale mnie interesowało robienie teatru, nie aktorstwo. Chciałem reżyserować Kichusia majstra Lepigliny, ale Ryl się nie zgodził. Tyle że w jakiś czas później musiał wyjechać – w czasie gdy miał reżyserować Awanturę w Pacynkowie. No i przypomniał sobie o mnie, polecił mi tę Awanturę reżyserować. 
W.W.: Czyli ci to wcisnął? 
S.O.: Można tak powiedzieć. Scenograf już był wybrany, kompozytor też, więc nie mogłem sobie za bardzo wybierać. Ale się starałem. Pewnie dlatego później mnie uratował. Chociaż trzeba być sprawiedliwym: zaglądał na próby, nie zostawił mnie samego. 
W.W.: No dobrze, ale potem były kolejne sztuki, kolejne, i w pewnym momencie postanowiłeś zostać dyrektorem, czy tak? 
S.O.: Nie, reżyserem. Ja tylko chciałem być reżyserem. Ale Ryl stwierdził, że nie interesuje go moje reżyserowanie. Wiedziałem, że dalej nie mam szans. Więc pojechałem do ministerstwa, do Henryka Jurkowskiego, bez wiedzy Ryla. Jurkowski wysłuchał mnie i mówi, że jak coś będzie, to da znać. No i tyle. Wróciłem do Łodzi, normalnie grałem, jeździłem w teren. Ryl zrobił mnie kierownikiem objazdu, bo wiedział, że organizacyjnie wszystkiego przypilnuję. Było czego, bo w tamtym okresie ludzie byli baaardzo żywotni. Załatwiałem więc wszystko, wyciszałem, przedstawienia się jakoś odbywały. Ale nic o tym nie mówiłem Rylowi; jemu się to nie bardzo podobało. 
W.W.: On był taki trochę capo di tutti capi, wszystkiego pilnował? 
S.O.: Wszystkiego. Ale wracam do reżyserii. Minęły miesiące, Jurkowski zaproponował mi Szczecin. Był 58 rok. To były Ziemie Odzyskane. Jak jechać? Mamy rodzinę, dziecko... I tak się z żoną zastanawiamy... Telefon z Warszawy. Jurkowski: Czy pan jest poważny? Szczecina nie ma, Lublin jest. Pojedzie pan tam i obejmie pan teatr. Ja na to: Ale panie naczelniku, ja chciałem być reżyserem. Jurkowski: Nie ma, proszę pana, samego reżysera w teatrze nigdzie. Takiego etatu nie ma. Albo pan jest dyrektorem, kierownikiem, to wtedy pan reżyseruje, a jak nie, to nie. 
W.W.: W Lublinie nie było dyrektora? 
S.O.: Była Maryla Kędra. Ale pani Kędra poszła właśnie do Szczecina. 
W.W.: I jak Ryl to przyjął? 
S.O.: Strasznie. Powiem ci, że jak mnie wezwał, to byłem nieźle wystraszony. Ryla wszyscy się bali. To był straszny choleryk. Jak miałeś kłopot, to owszem – do rany przyłóż. Wszystko dla ciebie zrobił. Ale na co dzień to taki był, że strach. W końcu przedwojenny oficer. No i mówi: Ciebie zwalniam, ale Lili [aktorka, żona S. Ochmańskiego – przyp. red.] nie zwolnię. Po pół roku się zlitował i ją puścił. A później reżyserował w Lublinie i tutaj w Łodzi, bywał u nas na działce – taka przyjaźń była. No i przecież zaproponował mi teatr. 
W.W.: W Lublinie spędziłeś kawał życia. 
S. O.: W 58 objąłem, w 74 przyszedłem do Arlekina. 
W.W.: 17 lat. Powróciłeś do Łodzi w połowie sezonu? 
S.O.: Tak. Od lutego. Teatr był w rozkładzie, a Ryl już nie był dyrektorem. 
W.W.: No tak, wtedy naczelną była Regina Elkanowa. 
S.O.: Jakie awantury były między nimi! Krzyczał na nią, powiedział, że teatru nikomu nie odda. To jest jego teatr, on go stworzył i nie odda nikomu – chyba że Ochmańskiemu. A ja w Lublinie miałem dobrze, zrobiłem Tryptyk staropolski, dostaliśmy nagrodę widzów i jury w telewizyjnym konkursie za Tymoteusza wśród ptaków, były wyjazdy na Zachód – w Bonn graliśmy! 
W.W.: Ale tak naprawdę to czemu wróciłeś do Łodzi? Przecież tam miałeś świetne warunki, na rękach cię nosili... 
S.O.: Tu była rodzina i cały czas myśleliśmy, że w Lublinie jesteśmy tymczasowo. Wprawdzie byliśmy tam już zadomowieni, bo miasto nawet nam się podobało. Fajnie, fajni ludzie. Na wschodzie... tam jest zupełnie inaczej. Ja nie bardzo chciałem do tej Łodzi przyjeżdżać. Ale wydział kultury w Łodzi naciskał, kusił... 
W.W.: Ale, jak to? Ryl do ciebie nie dzwonił, nic ci nie proponował? 
S.O.: Proponował, ale ja nie chciałem. Wyobraź sobie, festiwal w Opolu, 1973 rok, dostałem Grand Prix za Tryptyk. Zaskoczył mnie Ryl z butelką wina. Dyrektor! On w dalszym ciągu dla mnie był moim dyrektorem. To był guru! Zresztą oni wszyscy: Jarema, Janicowa... my byliśmy ciągle tylko do poklepywania, a tu... Ryl z butelką wina do mojego pokoju przychodzi i mnie namawia. Właśnie tam, w Opolu. I mówi: Ochu (bo on na mnie Ochu mówił), przyjdź do Arlekina, weź ten teatr. Proszę cię. I myślę sobie: Cholera, mój nauczyciel mnie prosi. Były jeszcze inne rozmowy: z Jurkowskim, Wilkowskim. Wreszcie zgodziłem się. Telefon od Ryla: Cieszę się, świetnie. To tak: ty jesteś dyrektorem, ja kierownikiem artystycznym. Nie tak się umawialiśmy, mówię: Biorę całość. Ryl: Nie, no przecież, wiesz. Ja: Nie, nie, to ja dziękuję – odłożyłem słuchawkę. Za jakieś 10-15 minut telefon. Ryl: Dobrze, bierzesz całość. Tak było. 
W.W.: Jakbyś miał porównać swój czas arlekinowski i andersenowski, te dwa okresy dyrektorowania w Lublinie i w Łodzi, który był ciekawszy?
S.O.: Plusem Lublina była moja młodość. Miałem wtedy 29 lat. Zaczynałem od początku, wszystko organizowałem, robiłem szkolenia, bo przecież to był amatorski teatr. Nikt nie miał egzaminu. Wreszcie zdobyli dyplomy no i zacząłem budować teatr. To są najpiękniejsze lata. Jak przyszedłem do Arlekina, to tu był już taki teatr osadzony i trzeba było się jakoś wkomponować... Gdy zrobiłem pierwsze zebranie jako nowy dyrektor, to jedną z pierwszych próśb było, żeby planować zajęcia na tydzień naprzód. A teraz patrzę – jest plan na rok do przodu. A później w Łodzi – remont. Przecież ten teatr był w ruinie. 
W.W.: Wyprowadzałeś się z Łodzi, gdy teatr był jeszcze w starej siedzibie przy Piotrkowskiej? Tam, gdzie się wchodziło na scenę przez okno, bo nie było drzwi? 
S.O.: Co tam drzwi, garderoby były pod sceną. Wchodziło się przez klapę. Kiedy się grało, klapa była zamknięta i jak była przerwa, klapę się otwierało, a aktorzy schodzili na dół. 
W.W.: A wróciłeś z Lublina już do nowej siedziby, czyli na Wólczańską, tam gdzie obecnie jest Arlekin. No i od razu budowa. W 74 przyszedłeś, remont się zaczął w 76, a w 78 skończył. Na tamte czasy to była ogromna inwestycja. 
S.O.: Nowy byłem, miałem energię. 
W.W.: A kiedy przychodzisz teraz do Arlekina, po remoncie, który dopiero co ja skończyłem, czy masz coś takiego, że przychodzisz do swojego teatru, czy to jest zbyt obce? 
S.O.: Jeszcze nie mogę się przyzwyczaić. Wchodzę na salę, oglądam moje przedstawienie i tak jakbym był gdzieś gościnnie. Ale chciałem powiedzieć jeszcze o Rylu. On bardzo o mnie zabiegał. Potem jeszcze u mnie pracował, był reżyserem, później konsultantem programowym i wreszcie ja, jego uczeń, zwolniłem go. I nie mogę do dziś sobie tego darować, ale nie było możliwości współpracy. Zachowywał się tak agresywnie wobec mnie, że się nie dało. Przychodził do pracowni, wydawał dyspozycje sprzeczne z moimi. Albo wprost na korytarzu mi mówił, przed gabinetem: No i co ty z tym teatrem robisz, rozkładasz go zupełnie, co ty grasz za sztuki. Tak mówił, przy ludziach; nie wiedziałem jak się zachować. 
W.W.: Chyba niepotrzebnie masz aż takie wyrzuty sumienia, bo Ryl przecież do końca przychodził do Arlekina. Miał tu swój pokój, w bardzo reprezentacyjnym punkcie: biuro Polunimy. Krążył po teatrze, wszyscy do niego mówili per panie dyrektorze... 
S.O.: Ale i tak mi głupio, że go zwolniłem. 
W.W.: Porozmawiajmy chwilę o współczesnym teatrze lalek, najpierw obserwowałeś go jako aktor, potem od 57 roku sam reżyserowałeś, w pewnym momencie zacząłeś udzielać się jako pedagog, jeździłeś do Wrocławia... 
S.O.: Chyba z 8 lat, później, kiedy zrobiono wydział reżyserii w Białymstoku, byłem tam prodziekanem i robiłem seminaria reżyserskie. 
W.W.: Na twoich oczach ten teatr się zmieniał i zmienia. Twoim zdaniem w którym kierunku to wszystko zmierza? 
S.O.: Jest zupełnie inaczej. Powiem tak: teatru lalek prawie już nie ma, tak to widzę. Jeszcze ty tam jakoś dogorywasz z tymi lalkami na niciach.
W.W.: Ostatnio Lucyna Kozień przygotowywała artykuł do „Teatru Lalek” i znalazła tekst Ryla z 68 roku, w którym złorzeczył, że nie ma lalek w teatrze lalek. Już wtedy! W 68! A może nam z racji wieku tak się po prostu wydaje? 
S.O.: Teatr się zmienił. I słusznie. Nie uważam, że powinien być taki jak za Ryla. Ale nie ma tego, co było specyfiką naszego teatru, nie ma lalki. 
W.W.: A może to wynik braku takich sław scenograficznych jak kiedyś, gdy był Bunsch, Strzelecki, Kilian. Oni od razu projektowali pod lalkę. 
S.O.: Zaczyna się od reżysera. To reżyser nie jest zainteresowany, żeby w przedstawieniu była lalka. Od tego się zaczyna. 
W.W.: Swoją drogą, gdyby dzisiaj trzeba było zrobić jakieś przedstawienie w jawajkach, to nawet nie wiem, kto miałby je skonstruować. Pamiętam, jak przywieźli nam do Białegostoku, do dyplomu, pistoletowe jawajki Ryla. Której byś nie wziął do ręki – same chodziły. 
S.O.: Ale jacy tu byli mistrzowie! Kiedy Obrazcow przyjechał do nas ze swoim teatrem, zobaczył Kaczorowskiego, jak gra, chciał go zaangażować do siebie, do Moskwy. A kiedy zdawaliśmy egzaminy, bo przecież szkół nie było, gdy Kaczorowski wyszedł z lalką, to pokazał etiudę tak zrobioną, że komisja padła na kolana i nic już więcej nie chciała. 
W.W.: Jaka musiała być sława Józefa Kaczorowskiego, skoro słyszałem o nim nawet w szkole białostockiej. Uczono mnie, jak to on zdejmował czapkę i żonglował nią. A wszystko jawajką. 
S.O.: Tak, to było w Moliera Lekarzu mimo woli, łapki miały taki chwytny palec, trzask! i wywijał kapeluszem! 
W.W.: Warto przypomnieć, że odsiedziałeś co swoje również w kopalni. 
S.O.: Dwa lata, mam do dziś dyplom młodszego rębacza. Jestem młodszym górnikiem. 
W.W.: W czasach realnego socjalizmu do kopalni nie trafiało się dlatego, że zaszczytem było być górnikiem, tylko za karę... 
S.O.: To była taka robota, że zwykli górnicy już nie chcieli pracować, bo wyrobiska były zbyt niebezpieczne. 
W.W.: Rozumiem, że to nie była służba wojskowa, tylko kara za twoją działalność opozycyjną? 
S.O.: To chyba za dużo powiedziane. Kiedy przyjechałem do Łodzi, moi przyjaciele w Łowiczu wdali się w jakąś organizację podziemną, która nazywała się HOP – Harcerska Organizacja Podziemna. Ja o tym wiedziałem, coś tam doradzałem, ale nie doniosłem. I to wystarczyło. Gdy ich aresztowali, sprawa się wydała i w ramach zastępczej służby wojskowej trafiłem do kopalni. 
W.W.: I Ryl cię nie obronił? 
S.O.: Jeździł ze mną, pisał pisma do Ministerstwa Obrony Narodowej, nic nie wskórał. Nie wiedziałem, gdzie jadę; powiedzieli, że do wojska. Takie były czasy. 
W.W.: Powiedz, masz jakieś marzenia artystyczne, których nie udało ci się zrealizować? 
S.O.: Nie, mam tylko pecha. Dwie rzeczy, które reżyserowałem, zniknęły. Zrobiłem bardzo dobry Złoty klucz w Lublinie. Ale przyszła zmiana dyrekcji, przedstawienie zostało zagrane z pięć razy i zeszło z afisza. A to było znaczące przedstawienie w moim dorobku. I druga taka sztuka to Don Kichot w Pinokiu, w Łodzi. Ze świetną scenografią Rajmunda Strzeleckiego, muzyką Stanisława Radwana; doskonała, naprawdę świetna robota aktorów. Znów zmiana dyrekcji i nowy dyrektor po dwóch przedstawieniach je zdjął. Potem chciał wznowić, ale pomyślałem, że skoro nie podobało się wtedy to i teraz mu się nie spodoba. I tak się skończyło. 
W.W.: To na zakończenie rozmowy może jakieś przesłanie dla młodych. Co lalkarze mogliby głosić jako swoje credo? 
S.O.: Hmm... Cieszę, że ty robisz teatr inny, ale z lalkami. 
W.W.: Możemy więc to tak sformułować: róbmy teatr lalek z lalkami? 
S.O.: Tak. Bardzo ładne credo. 



Stanisław Ochmański – ur. 25 VII 1929 roku, reżyser, pedagog, wieloletni dyrektor Teatru Lalek im. H.Ch. Andersena w Lublinie i Teatru Lalek Arlekin w Łodzi. Wyreżyserował ponad 150 spektakli w teatrach lalkowych w kraju i za granicą, m.in. Tryptyk staropolski, Ludową szopkę polską, Cara Maksymiliana. Nadal aktywny zawodowo. Od 1984 do 1992 roku prezydent polskiej sekcji międzynarodowego stowarzyszenia lalkarzy UNIMA. Odznaczony m.in. Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim i Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Honorową Odznaką Zasłużonego dla Lublina, Honorową Odznaką Miasta Łodzi, Srebrnym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. W 2014 roku, z okazji 85 urodzin i jubileuszu 55-lecia pracy artystycznej, został uhonorowany nagrodą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Nowszy post Starszy post Strona główna