Dyskretni animatorzy | Tadeusz Kornaś

Na twórczość Jerzego Grotowskiego, Józefa Szajny i Tadeusza Kantora dawno już zaczęto patrzeć także przez pryzmat teatru formy. Ich dzieło stało się również inspiracją albo punktem odniesienia dla wielu poszukujących teatrów lalkowych. W tym zainteresowaniu lalkarzy wcale jednak nie chodzi o unifikację, o podpięcie się pod wielkich, o pośmiertne wciągnięcie ich zamkniętego już dzieła w swe lalkowe przestrzenie (które były tym trzem twórcom jednak mniej lub bardziej obce), ale o świadomość zagospodarowania pewnych wspólnych obszarów poszukiwań dotyczących istoty teatru i świata.


Bieguny | Teatr Maska, Rzeszów oraz neTTheatre, Lublin | fot. Archiwum

Przypomnę jeszcze, że cała trójka – Kantor, Szajna i Grotowski – pochodzi z Rzeszowszczyzny. Nie przez przypadek w Rzeszowie odbywa się festiwal Źródła Pamięci im właśnie poświęcony. Dodatkowy impuls do „lalkowego” kontekstu niektórych festiwalowych przedsięwzięć stwarzają też organizatorzy – są nimi Teatr Maska, kierowany przez Monikę Szelę i Jerzego Jana Połońskiego, oraz Teatr Przedmieście, prowadzony przez Anetę Adamską. Pierwszy z nich odruchowo łączy się z nurtem teatru formy. Nie przez przypadek więc zapraszane są na Źródła Pamięci także teatry, dla których animacja, teatr formy, lalkarstwo są jedną z podstawowych form wypowiedzi.Festiwal rozpoczęło jednak wydarzenie innego rodzaju: otwarcie wystawy Joanna Braun / Pinie Bausch. Tym razem wybitna scenografka zaprezentowała ponad dwadzieścia fakturowanych plansz wykonanych na papierze – poprzez które badała strukturę tanecznego ruchu Piny Bausch. Zrobiła to zapewne lepiej i skuteczniej, niż mogłyby zrobić fotografie, a na pewno inaczej. Kolejne prace, ustawione obok siebie, ukazują sekwencje taneczne. Gdy popatrzymy na nie po kolei, jakby klatka po klatce, rodzi się dosyć niezwykłe doznanie... Niektóre z nich, zwłaszcza na początku sekwencji, mogą wydawać się mniej atrakcyjne. I nagle: olśnienie jednym gestem Piny i równoczesne olśnienie pracą Joanny Braun. A dalej kolejny, mniej może wyrazisty obraz. I znów wyciszenie. Piktogramy są jak taniec. Olśnienie nie trwa na poziomie constans, musi się wyłonić i... minąć. Bez otaczających prac nie byłoby olśnieniem. W innym miejscu wystawy zawieszono obok siebie dwa rysunki. Oddziela je pusta przestrzeń, ale gdyby je przyłożyć do siebie, stanowiłyby całość. Sylwetka Piny na jednym dziele, a na drugim jej ręka. Tak rozdzielone zwracają nasze oczy przede wszystkim ku ręce: ogniskują, organizują nasze widzenie. 

Joanna Braun, pracując nad tym cyklem, zastosowała specjalną, własną technikę. Na zgniecionym papierze „malowane gorącem” czarne plamy składają się na wyłaniający się z niebytu obraz. Niepotrzebne są farby, ołówek, węgiel... To ogień, zmieniający strukturę i barwę zmiętego papieru, jak duch z zaświatów, pozwolił się wyłonić tym kształtom. Kształtom tańca zmarłej Piny Bausch, które wciąż tkwią w pamięci krakowskiej artystki. 

Podczas festiwalu mogliśmy obejrzeć kilkanaście interesujących, bardzo różnych spektakli. Chciałbym choć na chwilę zatrzymać się przy trzech z nich, być może najbardziej interesujących dla czytelników „Teatru Lalek”, bo odwołujących się do tej tradycji. 

Paweł Passini wyreżyserował Bieguny, spektakl, który jest firmowany wspólnie przez Teatr Maska w Rzeszowie oraz lubelski neTTheatre. Już sam początek wybija widzów z rutyny zachowań typowych dla wizyt w teatrze. Przed wejściem trzeba ubrać plastikowe buciki, jak w szpitalu. Śnieżnobiały krajobraz ogarnia scenę i widownię. Nie tylko ściany sali, ale także podłoga wyłożone są białym materiałem. Publiczność na widowni nakłada swoiste „naukowe” togi. Natomiast niektórzy z widzów usadzani są na scenie – i stają się częścią tu przywołanego świata. Ale równocześnie stają się integralną częścią scenografii. Otóż w otaczającym scenę namalowanym krajobrazie umieszczone są figury pingwinów. Widzowie, zasiadając na ławeczkach, wkładają głowy i ręce w owo płótno ograniczające scenę – i wtapiają się w pejzaż jako pingwiny z ludzkimi głowami. Dziwne to, bo przecież spektakl ma być oparty na tekstach Norwida, Słowackiego, Krasińskiego, Wyspiańskiego. Skąd więc pingwiny i romantycy? Koncept jednak nie jest wcale taki głupi. 

Paweł Passini mówił, że prawie równocześnie usłyszał dwie opowieści. Pierwsza dotyczy niezwykłego, nieracjonalnego zachowania pingwinów. Niekiedy jeden z nich odłącza się od stada i samotnie maszeruje na północ, ku biegunowi. Maszeruje na pewną śmierć. Naukowcy nie wiedzą, czemu tak się dzieje. I druga historia: ponoć Norwid napisał list zgłaszający akces do wyprawy na biegun północny, organizowanej przez Napoleona IV. Chciał zostać rysownikiem ekspedycji. Te skojarzone opowieści to tylko daleki punkt wyjścia do o wiele bliższej historii. Jej bohaterem jest Norwid mieszkający w paryskim przytułku. Po jego śmierci zostały dziesiątki rękopisów. Z tego bałaganu na scenie wyłaniają się postaci Henryka i jego nieszczęsnego syna-poety (z Nie-Boskiej komedii); Kordiana w beznadziejnej rozmowie z papieżem; wreszcie Konrada z Wyzwolenia z pytaniami o Polskę, próbującymi zdzierać samooszukańcze maski. Decyzją reżysera te drapieżne romantyczne dramaty wydają się układać w historię życia samego Norwida. To spektakl o nim. I my, widzowie-pingwiny, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że oto stykamy się z odłączonym od naszego stada, maszerującym samotnie Norwidem. Wszechogarniająca biała scenografia, multimedialne projekcje załamujące się jak na bryle lodu, skrzydlaty anioł- -kobieta-geniusz... cały ten świat staje się poetyckim pytaniem o nasze miejsce w dzisiejszej rzeczywistości. A siedząc uwięzieni w pingwiniej scenografii, jesteśmy zarazem tylko biernymi ptakami stadnymi – niegotowymi na wspólną samotniczą podróż na własną odpowiedzialność. 

Zupełnie inny charakter ma spektakl będący koprodukcją Teatru Malabar Hotel i Teatru Dramatycznego z Warszawy. Spektakl Don Juan, wyreżyserowany przez Ewę Piotrowską, ma dwóch patronów: Moliera i Ingmara Bergmana. Łączy w sobie komizm, lekkość, dystans, ale zarazem odnosi się do spraw naprawdę ostatecznych: miłości, śmierci, wiary. Znów bariera widzowie – scena na początku jest zaburzona. Aktorzy zwracają się do nas, kokietują. Bergman (Marcin Bartnikowski) rozmawia z krytykiem (Irena Jun), wchodząc na scenę przez widownię. Ale z biegiem czasu ta bariera będzie się wzmacniać, aż stanie się światem właściwie zamkniętym. Sceniczny Bergman ma nakręcić film o Don Juanie – sam wcieli się w nim w rolę Sganarela. 

Przestrzeń sceny jest odwołaniem do filmu Bergmana Oko diabła, opartego na micie Don Juana. Tam takżebył narrator komentujący zdarzenia, fortepian, stolik, ale wszystko całkowicie sterylne. W spektaklu Piotrowskiej natomiast wszystko jest zasypywane ziemią, fortepian rozbity, jakieś łóżko... Krajobraz schyłku, rozpadu, zagarniających sił natury. Na dodatek Dziennikarz stanie się Śmiercią grającą z Don Juanem (Marcin Bikowski) w szachy – znów oczywiste odwołanie do Siódmej pieczęci Bergmana. 

Śmierć, rozpad, staje się więc jednym z dominujących aspektów prezentowanego świata. Uwiedziona Donna Elwira (Natalia Sakowicz) pojawia się na scenie, wyglądając jak animowana kukła – mechaniczne ruchy, mechaniczna mowa. Stopniowo zaczynamy w kolejnych jej wejściach dostrzegać coraz dalej sięgający rozpad. Najpierw bardzo subtelny, prawie niezauważalny: jedna ręka naturalna, ale druga – może nawet tego z dalekich rzędów nie widać – jest ręką manekina. W ostatnich scenach Donna Elwira zostanie już wwieziona na łóżku-wózku. Tylko głowa gada, a reszta ciała to pokracznie i przypadkowo zestawione ręce, nogi, kawałki ciała. Rozpad staje się totalny. 

O wiele bardziej dyskretnie i odmiennie rozpada się ciało samego Don Juana. Na początku jest upudrowanym narcyzem w peruce. Jego strój, jego elegancja z biegiem akcji się nieco rozluźnia. Aż dochodzi do długiej sekwencji, gdy animuje przedziwną szmacianą kukłę z bezoczną głową opadającą na piersi. Początkowo myślimy, że to kolejna kobieta. Ale lalka staje się swoistym alter ego bohatera. Próbuje ją ożywić, ale głowa nieuchronnie opada, zaczynają z niej wypadać jakieś strzępy, odpadają kawałki, ręka. To straszliwe truchło staje się znakiem ostatecznego rozpadu ciała. 

Gra w kości ze Śmiercią jest więc tylko epizodem w tym rozpadającym się ku śmierci świecie. W filmie Bergmana Oko diabła ostatnie sceny toczą się w piekle. W spektaklu także te sprawy ostateczne zostają podjęte w obliczu nieziemskich sfer. Ciągły dystans powoduje jednak, że odpowiedzi i pytania nie są jednoznaczne. Sganarel, a może Bergman, a może aktor grający Bergmana, a raczej reżyserka jego ustami pyta Don Juana, czy wierzy w niebo albo piekło. Spektakl w tym pytaniu odwołuje się szczególnie mocno do wymowy Oka diabła, zmieniając znacząco Bergmanowską odpowiedź. W finałowej scenie filmu, dziejącej się w piekle, za oknem płonął ogień – w domyśle: piekielny. W spektaklu wizualny układ sceny jest podobny: dokładnie w tym miejscu, jakby za oknem, płonie podpalona przez Don Juana figura Maryi. To prawie bluźnierstwo – ale niejednoznaczność tej sceny nie poddaje się prostemu odczytaniu. Skojarzenie Maryi z Posągiem Komandora, z ocaleniem, z płomienną miłością nakłada wiele znaczeń. Z drugiej strony, w całej wymowie spektaklu Maryja przeciwstawia się (daremnie?) rozpadowi, śmierci, rozmyciu dobra i zła. 

Ten bardzo śmieszny spektakl – bo śmiejemy się do łez – w intelektualnym odczytaniu staje się ogromnie bolesny. Niemożność spełnienia w miłości i pewność ostatecznego rozpadu, rozkładu ciała – wyziera z każdego kąta, nie bacząc na metateatralne, metafilmowe i Bóg jeszcze wie jakie meta- gry. 

Trzecim spektaklem, o którym chcę wspomnieć, jest Król Dawid – Live! Teatru Muzycznego Capitol. Autorem scenariusza i reżyserem jest Jacek Bała, natomiast jedynym wykonawcą i autorem aranżacji muzycznych Sambor Dudziński. Cała scenografia to instrumenty muzyczne i kilka przedmiotów – jak tykwa – które instrumentami się staną. Od razu trzeba dodać, że wykorzystana będzie elektronika, przetwarzanie dźwięku. Pomysł na spektakl jest prosty: biblijny król Dawid, autor Psalmów, wciela się, „opętuje” Sambora Dudzińskiego. Z jego ust (Dawida-Sambora) słyszymy psalmy, poznajemy opowieści starotestamentowe. Dawid staje się postacią naszych czasów – przecież przed wiekami walczył, kochał, zdradzał, cierpiał jak my. Bała i Dudziński wykorzystują jednak te opowieści, by ugrać swoje: „jestem, jaki jestem, łap chwilę, jesteś bezgrzeszny” – zdają się formułować przesłanie. 

I właściwie można byłoby poprzestać na takim opisie komunikatu, gdyby nie to, że raz po raz Dawidowe teksty ożywają własnym życiem, opowiadając o wieloznaczności świata, o bożej bojaźni, o konieczności wysiłku i przekraczania siebie. Naprawdę świetnie brzmią w brawurowym wykonaniu Sambora Dudzińskiego. Multiinstrumentalista, świetny śpiewak, obdarzony ogromnym poczuciem humoru aktor ma jeszcze jedną niezwykłą umiejętność – potrafi animować wszystko. Nagle wielki bęben stanie się Goliatem, malutki, zuchwale przysuwany do niego, stanie się Dawidem. Zadziorna walka małego bębenka będzie też pojedynkiem na muzykę. Uruchomiona wyobraźnia, stymulowana dodatkowo dźwiękiem i śpiewem, nie ma granic. Świat się otwiera. Na tej zasadzie animowane są i inne opowieści z historii Dawidowej. Wszechobecny jest w nich dystans i humor. Wyobraźni dopomaga wirtuozerskie wykonanie, pełne pasji i żaru. Wzruszyło mnie kończące spektakl pytanie Sambora skierowane do Dawida: dlaczego wcielił się akurat tutaj. Dawid odpowiada, że uwielbia słuchać tłumaczeń Kochanowskiego – nigdzie na świecie jego poezja nie brzmi tak dobrze. 

Te trzy spektakle na bardzo różne sposoby wykorzystywały animację przestrzeni, rekwizytu, lalki. Wszystkie trzy operowały dystansem, starały się złamać, albo przynajmniej przekroczyć, barierę sceny, zapraszając do swego wnętrza widza, pokazując, że są świadome jego obecności. Dowcip, żywiołowość, dystans, autoironia były ich budulcem. Ale wszystkie podszyte zostały czymś bardzo serio – i w kontekście pamięci o Kantorze, Szajnie oraz Grotowskim wybrzmiały bardzo interesująco. 



5 Festiwal Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor, Rzeszów, 23–27 września 2015
Nowszy post Starszy post Strona główna