Brązowy kotek | Tomasz Mościcki

To był najbardziej absurdalny pogrzeb wśród wielu, w których przyszło mi już uczestniczyć. Umierali moi profesorowie. Przedwcześnie, zanim po wypuszczeniu ze szkoły teatralnej zdążyli przygotować nas do zostania ich następcami. Oni jednak byli starsi od nas o te kilka dziesiątków lat. To było nieuchronne, naturalne. Możliwe do objęcia rozumem, przeto możliwe do oswojenia. Tu jednak było inaczej. W lipcowe popołudnie 2014 roku zgromadzeni u świętego Karola Boromeusza na warszawskich Powązkach, w kościele, w którym żegnaliśmy nie tak dawno Andrzeja Łapickiego, Erwina Axera i tylu innych, patrzyliśmy zdumieni na ciemną trumnę, nie wierząc, że to stało się naprawdę. Że żegnamy Hankę Baltyn.

Hanna Baltyn | fot. Archiwum
Przyznam się: mimo że minęło ponad pół roku, nie przyjąłem do wiadomości tego, że Hania (bo nie mogę pisać o niej inaczej) jest już częścią historii. I nie tylko przez to, że należy do przeszłości. Jest częścią historii polskiego teatru – po prostu za to, kim była.

Nie chcę – by posłużyć się słowami naszego wspólnego nauczyciela Jerzego Koeniga – kamienować Hanki w pomnik. Ona zapewne sama by tego nie chciała, znała swoją wartość i bez pomników. Czasem na poły żartem, na poły tonem bardzo serio mówiła: jestem genialna i wiem o tym. I na swój sposób była. Pozostawiła po sobie teatralne książki, przekłady, setki tekstów. Jej głos zapisany zrazu na taśmach, później zaklęty w srebrzyste krążki CD pozostał w archiwum Polskiego Radia i w zbiorach piszącego te słowa.

Tak się szczęśliwie dla mnie złożyło, że właściwie całe moje przypadające na ten rok ćwierćwiecze działalności w jednoosobowym przedsięwzięciu „usługi kulturalne” w sporej części związane było z Hanką. Od naszego pierwszego spotkania minie w tym roku równe 25 lat.

To musiał być chyba koniec października 1990 roku, końcówka naszych studiów w PWST. Wydział Wiedzy o Teatrze obchodził wówczas 25-lecie. Wojtek Majcherek, dziś kierujący Teatrem Telewizji, wówczas mój kolega z roku, przedstawił mnie pani wchodzącej w średni wiek. Duże, zgodnie z ówczesną modą, okulary o ekstrawaganckich oprawkach przesłaniających połowę twarzy, bardzo charakterystyczny, nieco oschły ton, badawcze spojrzenie; to właściwie po- winno odstraszać, a przynajmniej zniechęcać. A jednak ani odstraszyło, ani zniechęciło. Instynktownie czuło się, że to nawet nie tyle maska, co raczej kostium, a pod nim skrywa się ktoś wewnętrznie bardzo ciepły. Ciekawy świata oraz poznawanych ludzi. To była właśnie Hanka Baltyn, wówczas wracająca po kilku latach milczenia do zawodu. I to był bardzo intensywny powrót. Od początku lat 90. do końca swego owocnego życia była w ścisłej czołówce ludzi opisujących w naszym kraju teatr.

Nauczycieli miała wspaniałych. Zbigniew Raszewski, Marta Fik, Jerzy Koenig, Stefan Treugutt i cała plejada elity intelektualnej i artystycznej końca lat 70. Zwracała na siebie uwagę już w czasie studiów, mogła pójść drogą historii teatru, mogła być teoretykiem, mogła poświęcić się wyłącznie krytyce teatralnej. Jednak jako osoba genialna – interesowała się wszystkim. Historii teatru nie uprawiała, ale zdobyła w niej i wiedzę, i biegłość poruszania się pośród stuleci, całego tego gąszczu faktów, dat, nazwisk. Nigdy nie była to wiedza zatabaczonego naukowca; umiała posługiwać się nią w praktyce, łączyła wspaniale historię z teraźniejszością. W radiu pozostały po niej audycje z cyklu Anegdoty teatralne, wypowiedzi w programach dokumentalnych. Nagrywałem ją od 1993 roku, występowaliśmy razem w audycjach na żywo. Oprócz tej ogromnej wiedzy miała jeszcze jedną cechę niezbędną do uprawiania fachu stałego gościa na antenie: była autentyczną radiową osobowością. Miała zdecydowane poglądy, głosiła je tym nieznoszącym sprzeciwu tonem, ale było w tym coś tak ujmującego, że zmuszało do zastanowienia; nawet jeśli człowiek z Hanką się nie zgadzał. Piszę tak dużo o radiu, bo los tak zdarzył, że tu zawodowo spotykaliśmy się najczęściej, właściwie do samego końca.

Ale była też Hanka – autorka słowników, encyklopedii. Opublikowany przez nią kilka lat temu słownik światowego dramatu zastąpił wysłużony Iskier przewodnik teatralny, po drodze były prace translatorskie... Hanka biegle tłumaczyła z angielskiego, mimo że nie miała przecież żadnego formalnego wykształcenia anglistycznego. I znów – poważne teatrologiczne pozycje, a gdzieś, jakby po drodze, od niechcenia – książki dla dzieci, kongenialne wobec oryginałów.

Była też Hanka – krytyk teatralny. I znów: spektrum zainteresowań bardzo szerokie. Pisała wnikliwe recenzje i lapidarne, acz niesłychanie trafne notki o najróżniejszych przedstawieniach, swobodnie poruszała się w bardzo szerokim obszarze teatru. Zajmowała się i teatrem „dużym”, ale imponowała także ogromną znajomością dziedziny jakże niesłusznie pomijanej przez większość z nas: była prawdziwą specjalistką w krytyce teatru lalkowego. Rozumiała go świetnie, bezbłędnie wychwytywała wszystko, co zmieniło się w nim od czasu animacji tradycyjnej aż do teatru opanowanego w dużej części przez „żywy plan” wsparty multimediami. Hanka na nowości się nie oburzała, nie nadymała: analizowała zachodzące zmiany. A umysł miała niesłychanie precyzyjny, świetnie porządkujący i opisujący. Kto nie wierzy, niech zajrzy w roczniki „Teatru” i „Teatru Lalek”. Ta niesłychana precyzja nie oznacza przecie, że podchodziła do teatru „na zimno” i „a teatrologicznie”. Jak prawdziwy człowiek teatru tzw. teatrologii nie znosiła, a często zamiast nudnego teoretyzowania popremierowego można było usłyszeć z jej ust opinie ozdobione wyrazami i określeniami, na jakie może sobie pozwolić tylko prawdziwa dama. A była damą.

I była w tym wszystkim bardzo sprawiedliwa. Jeśli ferowała wyroki – to zawsze w swoim imieniu i niezależnie od bieżących koniunktur. Nigdy nie należała do żadnych koterii, „spółdzielni”, teatralnych „grup trzymających władzę”. Myślę, że taki sposób na życie: bycie w stadzie, często dla osobistych korzyści, najczęściej ze strachu, że wypadnie się z gry i nie przyjmą na salonach, jakże częsty w naszym małym światku krytyków – zwyczajnie ją brzydził i nudził. Ona była kimś w rodzaju salonu samej dla siebie. Była niezależna i to nie dlatego, że tak wymyśliła samą siebie. Po prostu ceniła wolność. Była pewnie jedną z niewielu naprawdę wolnych osób z teatralnego świata.

Jednak to, co jest dla mnie w Hance najważniejsze – to była przyjaźń, którą chyba mnie obdarzyła. Była fantastycznym kumplem, o czym mogłem się przekonać podczas każdego spotkania, ale i podczas dłuższych pobytów razem, w czasach, gdy jeździliśmy na toruński „Kontakt”, albo podczas wspólnego jurorowania na również toruńskich lalkowych „Spotkaniach”. Długie wspólne spacery, jeszcze dłuższe obiady, rozmowy, kieliszek wychylony przed jurorską pracą. Po drodze były wycieczki do antykwariatów, sklepów ze starociami. Hanka zawsze coś tam wypatrzyła. Jej mokotowskie mieszkanie i podmiejski domek były przypomnieniem siedzib starej inteligencji, z obrazami, sztychami, gustownymi bibelotami na ścianach. I nie było w tym żadnego udawania, robienia czegoś na pokaz. Lubiła otaczać się pięknem, czasem kuriozami. Ale zawsze umiała zestawiać je z nienagannym smakiem.

I była jeszcze jedna Hanka – Hanka Szczodra. Lubiła obdarowywać ludzi drobnymi upominkami, ot, dlatego że po prostu ich lubiła, spontanicznie, bez żadnych podtekstów.

Zapamiętałem ją jako wspaniałą panią domu, gotującą wyrafinowane obiadki, zestawiającą z nieomylnym wyczuciem ingrediencje, które zdawało się trudno ze sobą pogodzić. U niej godziły się ze sobą, dając nowe, wcześniej nieprzeczuwane smaki. Lipcowe imieniny u Hanki były niezmiennym rytuałem każdego lata. Mimo że to środek urlopowych wyjazdów – schodziła się na nie cała, ta naprawdę lepsza Warszawa.

I tak było też po tym absurdalnym pogrzebie na Powązkach. Zebraliśmy się w domu Hanki i Marka Karpińskiego. Marek i Andrzej – ich syn – chcieli, byśmy wszyscy przyszli jeszcze raz, ale nie na stypę. To nie byłoby w stylu Hani, pomysł stypy obśmiałaby zapewne w tym swoim charakterystycznym stylu – maskującym prawdziwe wzruszenie.

Im dłużej nie ma jej wśród nas, tym bardziej jej brak. Brak jej energii, ciepła, brak jej impertynencji, którymi niekiedy częstowała swoich przyjaciół, nigdy po to, by zranić, zawsze – by pomóc, dać potrzebnego czasem kopniaka, kiedy przychodziły chwile zwątpienia. W ostatnich latach życia zaczęła chorować, ale nie robiła ze swojej słabości tragedii, publicznych pokazów. Była uosobieniem witalności, przykładem odradzania się. Odeszła w chwili, gdy rysowały się przed nią nowe perspektywy. Mówiła o nowej książce, warszawski oddział powołanego zaledwie przed paroma miesiącami portalu teatralny.pl (miałem zaszczyt bycia zaproszonym do współpracy...) zaczął dynamicznie się rozwijać, miała być selekcjonerem lalkowych przedstawień przeznaczonych na Małe Warszawskie Spotkania Teatralne...

Był 16 lipca 2014 roku. Kotlina Kłodzka, warsztaty krytyki teatralnej. Zeszliśmy rano na śniadanie. Ewa Uniejewska, moja niedawna studentka, dziś współszefująca w teatralnym.pl, przyniosła nam wiadomość o śmierci Hani. Odeszła nie w swoim stylu. Po cichu, we śnie.

Po tej drugiej stronie są nasi nauczyciele. Teraz dołączyła do nich Hania Baltyn.
Circumdederunt me gemitus mortis.


* * * 
W chwili gdy piszę ten tekst, mój wzrok pada półeczkę nad ekranem komputera. Stoi na niej kotek z brązu. Pręży grzbiet, ogon uniesiony w górę w bojowej postawie, prycha. Ale jest niegroźny. Z łatwością skrywa się w zaciśniętej dłoni. 
To jeden z owoców wypraw Hani do toruńskiego antykwariatu. Podarowała mi go kilka lat temu. Patrzę często na tę malutką statuetkę – i po prostu myślę o Hance.

Nowszy post Starszy post Strona główna