Wertep w apokryfie | Henryk Jurkowski

Tytuł wymaga wyjaśnienia z wielu powodów. Słowa są nam niby znane, ale ich zestawienie musi zaskakiwać. Wertep to oczywiście skrzynka ukraińskiego teatru lalek na Boże Narodzenie. A więc mówimy o teatrze w apokryfie. Apokryf zaś to swobodne opowiadanie o zdarzeniach na ogół sakralnych, ale zazwyczaj niezgodnych z ich wykładnią kanoniczną. Mamy cztery Ewangelie uznane przez ojców Kościoła, więc dodatkowe, jak Ewangelia Tomasza, Historia dzieciństwa Jezusa i inne są już tylko apokryfami.

Piereczyńscy wertepnicy | fot. M.T. Rylskij (red.) | Ukrainskij dramaticznij teatr. Tom perszij. Dożowtnewij period, Kiïw 1967
Za apokryfy można też uznać opowiadania i powieści nieubiegające się wcale o miano tekstów religijnych, ale podejmujące motywy ewangeliczne, jak to było w powieści Nikosa Kazantzakisa Ostatnie kuszenie Chrystusa oraz w głośnym filmie Martina Scorsese według tej książki. Wbrew powszechnym wyobrażeniom, w książce Chrystus nie wie, jakie jest jego zadanie na ziemi, ale niepokój wewnętrzny doprowadzi go w końcu na drogę krzyża.

Takim apokryfem jest także dzieło Aleksieja Cywarewa Arundel 405. Powieść palimpsest [1], która też mówi o kuszeniu Chrystusa. To w niej właśnie pojawia się wspomniany w tytule wertep. A więc wertep w palimpseście. Wertep w tekście powieści napisanej na papierze, z którego skryba wytarł pierwotny zapis. Rzecz wieloznaczna, ale zapewne stanie się jasna w toku podjętej lektury.

A więc wertep w powieści – palimpseście! [2] A jeśli powiemy „wertep w powieści”, wszystko stanie się jasne, jako że to odpowiednik znanej powszechnie figury „teatr w teatrze”. To od wieków znany chwyt, który z tak wielkim powodzeniem stosowali Szekspir i inni wielcy pisarze. Szekspir pozwolił Hamletowi zaaranżować grę aktorów tak, by zademonstrować fakt otrucia jego ojca i ujawnić mordercę w osobie króla Klaudiusza, oglądającego przedstawienie. Rzemieślnicy w Śnie nocy letniej odgrywają tragedię o Pyramie i Tysbe, by uświetnić zaślubiny Tezeusza i Hipolity. Już tylko te dwa przykłady mówią nam, że zastosowanie zabiegu „teatr w teatrze” może mieć rozmaite funkcje. Oczywiście, powoduje on podwojenie rzeczywistości scenicznej, ale mimo to działa na rzecz prawdopodobieństwa narracji pierwszoplanowej.

By wrócić na grunt teatru lalek, przypomnijmy, że Władysław Stanisław Reymont w swoich powieściach posłużył się motywem „teatr lalek w opowiadaniu”. Tak było w utworze Nil desperandum, w którym opisał przedstawienie szopkowe, z lamentami Polski (w postaci alegorii), pozostawionej przez jej możnych obywateli na pastwę obcych zaborców. W Insurekcji zaś spróbował zrekonstruować przedstawienie Baraniego Kożuszka. O Baranim Kożuszku wiemy, że z inspiracji patriotów warszawskich dawał przedstawienia lalkowe przed pałacem Igelströma, dowódcy korpusu rosyjskiego w Warszawie, tuż przed wybuchem powstania kościuszkowskiego. Przykłady można by mnożyć, odwołując się do praktyk teatru współczesnego (Jan Wilkowski i jego Guignol w tarapatach).

Co jest jednak takiego niezwykłego w chwycie „wertep w powieści palimpseście”, i do tego w powieści apokryfie, że warto mu poświęcić specjalny artykuł. Przede wszystkim interesujący jest apokryf, a następnie przeniesienie zdarzeń w czasie. Wertep przecież nie należy do czasów Chrystusa, a pojawia się w jego dziejach jako antycypacja, znana widzom naszych czasów.

Zacznijmy jednak od apokryfu. Otóż bohater Cywarewa (tu obecny pod imieniem Jeszua), tak jak Jezus Kazantzakisa, znajduje się w stanie umysłowego zaćmienia. Poddaje się losowi, ale nie jest świadomy swego powołania. Nie spotyka Szatana, ale trafia do Złotego Miasta, którym włada Lillit, pierwsza apokryficzna żona Adama, pomawiana o gorsze od diabelskich zamiary wobec świata i stworzenia. To ona kusi Jeszuę bogactwem swego miasta. Jeszua jednak nie ma żadnych pragnień, choć posiada władzę równą bogom.

Mówili o nim: „Jeszua jeszcze nie w niebie, a już nie na ziemi”. 
W Złotym Mieście można się było doliczyć wszystkiego kilku domów, a jeden z nich należał do Jeszui ben Johanana. I był to dom z czystego złota. Nie można sobie nawet wyobrazić, ile wszelkiego dobra można by nakupić, odrywając choćby tylko maleńki kawałek jakiejkolwiek cegły tego domu. 
Drzewa w mieście także, od korzeni do wierzchołka – całkowicie złote. Kto nie wierzył, stawał u podnóża Czerwonej Góry, a ujrzawszy jarzenie się złota, spływające z jej szczytów, nie myślał już o niczym innym więcej jak tylko o tym cudzie. I doczekawszy się zmierzchu, podstawiał pod ten potok otwarte dłonie, czując, jak przechodzi przez nie złoto jeszcze ciepłe, spływające z samego nieba. 
Gdybyście obeszli nawet wszystkie pustynie świata – nie znaleźlibyście wyższej góry od tej tutaj. Ze wszystkich ptaków jeden tylko orzeł miał dość siły, by krążyć nad Złotym Miastem, ale i on zawsze wracał z powrotem, nie mając odwagi przysiąść w niebiańskim grodzie Lillit. Mówią, że aż czterdzieści dni zabrała wędrówka Jeszui na szczyt. A będąc na samym wierzchołku, zobaczył wszystkie królestwa świata, i wydały mu się one małe i szare. Z troską o nich pomyślał, ale mimo to pozostał na tej górze, nie myśląc więcej o zejściu na dół. 
Niemniej, pewnego razu, a dzień był gorący, wypiwszy nadliczbowy puchar ambrozji, Jeszua stanął na ruchomy kamień i tracąc równowagę, potoczył się w dół bez żadnego zabezpieczenia. Inni narratorzy, jakoby to sami widzieli, twierdzili, że Jeszua ben Johanan popłynął na dół na białym obłoku, na prośbę tych, co wierzyli w jego cudowne przeistoczenie, podczas gdy jeszcze inni mówili, że nie był to obłok, ale biały wielbłąd rzadkiej rasy, którego nie znajdzie się nawet u samego najbardziej wybrednego padyszacha. Tak mówili ludzie... 
W rzeczy samej Jeszua nie wiedział, czemu opuścił Czerwoną Górę. Po prostu Lillit powiedziała: „Zejdź na dół, popatrz na ludzi. Należą teraz do ciebie”. 
Po co by mu było tak wielu ludzi? I do tego to nie wszyscy. Ilu ich jest jeszcze, bo stąd, z dołu tego nie widać. Musi zapytać Lillit. Niech odpowie: do czego mu są potrzebni ludzie. ¶Patrzą na niego, wskazują na niego palcami i idą dalej. Coś kupują i niosą to dalej. Na pewno do domu. Oto jeden zatrzymał się. Za nim drugi, trzeci. Zgromadzili się – cały tłum. Jeszua przylgnął do nich. Uprzejmie ustępowali mu miejsca, aż znalazł się w pierwszym rzędzie. 
Na niewielkim starannie wydeptanym placyku leżała pomalowana skrzynka, podobna do domków – zabawek, w których, zgodnie z dawnymi prawami, żółty kolor oznaczał złoto, a czerwony – i rubiny, i krew, i cesarską władzę. Przy niej mężczyzna. Jego działanie przypominało rytuał różdżkarzy, którzy poszukują wody na pustyni według im tylko wiadomych znaków. Nie zwracając uwagi na niecierpliwość samozwańczych widzów, powoli, rzec można delikatnie, mężczyzna przesunął dłoń po ziemi, odnalazł przysypany pyłem kwiatek i wyjaśnił, że roślina już dawno wyschła i odrzucił ją na stronę. Zaczepnie rozejrzał się, któryś raz z rzędu potwierdzając w myśli, że wybrana przez niego ziemia jest rzeczywiście martwa i on nawet przypadkiem, nieumyślnie, nie zrani chociażby najmniejszej żywej istoty, i widocznie, uspokoiwszy się w końcu, skierował swą uwagę na skrzynkę. Nie, nie tak było, bo jeszcze popatrzył na niebo. Od razu można w nim było domyślić się człowieka ze społecznych nizin. Jest taki typ ludzi, wywyższających swoją schludną biedę nad dobre samopoczucie i – w ich mniemaniu – niskie pragnienia innych. Człowiek popatrzył w niebo, a może nawet dalej. Popatrzył tam, gdzie czarne ziarenka piasku, znalazłszy podobne sobie, tworzą plamy na wzór obłoków. Popatrzył i rozsunął zasłony na skrzynce, odkrywając dwie scenki do grania, jedna nad drugą. 
– Aaa! Lalkarz – powiedział rozczarowany Jeszua, ale ktoś poprawił go w ciszy. 
– Nie! Wertepnik. 
Gospodarz przedstawienia wystawił miskę na pieniądze i ukrył się za skrzynką. Nastąpiła cisza. Zaskrzypiał drewniany mechanizm. 
W oddali ruszyły z miejsca czarne obłoki. 
Na górnej scenie pojawiła się kobieta-lalka. Płynnie przesuwała się wzdłuż sceny, kilka razy obróciła się wokół siebie, demonstrując swoje piękno. Zatrzymała się. I znów skrzypnięcie. 
Wyprzedzając brudną pianę obłoków, na nogi widzów spadł skradający się cień. 
Na scenie pojawiła się lalka ze skrzydłami na plecach. Spieszyła się. W jej wyciągniętej ręce drżała pochodnia. Trochę prymitywnie, ale interesująco i pięknie. Jasne włosy, skrzydła wykonane z prawdziwych piór. Płomień pochodni wydobywał z ciemności uczestników akcji. 
Skrzydła nosząca lalka zaśpiewała głosem wertepnika: – Przybywam obwieścić narodzenie Syna. Pan nasz na tron swój syneczka przyzywa. Maryjo, tyś wybrana przez Stwórcę. Jak biały łabędź wzniesiesz się w niebiosa. 
Kobieta-lalka westchnęła z zadziwieniem, w górę podnosząc ręce. Na czarnym niebie dolnej sceny błysnęły gwiazdy. Mali widzowie, oddychając w zachwycie, pootwierali swe usta. Na niebie pojawiła się ryba, która połykała gwiazdy. Zatrzymała się, błysnęła łuskowatym bokiem, oświetlając na scenie potworną, zgarbioną figurę z koroną na głowie. Zgaszonym, zniekształconym głosem zaśpiewał wertepnik: – Opuścił mnie spokój. Z odkrytą głową Patrzę na cezara, Śmierć za mymi plecami. Tronowa sala krwi niemowląt pełna, Jaki sąd uwierzy, żem tego nie wiedział. 
Lalka cara, poruszając się w nierównych wycięciach, niezgrabnie trzęsła głową i rękami, objawiając swą trwogę. Po drugiej stronie sceny pojawiła się lalka śmierci z kosą w rękach. Car zaśpiewał: – Oto Śmierć. Kosą otwarła drzwi sali, Do dzieła swego się spieszy nad miarę, Pokrywam się trupim jadem, Ślepnę od blasku mej nieszczęsnej gwiazdy. 
Lalka-Śmierć machnęła kosą i głowa cara zawisła na jednej jedynej niteczce. Widzowie przyjęli to z przychylnym sapaniem. 
Jeszua postanowił odejść. Porażało go zawsze pragnienie tłumu, żeby chociaż na scenie lalkowej zobaczyć niszczenie tych, przed którymi poniżali się w życiu. Ale tutaj wertepnik przerwał monolog cara i zaśpiewał o niebiańskim znaku, o tej gwieździe, która dała światło całemu światu, i o tej muzyce, która spływała z nieba i której nie można przekazać ani w słowach, ani zagrać na zwykłych instrumentach. Rozbawieni widzowie zachęcali opowiadacza, klaszcząc w dłonie. A to, że zbyt wcześnie ściemniało niebo i słońce zgasło, nie doczekawszy się księżyca, obróciło się na dobre. Oto właśnie wtedy poprzez wycięty w kształcie gwiazdy otwór do domku niepostrzeżenie przeniknęło światło i pozostało w nim do końca przedstawienia. 
Jeszua z trudnością śledził śpiew wertepnika, co nie wymaga większych objaśnień. Kiedy w naszym pobliżu wszystko, co zostało stworzone bez uczestnictwa Boga, ulega zniszczeniu, jeden wszechogarniający huk zagłusza różnorodność dźwięków, narzucając swoją własną wyjątkową ciszę. 
Jeszua źle słyszał, ale widział, jak na górnej scenie pojawiła się kobieta z dzieciątkiem na rękach i osiołek jak zabawka. Trzy nowe lalki z koronami na głowach płynnie i uroczyście obstąpiły kobietę i pokłoniły się dzieciątku. Z góry zaczął padać śnieg, wykonany z bawełny, gwiazda na niebie zajaśniała jeszcze jaśniej, i nawet stąd było widać, jak matka uśmiecha się do syna, a pochyliwszy się w pokłonie, królowie położyli u jej nóg podarunki i powoli się oddalili. 
Nagle z przeciwną swej naturze łatwością rozpadły się świątynie, wznoszone przez wieki, i w ciemności wiecznej nocy matki, tracące rozum, po omacku szukały swych dzieci, starając się przekrzyczeć zwierzęta. I tylko wątłe ściany wertepu chroniły światło, a było ono ostatnim światłem na tym świecie. I padał śnieg. Usypiając swego ostatniego widza, wertepnik śpiewał: – Tańczą anioły w niebie, a na ziemi Carowie niosą Bogu dary. Królestwo Światła i Dobra się zbliża, Matka i Syn jej już odtąd razem będą. 
W cieple i ciszy oczy Jeszui zaczęły się zamykać. Wyraźnie poczuł zapach sierści, mokrej od śniegu, usłyszał matczyne szepty, zobaczył dywanik z żółtą piramidą na ścianie. Przypomniał sobie wszystko – przypomniał sobie, dlaczego przyszedł na ten świat. Przypomniał sobie jasne światło i niebo, cierpliwie czekające na jego powrót. 
Mówią, jakoby tego dnia straszna burza z czarnego piasku oddaliła ludzi od ich tłustych stad, zniszczyła Złote Miasto, równając z ziemią Czerwoną Górę, a co do Jeszui ben Johanana, nie bez porady niepewnych wspomnień, mówili, że „upodobnił się do pelikana na pustyni i stał jak puchacz na ruinach, i zajadał popiół zamiast chleba”. 
Zniknął Jeszua, pozostawiwszy w misce wertepnika trzy monety z imionami Melchiora, Baltazara i Kacpra. A co stało się z miską, monetami i wertepnikiem – nie wiadomo. Piasek we władaniu burzy żadnych śladów nie zostawia [3].

Powieść się tu nie kończy. Proponuję uznać najpierw, że anachroniczny wertep pełnił funkcję zapisu pamięci kulturowej. Zaskakujące, że pełnił ją wobec Jeszui na tysiąc lat przed swoim powstaniem. Wystarczy jednak pomyśleć o różnorodności zapisów naszej kultury w planie uniwersalnym, by uznać, że Cywarew ofiarowuje swój wertep wszystkim swoim dzisiejszym czytelnikom, odwołując się do ich podświadomości, w której zapisany został najpiękniejszy ze wszystkich mitów.

Sprawa jednak nie jest prosta. Cywarew prowadzi działania Jeszui na swoich własnych warunkach. Jego Jeszua wie, że istnieje wiele dróg i wielu wybranych. Nie przyjmuje kanonicznej wersji wydarzeń jak Chrystus Kazantzakisa, ale pójdzie własną drogą. Widzimy to w końcowej scenie nad rzeką Jordan, kiedy to święty Jan Chrzciciel rozpoznał zbliżającego się Odkupiciela.

– Oto Anioł Boży, który wziął na siebie grzechy świata. On to jest, o którym wam mówiłem: „Za mną podąża Mąż, który znajduje się przede mną, ponieważ był już przede mną”. Nie znam Go, ale po to przyszedłem chrzcić wodą, żeby On dał się poznać Izraelowi. Widziałem Ducha Bożego zstępującego jak gołębica i przychodzącego na Niego. 

Za plecami proroka nie było nikogo. Wszyscy zaczęli się rozglądać, nie zwracając uwagi na zgiętego w trzy łokcie Jeszuę. 

On także obrócił się i zobaczył człowieka ze znajomymi rysami twarzy, idącego wzdłuż brzegu. Nawet z daleka, nawet po upłynięciu tylu lat, Jeszua poznał Go. Był to Jezus z jego rodzinnego Nazaretu. Mieszkał trzy zagrody dalej od nich, ale, starszy o rok albo dwa, nie uczestniczył w zabawach malców z sąsiedztwa. Tak, to był Jezus z Nazaretu. To był On!... 

Zgromadzona ciżba niemal nie zmiażdżyła Jeszui. O mało go nie wdeptali w nadbrzeżny szlam. Jeszua wstał, odwrócił się i poszedł w drugą stronę. POSZEDŁ PO WODZIE [4].



[1] Na palimpsest Cywarewa zwróciłem uwagę, czytając książkę Iriny Uwarowej Wertep – misterija rożdestwa, Progres – Tradicija, Moskwa 2012.
[2] Aleksiej Cywarew, Arundel 405, „Oktiabr” 2005, nr 3 (Moskwa).
[3] Ibid., s. 94-97.
[4] Ibid., s. 106. „Jeszua przeszedł po wodzie”. To nic dziwnego. W czasie życia Jezusa po świecie chodziło wielu proroków, którzy posiadali wiele nadnaturalnych darów. Nawet dzisiaj w Iranie żyją legendy o wiosce, której mieszkańcy też „chodzą po wodzie”. Lalka z sokiryńskiego wertepu | Vertep puppet from Sokyryn c M.T. Rylskij (red.), Ukrainskij dramaticznij teatr. Tom perszij. Dożowtnewij period, Kiïw 1967

Nowszy post Starszy post Strona główna