Senne majaki w laboratorium | Monika Żmijewska

Z kawałka sparciałej gumy narodzi się demon, śpiących obsiądą owady, zakwitną kwiaty. Niby nic nowego, na tym polega magia teatru. Ale Vogel idzie dalej: ożywianie materii na oczach widza to u niego prawdziwe misterium, w którym aktor jest i uczestnikiem obrzędu, i jego zafascynowanym świadkiem. A gdy jeszcze bohaterem spektaklu jest sen – o, wtedy złudzenie, że materia rządzi się sama, jest jeszcze większe.

fot. K. Muschiol
Najnowszy spektakl Faza REM Phase to wspólne dzieło polsko-niemieckiej kompanii – Grupy Coincidentia i Figurentheater Wilde & Vogel. Powstał przy współpracy Białostockiego Teatru Lalek (gdzie miał polską premierę) i stuttgarckiego FITZ!, grają w nim aktorzy z obu placówek. I oczywiście z Coincidentii – współpraca twórców tej grupy Dagmary Sowy i Pawła Chomczyka z Michaelem Voglem wywodzi się jeszcze z czasów, gdy ta dwójka studiowała w białostockiej Akademii Teatralnej. Z ich rocznikiem, który zawiązał się z czasem w Kompanię Doomsday, Vogel przygotował m.in. Latającego Holendra, potem zaś Salome. Aktorzy Kompanii po kilku latach rozeszli się w różnych kierunkach, stworzyli nowe grupy. Ta, która nazwała się Coincidentią, nadal rozumie teatr podobnie jak Vogel. Z czasem dawny mistrz stał się partnerem, zdarza im się tworzyć wspólnie.

I tak kilka lat temu powstał wizyjny Krabat, a teraz – Faza REM Phase, surrealistyczna wyprawa w senne rewiry. Cóż to za wyprawa...

Tu nic, jak to we śnie, nie jest takie, jakie być powinno, tu wszystko zdarzyć się może, bez logiki, ładu i składu. Cóż z tego, że nieobliczalną naturę snu próbują ujarzmić naukowcy – sen się wymyka wszelkim zabiegom, trudno go zważyć, zmierzyć, rozłożyć na części pierwsze.

Ale bohaterowie spektaklu początkowo wydają się być pewni siebie – nad przedmiotem badań (faza snu REM) robią srogie miny, co jedna to lepsza. Naukowa analiza sennych rojeń szybko sprowadza się do laboratoryjnej humorystycznej wiwisekcji. A wręcz sekcji, bo to, co w przedstawieniu czeka umysł ludzki obserwowany w czasie snu, trudno inaczej nazwać.

Badacze, odziani w różne stroje, jakby przybyli z różnych epok. Miejsce – swoisty gabinet osobliwości, w którym hierarchia ma znaczenie (stoliczki różnych rozmiarów, piętra, są ważni i ważniejsi). Malownicze towarzystwo przygląda się snom z powagą, za pomocą menzurek, lamp, dziwacznych urządzeń, wśród których znajdzie się i domowym sposobem robiona maszyna do zasypiania oraz budzenia, i piasek, wędka, notesy, i jajko nawet.

Wszystkie używane tu przedmioty są na swój sposób „lalką”. Ale nie ich animacja jest najciekawsza – tajemnica Vogla i talentu animacyjnego zaproszonych aktorów objawia się gdzie indziej: w momencie, gdy ożywiają coś, co chwilę wcześniej właściwie nie wiadomo nawet... czym było. Moment dotknięcia owej nieożywionej materii staje się momentem wyjątkowym, niczym prastary obrzęd. Jego wyjątkowość polega też na tym, że w voglo-coincidentialnym tyglu mieszają się kwestie, którym na co dzień nie po drodze: magia, naukowość, ironia i humor. Ożywają demony

Jeden z bohaterów spektaklu, opowiadając drugiemu o neuronach i fazach snu, nagle mówi: „Patrz pan, mózg!”. Wzrok wszystkich wędruje ku leżącemu na ziemi kawałkowi czegoś: skóry? gumy? lateksu? Niepozorny szczątek zostaje schwytany przez szczypce, wepchnięty do menzurki, pod halogenową lampę. Rozdwaja się, roztraja, mnoży. Za chwilę każdy ma na swoim stoliczku jakiś fragment, kawałki fruwają pod sufitem, są rozciągane do granic możliwości... i nagle zdają się żyć własnym życiem. Te naciągane na twarz zamieniają się w wykrzywione maski – prawie zwierzęce pyszczki. Te na rękach wyglądają jak strupie- szałe kończyny. Te zamknięte w menzurce zdają się oddychać.

Brzmi paskudnie? Tylko brzmi. Za to jak wygląda! I upiornie, i pięknie. Odstręcza i hipnotyzuje. Ambiwalencja to nieodrodna córa tego spektaklu, stan permanentny – szalenie pociągający. Naukowe przyglądanie się mózgowi pozostającemu w fazie snu zyskuje ciekawy efekt wizualny. W końcu już nie wiadomo, czy to jeszcze mózg, czy już senny majak. Na oczach widzów otwiera się surrealistyczna przestrzeń snu, ożywają demony. W niektórych scenach wręcz dosłownie, jak choćby w tej, gdzie w misce leży niepozorna kleista kupka, przypominająca mózgową materię. Tylko przez chwilę – bo oto z kupki, animowanej przez kilku aktorów rozciągających sznury (znany u Vogla motyw), rozwija się, unosi coraz wyżej i wyżej – upiorna postać. Demon ze snu?

Wszystko tu widać jak na dłoni: przepięcia, teatralne kable, podświetlenia, aktora mocującego się ze sznurem – animacja w całej technicznej okazałości. A jednak w pewnym momencie animacją być przestaje – tak sugestywne jest wrażenie samodzielności materii. Czarodziejski straszny moment, działający na wyobraźnię. Dwa ziarnka piasku wystarczą

Ale tak, jak różne są cykle snu i nasze w nim odczucia (czy też, jak chcieliby naukowcy: „sensoryczne doznania”), tak i w spektaklu są różne momenty. Demon ustępuje surrealistycznym wizjom, scenę nagle porastają czerwone kwiaty, wśród nich przeciąga się kobieta w czerwonym swetrze. Naukowiec przed chwilą z zapałem coś skrobał w notesie, teraz włazi pod swój stoliczek, oddala się niczym ślimak z domkiem na plecach. Z pleców kogoś innego dla odmiany wystrzelą skrzydła. Gdy bohaterowie spektaklu, poddani pewnemu eksperymentowi, nagle zasną – na twarzy siądą im owady. Długie odnóża chrzęszczą, metodycznie dotykają nosa i policzków. Zasady się zmieniły, bohaterowie nie mają już władzy nad snem. Teraz oni są w jego władaniu. A widzowie urzeczeni talentami animacyjnymi aktorów – owady- -mutanty wydają się być żywe.

Jak we śnie, tak i tu w opowieści o śnie wszystko się ze sobą plecie. To, co nieprzystawalne, tu wchodzi w porozumienie. Przenikają się nastroje, upiorne frankensteinowskie klimaty łączą z urzekającą miękkością kołysanek. A naukowa powaga – z komizmem. Jak w zabawnej scenie, w której jeden z naukowców testuje niemiecką legendę, wedle której zaledwie dwa ziarnka piasku wystarczą, by wywołać prawidłowy sen. Sypie więc piaskiem w oczy kolegom, ci padają jak podcięci i zasypiają w jednej chwili w dziwacznych pozach. Przekomiczna scena, zresztą w całym spektaklu humoru i mrugnięć do publiczności nie braknie. Konotacje

To żartobliwy, ale i intensywny spektakl, szalona wariacja, pełna różnych tropów: literackich, muzycznych, popkulturowych. Vogel sięga po kontrast nie tylko w plastycznej tkance spektaklu, ale zderza też gatunki, trawestuje różne motywy. Zmieszczą się tej historii stare niemieckie legendy, z których czerpał E.T.A. Hoffmann, tworząc opowieść o Piaskunie (z niemieckiego Sandmann), usypiającym dzieci piaskiem. Zmieści się też znana chyba wszystkim cukierkowa piosenka The Chordettes z lat 50. Mr Sandman, śpiewających: przynieś mi marzenie, włącz magiczne promienie (w wykonaniu aktorów brzmi to znakomicie, podobnie jak kołysanki mające wielowiekową tradycję).

Muzyka do spektaklu tworzona jest na żywo – w samym środku akcji siedzi Charlotte Wilde, drugi filar niemieckiego duetu. Obserwuje poczynania aktorów, każdy ruch ma tu dźwiękowe odzwierciedlenie na bieżąco. Muzyka współistnieje z obrazem, bywa jego komiczną lub poważną ilustracją, wszystko jest ze sobą sprzężone. Ale ważne są też inne dźwięki – szelesty, stuki, świsty pokręteł, brzęk łyżeczek do herbaty.

Międzynarodowa kompania mami nas teatrem ożywionej formy, niczym sen mamiący mózg odrealnionymi wizjami. Twórcy sięgają po najróżniejsze środki, testując, na ile przydatne są w opowieści nie tyle o samym śnie, co jego badaniu.

W ich wersji banału nie uświadczysz. Niespodzianek za to zatrzęsienie.



Faza REM Phase. Reżyseria, scenografia, lalki Michael Vogel, muzyka Charlotte Wilde, grafika Robert Voss. Figurentheater Wilde & Vogel i Grupa Coincidentia przy współpracy z Białostockim Teatrem Lalek i stuttgarckim FITZ ze Stuttgartu! Premiera wrzesień 2014.

Nowszy post Starszy post Strona główna