W ostatnim „Teatrze Lalek” Henryk Jurkowski opublikował niezwykle
ważny dla środowiska teatru lalek tekst, jak zwykle
przenikliwy, nazywający po imieniu zjawiska, które być
może lękaliśmy się zdefiniować. Zgoda, teatr lalek pojmowany
poprzez kryteria sprzed dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu lat
zwietrzał, rozpadł się i po prostu nie istnieje. Teza ta implikuje zdawałoby
się przerażające wnioski i konsekwencje, a sam tekst jest wstrząsający
poprzez swoją oczywistość. Prowokuje do zadania pytania o tożsamość
współczesnego lalkarza, o sens istnienia szkół lalkarskich, teatrów
i w ogóle całej tej lalkarskiej niszy w niszy.
Jurkowski twierdzi, że odrodzić ruch lalkarski mogą tylko plastycy lub ci
twórcy, którzy zdołali wyartykułować swoją oryginalną estetykę, środki
ekspresji, swój własny język. Tadeusz Wierzbicki, Marcin Jarnuszkiewicz,
Unia Teatr Niemożliwy, Piotr Tomaszuk, Leszek Mądzik, Adam Walny,
Bohdan Głuszczak (z czasów Pantomimy Głuchych), Jerzy Kalina... – to
wydaje się tacy kreatywni twórcy. Osobną, wyboistą, ale ciekawą drogą
podąża Konrad Dworakowski. (Przepraszam twórców, których nie
wymieniam). Oni wykreowali swoje własne teatralne światy znane
i podziwiane także poza Polską. Oni poszli drogą Dormana czy Kantora
(na marginesie wspomnę, że o Dormanie słyszałem już w liceum, a kto to
jest Wilkowski, dowiedziałem się dopiero po studiach na UMCS-ie).
Każdy z nich stworzył swój własny warsztat teatru lalek, postrzegam ich
jako współczesnych lalkarzy, komediantów cudaków czy odmieńców. Ci
artyści mają swoje ciężko wypracowane miejsce w encyklopediach, słownikach
i na różnego rodzaju parnasach.
Nie sposób też zapomnieć o takich znakomitych pedagogach, jak Krzysztof Rau, Stanisław Ochmański, Wojciech Kobrzyński, Wojciech Wieczorkiewicz czy Jan Wilkowski. Ich starania zaowocowały unieważnieniem teatru lalek, które obwieścił właśnie Henryk Jurkowski. Szkolnictwo lalkowe i cały teatr lalek swoje apogeum osiągnęły w 1980 roku, gdy działalność zainaugurował Wydział Reżyserii Teatru Lalek w Białymstoku. Od tamtego momentu już tylko spadamy, coraz szybciej. Najpierw na reżyserię zabrakło kandydatów z posiadanym już tytułem magistra, na wydział aktorski dostawali się ci, których odrzucono we wszystkich szkołach dramatycznych. Studenci ci traktowali czy to jedną, czy to drugą szkołę jako etap przejściowy do sceny dramatycznej. Szkoła w pewnym momencie organizowała prawie „łapanki”, aby pozyskać kandydatów na studentów. Chodziło o rzecz prozaiczną, o etaty nauczycieli akademickich i utrzymanie wydziału. Skutkuje to dziś zamknięciem się studentów, wykładowców i aktorów białostockiego teatru w jednej szczelnej „konserwie”. O walorach szkoły niech świadczy tak zwany przedmiot nauczania – gra przedmiotem. Według teoretycznych założeń tego „kierunku w sztuce” na przykład postać Hamleta może być oznaczona przez prowadzoną przez aktora podartą marynarkę, może to być także durszlak, zużyta prezerwatywa, miotła, stary pantofel, dziura w moście albo przeżuta guma do żucia (bez żartów – Alina Szapocznikow z takiej gumy wykonywała rzeźby) i w ogóle wszystko, co się pod rękę nawinie. Im ekscentryczniej, tym bardziej artystycznie. Z tematu „gra przedmiotem” powstają prace magisterskie, dezyderaty doktorskie i profesorskie i cała masa innej teorii...
Pytanie Jurkowskiego o sens działania tych szkół jest fundamentalne i niezwykle istotne. W teatrach, których organizatorem było miasto lub powiat, odchodzono gremialnie od grania lalką, formą, pozostawało takie ni to, ni sio. Rezultat jest taki, że mamy teraz w mieście, które kiedyś miało teatr dramatyczny i lalkowy – dwa teatry dramatyczne. Różnica jest tylko taka, że w dramatycznych teatrach lalkowych są nieco inaczej uzdolnieni aktorzy. Każdy, kto potrafi puszczać bańki mydlane, staje się aktorem. Może wreszcie spełniło się marzenie dadaistów i futurystów: każdy może być artystą? Do tego wszystkiego dochodzą dyrektorzy, którzy nie tylko o teatrze lalek, ale w ogóle o sztuce mają blade pojęcie, a bardzo chcą być artystami.
Teatry lalek, te dziwaczne, ciągle niedofinansowane twory, nie są w stanie wygenerować nawet porządnego spektaklu dla dzieci, nie mówiąc już o spektaklu po prostu ważnym. Teatry repertuarowe starają się ratować, zapraszając do współpracy reżyserów, kompozytorów, scenografów spoza środowiska i spoza granic Polski. Pojawiła się u nas cała rzesza lepszych i gorszych reżyserów, scenografów, kompozytorów – przede wszystkim zza wschodniej i południowej granicy. Zadziwia łatwość, z jaką weszli w obieg produkcji polskiego teatru lalek. Ciekawe jest też to, że jest to proces jedynie jednostronny. Za wschodnią i południową granicą nie ma naszych plastyków, reżyserów... I to chyba nie jest tak, że polscy plastycy nie szukają sobie miejsca w teatrach. Obecność twórców spoza granic Polski nie pomaga jednak zbyt wiele, ciekawy, dobry spektakl schodzi z afisza i nikt po paru latach o nim nie pamięta. O teatry Mądzika, Tomaszuka, Walnego, Wierzbickiego pewnie jeszcze długo będą toczyły się spory; teatry te nadal pozostają ważne i żywe. Potrzebują jednak bazy i przestrzeni, aby iść do przodu.
Niestety, nie pojawiły się w teatrze lalek takie osobowości reżyserskie, jak Wiktor Rubin, Maja Kleczewska, Agata Duda-Gracz, Jan Klata...; nie ma też znaczących osobowości aktorskich. Po prostu ten teatr lalek nigdy nie będzie ogniskował uwagi krytyki i mediów. Wobec teatrów dramatycznych teatry lalek ze swoimi aktorami, których ten pierwszy się wyparł, jawią się jako mało ważne grupy na wpół amatorskie. To prawda, funkcjonują teatry prężne i doskonale prowadzone: Opole, Bielsko-Biała, Groteska, Poznań, Szczecin, Wrocław, Arlekin... ale są to już prawie dramaty, tyle tylko, że dla dzieci, i to po części. Część tych teatrów ze swoich szyldów strąciła słowo „lalka”. Tymczasem teatry dramatyczne przestały traktować repertuar dziecięcy jako coś „drugiej kategorii”. Nie mówi się już, że robimy „bajkę”, tylko że właśnie powstaje znakomicie grany, ciekawy Plastusiowy pamiętnik. Przy dramatach powstają sceny lalkowe.
Z obserwacji festiwali teatrów lalkowych na świecie wyziera fakt nieobecności na nich polskiego teatru lalek. Od wielu lat nie pojawiamy się na przykład na FIDEN-ie w Bochum czy w Charleville-Mézières... Po prostu nikt nie chce oglądać spektakli żywoplanowych z dużą ilością gadaniny w dziwnym języku. Dawne nasze międzynarodowe sukcesy zawdzięczamy temu, że po prostu pojawiały się wtedy interesujące zagranicę spektakle z użyciem lalek. Powinniśmy zadać jeszcze jedno ważne pytanie – dlaczego czasopismo „Teatr Lalek” (pomimo tego, że dostało kolejny, bardzo mocny oddech i po prostu jest artystycznie ciekawe) i inne wydawnictwa POLUNIM-y w części swego nakładu idą na makulaturę? Dlaczego większe zainteresowanie tymi wydawnictwami daje się zaobserwować wśród „cywili” niż wśród ludzi związanych z teatrami lalkowymi? W salonach Empik „Teatr Lalek” sprzedaje się – może właśnie kupują go nasi artyści?
Wspomniałem o twórcach takich, jak Mądzik, Tomaszuk, Wierzbicki, Jarnuszkiewicz, Kalina... robią swój teatr, w bardzo różnych warunkach, z różną bazą. Najczęściej gdzieś kątem, często jak jacyś pariasi, uchodźcy lub uciekinierzy z getta. A co by było, gdyby nagle Ministerstwo, ZASP, POLUNIMA zdecydowały się oddać tym ludziom do dyspozycji teatry? Oddają je kombatantom off-u i innym zaocznym z awansu, to mogą wprowadzić na salony także rasowych artystów. Nie potrzeba do tego ani odwagi, ani wizji, ani bohaterstwa. Trzeba uważnie przeczytać tekst Henryka Jurkowskiego. Znikną szkoły lalkarskie, porozpadają się teatry...
Pozostaną lalkarze.
Hamlet | Walny Teatr | fot. Archiwum |
Nie sposób też zapomnieć o takich znakomitych pedagogach, jak Krzysztof Rau, Stanisław Ochmański, Wojciech Kobrzyński, Wojciech Wieczorkiewicz czy Jan Wilkowski. Ich starania zaowocowały unieważnieniem teatru lalek, które obwieścił właśnie Henryk Jurkowski. Szkolnictwo lalkowe i cały teatr lalek swoje apogeum osiągnęły w 1980 roku, gdy działalność zainaugurował Wydział Reżyserii Teatru Lalek w Białymstoku. Od tamtego momentu już tylko spadamy, coraz szybciej. Najpierw na reżyserię zabrakło kandydatów z posiadanym już tytułem magistra, na wydział aktorski dostawali się ci, których odrzucono we wszystkich szkołach dramatycznych. Studenci ci traktowali czy to jedną, czy to drugą szkołę jako etap przejściowy do sceny dramatycznej. Szkoła w pewnym momencie organizowała prawie „łapanki”, aby pozyskać kandydatów na studentów. Chodziło o rzecz prozaiczną, o etaty nauczycieli akademickich i utrzymanie wydziału. Skutkuje to dziś zamknięciem się studentów, wykładowców i aktorów białostockiego teatru w jednej szczelnej „konserwie”. O walorach szkoły niech świadczy tak zwany przedmiot nauczania – gra przedmiotem. Według teoretycznych założeń tego „kierunku w sztuce” na przykład postać Hamleta może być oznaczona przez prowadzoną przez aktora podartą marynarkę, może to być także durszlak, zużyta prezerwatywa, miotła, stary pantofel, dziura w moście albo przeżuta guma do żucia (bez żartów – Alina Szapocznikow z takiej gumy wykonywała rzeźby) i w ogóle wszystko, co się pod rękę nawinie. Im ekscentryczniej, tym bardziej artystycznie. Z tematu „gra przedmiotem” powstają prace magisterskie, dezyderaty doktorskie i profesorskie i cała masa innej teorii...
Pytanie Jurkowskiego o sens działania tych szkół jest fundamentalne i niezwykle istotne. W teatrach, których organizatorem było miasto lub powiat, odchodzono gremialnie od grania lalką, formą, pozostawało takie ni to, ni sio. Rezultat jest taki, że mamy teraz w mieście, które kiedyś miało teatr dramatyczny i lalkowy – dwa teatry dramatyczne. Różnica jest tylko taka, że w dramatycznych teatrach lalkowych są nieco inaczej uzdolnieni aktorzy. Każdy, kto potrafi puszczać bańki mydlane, staje się aktorem. Może wreszcie spełniło się marzenie dadaistów i futurystów: każdy może być artystą? Do tego wszystkiego dochodzą dyrektorzy, którzy nie tylko o teatrze lalek, ale w ogóle o sztuce mają blade pojęcie, a bardzo chcą być artystami.
Teatry lalek, te dziwaczne, ciągle niedofinansowane twory, nie są w stanie wygenerować nawet porządnego spektaklu dla dzieci, nie mówiąc już o spektaklu po prostu ważnym. Teatry repertuarowe starają się ratować, zapraszając do współpracy reżyserów, kompozytorów, scenografów spoza środowiska i spoza granic Polski. Pojawiła się u nas cała rzesza lepszych i gorszych reżyserów, scenografów, kompozytorów – przede wszystkim zza wschodniej i południowej granicy. Zadziwia łatwość, z jaką weszli w obieg produkcji polskiego teatru lalek. Ciekawe jest też to, że jest to proces jedynie jednostronny. Za wschodnią i południową granicą nie ma naszych plastyków, reżyserów... I to chyba nie jest tak, że polscy plastycy nie szukają sobie miejsca w teatrach. Obecność twórców spoza granic Polski nie pomaga jednak zbyt wiele, ciekawy, dobry spektakl schodzi z afisza i nikt po paru latach o nim nie pamięta. O teatry Mądzika, Tomaszuka, Walnego, Wierzbickiego pewnie jeszcze długo będą toczyły się spory; teatry te nadal pozostają ważne i żywe. Potrzebują jednak bazy i przestrzeni, aby iść do przodu.
Niestety, nie pojawiły się w teatrze lalek takie osobowości reżyserskie, jak Wiktor Rubin, Maja Kleczewska, Agata Duda-Gracz, Jan Klata...; nie ma też znaczących osobowości aktorskich. Po prostu ten teatr lalek nigdy nie będzie ogniskował uwagi krytyki i mediów. Wobec teatrów dramatycznych teatry lalek ze swoimi aktorami, których ten pierwszy się wyparł, jawią się jako mało ważne grupy na wpół amatorskie. To prawda, funkcjonują teatry prężne i doskonale prowadzone: Opole, Bielsko-Biała, Groteska, Poznań, Szczecin, Wrocław, Arlekin... ale są to już prawie dramaty, tyle tylko, że dla dzieci, i to po części. Część tych teatrów ze swoich szyldów strąciła słowo „lalka”. Tymczasem teatry dramatyczne przestały traktować repertuar dziecięcy jako coś „drugiej kategorii”. Nie mówi się już, że robimy „bajkę”, tylko że właśnie powstaje znakomicie grany, ciekawy Plastusiowy pamiętnik. Przy dramatach powstają sceny lalkowe.
Z obserwacji festiwali teatrów lalkowych na świecie wyziera fakt nieobecności na nich polskiego teatru lalek. Od wielu lat nie pojawiamy się na przykład na FIDEN-ie w Bochum czy w Charleville-Mézières... Po prostu nikt nie chce oglądać spektakli żywoplanowych z dużą ilością gadaniny w dziwnym języku. Dawne nasze międzynarodowe sukcesy zawdzięczamy temu, że po prostu pojawiały się wtedy interesujące zagranicę spektakle z użyciem lalek. Powinniśmy zadać jeszcze jedno ważne pytanie – dlaczego czasopismo „Teatr Lalek” (pomimo tego, że dostało kolejny, bardzo mocny oddech i po prostu jest artystycznie ciekawe) i inne wydawnictwa POLUNIM-y w części swego nakładu idą na makulaturę? Dlaczego większe zainteresowanie tymi wydawnictwami daje się zaobserwować wśród „cywili” niż wśród ludzi związanych z teatrami lalkowymi? W salonach Empik „Teatr Lalek” sprzedaje się – może właśnie kupują go nasi artyści?
Wspomniałem o twórcach takich, jak Mądzik, Tomaszuk, Wierzbicki, Jarnuszkiewicz, Kalina... robią swój teatr, w bardzo różnych warunkach, z różną bazą. Najczęściej gdzieś kątem, często jak jacyś pariasi, uchodźcy lub uciekinierzy z getta. A co by było, gdyby nagle Ministerstwo, ZASP, POLUNIMA zdecydowały się oddać tym ludziom do dyspozycji teatry? Oddają je kombatantom off-u i innym zaocznym z awansu, to mogą wprowadzić na salony także rasowych artystów. Nie potrzeba do tego ani odwagi, ani wizji, ani bohaterstwa. Trzeba uważnie przeczytać tekst Henryka Jurkowskiego. Znikną szkoły lalkarskie, porozpadają się teatry...
Pozostaną lalkarze.