Pasja do marionetek | Z Giacomem Cuticchio rozmawia Agnieszka Kwiatek

Agnieszka Kwiatek: Należysz do trzeciej już generacji twórców sycylijskiego teatru marionetek.
Giacomo Cuticchio: Można powiedzieć, że nawet czwartej, ponieważ mój dziadek Giacomo, po którym otrzymałem imię i który wszystko zapoczątkował, do stworzonego przez siebie teatru zaangażował także swojego ojca, czyli mojego pradziadka. Pradziadek był z zawodu kolejarzem, a po przejściu na emeryturę został bileterem w rodzinnym teatrze.

Giacomo Cuticchio | fot. Archiwum
A.K.: Jak zaczęła się „przygoda” Twojej rodziny z lalkarstwem?
G.C.: Mój dziadek, Giacomo Cuticchio był uczniem Gaetana Greca, który obok Liberta Canina był najwybitniejszym lalkarzem w Palermo w XIX wieku. Kiedy w 1931 roku w wyniku katastrofalnej powodzi połowa pracowni istniejących w mieście musiała zamknąć swą działalność, wiele osób wyjechało, na przykład do Rzymu. Mój dziadek pozostał w Palermo i wykorzystał tę trudną sytuację, by otworzyć własny teatr. W tym czasie w mieście istniało kilka teatrów, a mieściły się one w dzielnicach prostych ludzi, między innymi w Ballarò czy Capo. To oni stanowili teatralną publiczność. Sytuacja zmieniła się diametralnie w latach 50., wraz z rozpowszechnieniem się telewizji. Nowe pokolenie odwróciło się od przeszłości i zaczęło chłonąć jedynie to, co nowe. I tak dziadek był zmuszony szukać widzów poza miastem.
A.K.: Cała Twoja rodzina jest spadkobierczynią i kontynuatorką tradycyjnego sycylijskiego teatru. Jaki to miało wpływ na Twoje dzieciństwo?
G.C.: Lalki były wszechobecne. Żyłem w świecie wyobraźni, wśród księżniczek, książąt, rycerzy i potworów. Będąc dzieckiem, byłem przekonany, że bohaterowie opowieści – poematów rycerskich, na których opiera się sycylijski teatr marionetek – istnieją naprawdę. Dla mnie na przykład Karol Wielki nie był zwykłą lalką, lecz kimś prawdziwym; w pewnym sensie widziałem go w moim tacie. To jemu zawdzięczam pasję do marionetek.
A.K.: Kiedy byłeś dzieckiem – jakie było Twoje miejsce w teatrze?
G.C.: Pamiętam, że grałem na katarynce. Rodzice wspominają, że wcześniej, w wieku trzech lat, uczestniczyłem w przedstawieniach, siedząc na kolanach mojej mamy, podczas gdy to ona grała wtedy na tym instrumencie. Gra na nim jest podstawowym zadaniem każdego przyszłego lalkarza. Kataryniarz zajmuje strategiczne miejsce, pomiędzy sceną a widownią; obserwuje akcję, chłonie cały kunszt lalkarskiej sztuki... Po spektaklu pomagałem porządkować lalki i dekoracje. Była to dla mnie fantastyczna rzeczywistość.
A.K.: Lalkarzem stałeś się w wieku siedmiu lat.
G.C.: Tak, to było coś wspaniałego. Ojciec zauważył, że mam talent i w którymś momencie nasza zabawa przeobraziła się w prawdziwe przedstawienie – w spektakl o dzieciństwie Orlanda. Ja byłem małym Orlandem, on Karolem Wielkim. Przedstawienie odbywało się z udziałem aktorów i lalek, więc niezupełnie odzwierciedlało tradycję. Byłem zbyt mały, by udźwignąć marionetkę o standardowych wymiarach, zbudowaliśmy więc mniejsze lalki. To był 1989 rok; z tym spektaklem zjechaliśmy całe Włochy i nawet zdobyliśmy prestiżową nagrodę Strega Gatto, przyznawaną za najlepszy sposób przekazywania tradycji z ojca na syna poprzez zabawę.
A.K.: Dziś Wasz teatr jest mocno osadzony w tradycji, ale szukacie też sposobów na odnowienie tego gatunku.
G.C.: Czasy się zmieniają, musimy się dostosować do oczekiwań publiczności – dziś innej przecież, bardziej świadomej, wrażliwej i otwartej na to, co nowe. Wychodzimy naprzeciw tym oczekiwaniom, tworząc nowe historie. W ten sposób powstała opera liryczna Don Giovanni Mozarta, Historia św. Franciszka, Lampa Aladyna, Przybycie Garibaldiego na Sycylię i wiele, wiele innych. Od 1984 roku, zawsze w maju, organizujemy festiwal „Machina Marzeń” (la Macchina dei Sogni), podczas którego wychodzimy poza codzienny repertuar. Sami tworzymy nowe spektakle, „odkurzamy” te grane okazjonalnie, zapraszamy innych lalkarzy, szczudlarzy i różnych artystów sztuki ulicznej. Odbywającym się w różnych punktach miasta spektaklom towarzyszą warsztaty, spotkania, debaty, konferencje.
A.K.: Siedziba Waszego teatru mieści się przy ulicy Bara all’Olivella, w samym centrum Palermo. Przed laty decyzja o takiej lokalizacji była odważnym i nawet ryzykownym przedsięwzięciem.
G.C.: W rzeczy samej. W latach 50. i 60. całe Włochy przeżywały bardzo smutną z punktu widzenia kultury sytuację. Tak jak wspomniałem, odrzucano wtedy wszystko, co stare, na rzecz nowości. Ludzie uciekali ze Starego Miasta do nowych dzielnic, gdzie mogli na przykład korzystać z windy czy garażu na pilota. Mój ojciec mimo to ulokował tu siedzibę teatru w 1973 roku i nazwał ją Teatrem Świętej Rozalii (il Teatro dei Pupi Santa Rosalia), ponieważ na ulicy ocalała mała kapliczka ku czci tej świętej i patronki miasta. Niedawno obchodziliśmy czterdziestolecie działalności teatru w tym miejscu.
A.K.: Dzisiaj ta część Palermo tętni życiem.
G.C.: W tamtych latach dzielnica opustoszała, lecz niedawno – na szczęście – nastąpiła jej rewaloryzacja. Ponownie mieszkają tu śpiewacy operowi, aktorzy, prawnicy. To znak wielu zmian, zachodzących w Palermo... Pozwolę sobie jednak zauważyć, że moja generacja jest bardziej wrażliwa od poprzednich i otwarta na zachodzące wkoło przemiany. Dzisiaj na przykład powstają inicjatywy mające na celu walkę z mafią, a w latach 80. podobna rzecz byłaby nie do pomyślenia.
A.K.: Skoro palermiańska siedziba teatru obchodzi „dopiero” 40-lecie, gdzie w takim razie znajdował się teatr prowadzony przez Twojego dziadka?
G.C.: W wielu miejscach! W latach 50. dziadek zmuszony był prowadzić działalność objazdową po całej Sycylii, szukając publiczności do swojego teatru. W danej miejscowości pracował, dopóki nie odegrał wszystkich części repertuaru; zwykle trwało to około dwóch lat. Grał codziennie, a każdy spektakl trwał dwie godziny. Gdy już wszystkie historie zostały opowiedziane, ruszał dalej. Publiczność – głównie rybacy i rolnicy – wielce sobie ceniła ten rodzaj rozrywkii widowni mu nie brakowało. Właśnie z powodu wędrownego charakteru teatru dziadka wszystkie jego dzieci, a było ich siedmioro, rodziły się w różnych miejscowościach: Alia, Gela (tu urodził się Mimmo), San Cipirello, Terrasini, no i Palermo, gdzie dziadek zawsze wracał.
A.K.: Gracie tylko w weekendy, co robi zespół w ciągu tygodnia?
G.C.: W ciągu tygodnia gramy spektakle dla szkół, z reguły cztery tygodniowo. A w weekendy coraz to nowe części historii paladynów z Francji. Spektakl jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Poprzedzają go długie przygotowania, próby, budowa scenografii i lalek, a także nieustanna dbałość o marionetki, które przecież bardzo się zużywają. Raz w roku przygotowujemy premierę. Wyboru dokonujemy zespołowo, choć to mój ojciec Mimmo Cuticchio jest la mente principale przy podejmowaniu decyzji. Prawdę mówiąc, nie mamy wolnego dnia, wolnych weekendów, a i w święta też nie odpoczywamy, bo wtedy wystawiamy dodatkowe spektakle. Jest to zatem praca na więcej niż cały etat.
A.K.: Jakie zmiany zaszły w Waszym repertuarze na przestrzeni lat?
G.C.: Staramy się dostosować do wymogów i oczekiwań publiczności, a także do specyfiki czasów, w jakich żyjemy. Kiedy Sycylia była częścią królestwa Hiszpanii, wystawiano spektakle będące satyrą polityczną i wyrażano ówczesne społeczne bolączki, takie jak bezrobocie czy wysokie podatki. Z tego właśnie powodu nierzadko zamykano teatry. W okresie zjednoczenia Włoch wystawiano spektakle przemawiające za zjednoczeniem państwa. To właśnie w tym kontekście powstały uzbrojone lalki, a jako pierwsi wykonali je wspomniani już Gaetano Greco i Liberto Canino. Za czasów Mussoliniego stałym tematem były natomiast walki chrześcijan i pogan, gdyż były one metaforą faszyzmu.
A.K.: Co decyduje o wyjątkowości sycylijskich marionetek?
G.C.: Pierwsze marionetki powstały w XVIII wieku. Przedstawiały postaci rybaków, paziów czy rolników. Te uzbrojone powstały w XIX wieku. Nazywają się pupi siciliani i już sama nazwa wskazuje na ich odmienność, gdyż odnosi się wyłącznie do lalek używanych na Sycylii. Dwa elementy, które je wyróżniają, to połączenie sznurka i pręta. Jeden z prętów wbity jest w głowę, a drugi w nadgarstek prawej ręki. Lewa ręka poruszana jest za pomocą sznurka nawleczonego między palcem wskazującym i kciukiem. Jej ruch służy do podnoszenia tarczy czy przyjmowania uderzeń miecza. Drugi sznurek zaczepiony jest u rękojeści miecza, a trzeci jest przywiązany do lewego uda, dzięki czemu marionetka może na przykład klękać, jeździć konno czy dzięki tupnięciu nogą wyrażać takie emocje jak zniecierpliwienie.
A.K.: Kto zajmuje się ich budową?
G.C.: Robimy je sami, a sposób, w jaki są wykonywane, nie zmienił się od lat, choć każdy lalkarz doskonali swą technikę na własny sposób. Marionetki wykonujemy z drewna bukowego, lipowego oraz z orzechowca i cyprysa. Lalka składa się z następujących części: stopy, nogi, uda, popiersie, ręce z pięściami lub bez oraz głowa. Części te łączone są ze sobą metalowymi prętami, a potem obszywane materiałem i ubierane. W głowę, ręce i nogi wbijane są haczyki, przez które przebiegać będą sznurki lub pręty umożliwiające poruszanie marionetek. Malujemy twarze, przyklejamy włosy, zakładamy zbroje wykonane z mosiądzu, miedzi lub nowego srebra. Są one zdobione w taki sposób, by można po nich odróżnić każdą z postaci. Niektóre części lalek są zdejmowane w czasie spektaklu, a w wyniku walk wiele marionetek jest dosłownie rozczłonkowywanych, więc po przedstawieniu zawsze mamy dużo pracy. Niektóre lalki mają dodatkowe rekwizyty, jak na przykład fajkę, z której leci dym. Lalki przedstawiające postaci fantastyczne lub zwierzęta wykonywane są zgodnie z ich mitologicznym wizerunkiem lub są po prostu wynikiem naszej wyobraźni. Na szczęście nasza rodzina jest duża, więc nie brakuje rąk do pracy. Obecnie jest nas dziewięcioro. W spektaklu uczestniczy zazwyczaj czworo: dwóch lalkarzy i dwóch pomocników, lecz są i takie, jak choćby Don Giovanni, które wymagają uczestnictwa całej dziewiątki. W 1997 roku otworzyliśmy szkołę przygotowującą do zawodu, na wzór dawnych szkół uczeń – mistrz. Wśród adeptów są na przykład studenci ASP i osoby, które przyszły do nas z ciekawości, a po odkryciu tego fantastycznego świata pozostały z nami.
A.K.: W Palermo i na Sycylii istnieje wiele teatrów marionetek, które kultywują tradycję. Czym się od nich różnicie?
G.C.: Wielu potomków lalkarzy porzuciło zawód swoich ojców, a dzisiaj niektórzy wracają do niego z ciekawości czy z sentymentu. Wyjmują z szafy stare lalki swoich dziadków i chcą tworzyć teatr, co jest miłym gestem w stosunku do ich przodków, lecz nie mają oni pojęcia o lalkarskim kunszcie. Mogą w ten sposób wyrządzić wielką krzywdę wizerunkowi teatru marionetek. W naszym przypadku istnieje ciągłość pokoleń i nieustanna nauka, a co za tym idzie profesjonalizm. To właśnie odróżnia nas od innych teatrów.
A.K.: Macie bogatą kolekcję lalek. Co zawiera?
G.C.: Są w niej oczywiście lalki mojego dziadka, a także egzemplarze dużo starsze – mają około 150 lat. Czasami wzbogacamy nasz zbiór, gdy właściciele lalek z powodów finansowych w akcie desperacji decydują się je odsprzedać. Tak powstało nasze małe atelier, laboratorium-muzeum. W zbiorach mamy również kolekcję katarynek i płócien autorstwa mojej babci przedstawiających sceny z wystawianych opowieści, które niegdyś pełniły funkcję afiszy.
A.K.: Mimo stałej od lat siedziby często opuszczacie rodzime Palermo.
G.C.: Europę zjechaliśmy wzdłuż i wszerz, byliśmy też kilkakrotnie w Polsce. Odwiedziliśmy wszystkie kontynenty poza Australią. Co ciekawe, podczas jednej z naszych wizyt w Japonii, gdzie uczestniczyliśmy w międzynarodowym festiwalu teatrów lalkowych, wystąpiliśmy (nie wiedząc o tym) przed komisją UNESCO, na której nasz spektakl zrobił ogromne wrażenie. Jej członkowie postanowili zgłębić wiedzę na temat teatru sycylijskich marionetek i ostatecznie nasza działalność została wyróżniona wpisem na listę niematerialnego dziedzictwa kultury UNESCO.
Podróżowanie jest nieodzowną częścią naszej pracy, gdyż miejscowa publiczność jest zbyt mała, by utrzymać teatr, ponadto przy obecnym kryzysie wsparcie państwa jest znikome. To, co nas ratuje, to prawdziwa pasja i wytrwałość. Dzięki temu pracujemy pomimo wszelkich przeciwności losu.
A.K.: Oglądając Wasze spektakle, mam wrażenie, że to jest ciężka praca fizyczna.
G.C.: Rzeczywiście, lalki są ciężkie i trzeba je utrzymać podczas całego spektaklu. Pomocne są niekiedy skórzane uchwyty, na których opieramy ramię, by nie utracić równowagi, na przykład podczas scen walki. Musimy animować lalki, mówić za nie (zgodnie z tradycją to główny lalkarz, czyli ja, nadaje głos wszystkim postaciom), tupać nogami, operować światłem, zwijać i rozwijać płótna, które stanowią tło wydarzeń, grać na instrumentach, utrzymywać kontakt z kataryniarką i pozostałymi osobami. Nierzadko sznurki marionetek plączą się lub dochodzi do jakiejś usterki, którą trzeba usunąć tak, aby widzowie tego nie zauważyli. Wszystko musi działać jak w zegarku i, uwierz mi, niełatwo nad tym wszystkim zapanować. Trzeba się niemal rozczłonkować. Dzięki temu utrzymujemy linię. Jest to też odpowiedź na twoje pytanie, co nas wyróżnia na tle innych teatrów. Błąd, jaki ma prawo pojawić się podczas przedstawienia, staje się naszą zaletą. Reagujemy na głosy dobiegające od publiczności. Gdy słyszymy reakcje dzieci, staramy się dostosować wypowiedzi, głos, jego ton i natężenie oraz ruchy lalek do obaw czy oczekiwań małych widzów. Ma to na przykład miejsce w przypadku scen zabójstwa czy śmierci. W wyniku tego, choć scenariusz jest ten sam, każde przedstawienie różni się od pozostałych. Wyjątkowym dla nas widzom dajemy niekiedy możliwość oglądania spektaklu od środka, to znaczy pozwalamy obejrzeć im zarówno przedstawienie, jak i nasze wyczyny za sceną.
A.K.: Jakie są według Ciebie perspektywy teatru lalek? Czy nie jest on zagrożonym gatunkiem?
G.C.: Myślę, że nie. Jestem zdania, że wszystko da się stworzyć i że niczego nie można zniszczyć. Nie wiem, czy moje dzieci zechcą kontynuować tradycję. Nasza działalność z pewnością nie należy do łatwych. Nie jest chroniona w żaden sposób, nie ma ustawy, która by ją regulowała. Wielu moich kuzynów wybrało inny zawód, więc nic nie jest przesądzone.
A.K.: Jesteś nie tylko lalkarzem, ale również muzykiem i kompozytorem. Duża część Twojej twórczości muzycznej zainspirowana jest teatrem marionetek.
G.C.: Wychowałem się wśród nich, jestem nimi przesiąknięty, więc nie mogło być inaczej. Ich wpływ na moje życie jest ogromny. Pracuję z czystej miłości do teatru, a pasję zawdzięczam mojemu tacie. Przypuszczam, że to gra na katarynce wpłynęła na mój późniejszy wybór studiowania gry na fortepianie. W tym roku nagrałem z moim kwintetem kolejną już płytę pt. Quaderno di danze e battaglia dell’opera dei pupi.
A.K.: Dziękuję za rozmowę.


Giacomo Cuticchio, urodzony w 1982 roku w Palermo. Wnuk mistrzów animacji sycylijskich marionetek, syn uznanego lalkarza i opowiadacza historii Mimma Cuticchio (ur. 1948), pianista i kompozytor. Członek założonego w 1977 roku stowarzyszenia Figli D’Arte Cuticchio, teatru lalek uznanego i nagrodzonego na całym świecie. Jest absolwentem szkoły muzycznej w Palermo oraz założycielem Giacomo Cuticchio Ensemble.
Nowszy post Starszy post Strona główna