Bankructwo - ale czyje? | Hanna Baltyn

Niemiłe to zajęcie przyganiać renomowanej scenie, ale jak się należy, to trzeba. Teatr Lalka, zapewne w związku z planowanym w Warszawie na maj kongresem ASSITEJ, przygotował – siłami Łukasza Kosa (reżyseria), Roberta Bolesty (adaptacja) i prawie całego zespołu (wykonanie) – Bankructwo małego Dżeka Janusza Korczaka. To druga zaledwie realizacja sceniczna po podjętej przed 20 laty przez Halinę Machulską w Teatrze Ochoty.

fot. M. Huckel
Napisana 70 lat temu powieść o dzieciach i pieniądzach w oczywisty sposób domaga się aktualizacji, i taki też sztafaż otrzymała. Amerykański dziesięciolatek już nie zakłada szkolnego sklepiku i uczniowskiej kooperatywy, tylko prowadzi klasowego bloga, a następnie portal dziecidladzieci.com. I bankrutuje, a co to jest bankructwo, wyjaśnia w programie specjalista od Internetu Wojciech Orliński: Bankructwo jest wtedy, kiedy jesteś komuś winny sto złotych, ale masz tylko dziewięćdziesiąt dziewięć. Nie masz skąd wziąć lub pożyczyć, bo wziąłeś i pożyczyłeś już wszystko.

No tak, idea szczytna i nowa, bo jak mówi Łukasz Kos w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, o miłości w teatrze i kinie zostało powiedziane dużo, o pieniądzach mało. W teatrze dla dorosłych to przysłowiowe Shopping and Fucking już było, a dla młodych widzów jeszcze nie. Dlatego też rzecz się dzieje w Ameryce, ale to jest Ameryka z naszej wyobraźni. Korczak pisał o Ameryce, ale nigdy tam nie był. Robert Bolesto też nie był. Ja byłem przez tydzień. To Ameryka filmowych fantazji, Ameryka musicalu. Taka, jaką sobie wyobrażamy.

Uboga to wyobraźnia, z przewagą fucking. Słówko fok, które jest slangowym przekształceniem fuck, jest zresztą ulubionym słowem Bolesty, uniwersalnym i wszechobecnym. Jako staroświecka użytkowniczka staroświeckich przerywników zajrzałam do Internetu, żeby pogłębić swą wiedzę i nadążyć za Bolestą. I co tam piszą? Jak się przytrzaśnie palec w drzwiach, należy powiedzieć FOK; Jak się w sklepie zobaczy coś bardzo drogiego, należy powiedzieć – FOK; Jak się jest ofiarą napadu w Bronxie (albo i gdzie indziej), należy powiedzieć FOK; Jak się mija wspaniałą dziewczynę na ulicy, to się mówi UATA FOK; Jeśli ktoś na ciebie krzyczy, używając słowa FOK, należy odpowiedzieć FOKJU TU; Jak coś nie działa, należy powiedzieć FOK ZAT SZIT; Jak ktoś cię denerwuje, należy zapytać ARJU FOKIN MI?; A jak to nie działa, to UAT DA FOK JU UONT?; Gdy skaleczymy się w palec – OULI SZIT, FOK FOK! FOOOK! [a niech to! do licha!]. Itp., itd. Bolesty składnia to także szyk typu: Dżeka tata, Dżeka mama, Dżeka dziadek, Endiego mama itp. Żeby aktorów nie przemęczać, większość kluczowych kwestii prezentuje się na planszach w formie pisanej: Dżek myśli źle o Alim; Jak założyć i prowadzić blog?; Dżeka tata wstrzymuje swój wieczorny rytuał palenia cygaretki (anachroniczne niedopatrzenie, panie Bolesto!) czy Endiego mama bardzo mokro całuje Dżeka na pożegnanie. Ech! ojczyzna polszczyzna, ech! Reforma Teatru, ech! Brecht się w grobie przewraca, a publiczność ziewa z nudów. Fokowo jest.

No, ale nie samą fonią teatr żyje, wizją przede wszystkim. Mamy zatem na scenie liczny zespół w szarych dresach, który z ponurymi minami co i raz prezentuje sesję szwedzkiej gimnastyki, a to grając roztańczone piksele, a to znaki komputerowe: „małpa”, „kratka”, „&”. Sama lekkość, wdzięk i bezpretensjonalność. Ale komputerowe balety to tylko przerywniki do zmian dekoracji i następstwa scen. A te są następujące: życie rodzinne w domu Dżeka na kanapie; dziecinne życie intymne na rampie, na której lalkowy Dżek gra na komputerze i prowadzi wraz z młodszą siostrą o różowej czuprynie (nie wiem, czy dobrze usłyszałam, że to Pony Girl, w każdym razie wygląda jak My Little Pony w człekokształtnym wydaniu) ewidencję swych nielicznych „skarbów”. Dżek ma złamaną nogę, ale kończyna w końcu się zrasta i chłopiec wraca do szkoły, gdzie na plastikowych krzesełkach zasiada grono kolegów, nauczanych przez panią w żółtym spodniumie z włosami tak ściągniętymi do góry w ciasny kok, że niepotrzebne jej ewentualne operacje plastyczne. Trzecim po klasie miejscem, w którym przebywa od czasu do czasu Dżek, jest szatnia – sygnalizowana blaszanymi szafkami – gdzie dobija się koleżeńskich targów i zawiązuje sojusze; czwartym – budka z elektroniką Donniego (Michał Burbo), który namawia Młodego do rozkręcenia prawdziwego interesu. Złym duchem (a może i dobrym, w warunkach kapitalizmu, duchem agresywnej przedsiębiorczości) jest Pan Li (Wojciech Pałęcki, grający także Dżeka Tatę) – milioner luzak na leżaku, z biurem zaznaczonym obecnością sekretarki i tacy ze szklankami. Dramatyczne sceny uświadomienia bankructwa przez mecenasa Majakowskiego (gra go Andrzej Perzyna; dziadkowie dzieci chichoczą, gdy się przedstawia z nazwiska) też odbywają się na brzegu rampy. Nudne to, monotonne, boleśnie powtarzalne. Miejsce akcji – Amerykę symbolizuje kawałek Statui Wolności na początku i na końcu oraz wielki dolar z wyciętą w środku dziurą, o abstrakcyjnym nominale 1000 tysięcy. Na scenę wpycha się i wypycha z niej rozmaite rekwizyty w atmosferze ogólnego bałaganu; są też projekcje ekranu komputera i ekran bez projekcji, z którego „okienek” wyskakują gadające głowy kolegów Dżeka. Konsekwencji, jeśli chodzi o relacje lalka – aktor, tak do końca nie ma, bo owe człekopodobne kukły są bezwładne i wymagają współpracy nawet i trzech osób, choć bunraku to bynajmniej nie jest – prędzej nieudana oferta Domu Towarowego Smyk.

Lalki wyszły równie fokowo, co tekst. Ich głowy (podkreślono tu autorstwo Karela Czecha) są niby naturalistyczne i zróżnicowane, z rysami lekko upodobnionymi do twarzy aktorów – głównych animatorów, ale wyjątkowo antypatyczne, wszystkie z identycznym grymasem ust w podkówkę. Z dziesięcioro mamy tych uczniów, więc niezły tłumek, ale właściwie nie wchodzą oni w żadne wyraźniejsze relacje; mimo utrzymania w klasie klimatu multikulti, trudno je zapamiętać. Zero psychologii, zero zniuansowania, poza werbalizowaniem niechęci, pretensji czy wręcz nienawiści. Szlachetnemu z natury (???), zaniedbującemu naukę Dżekowi w matni kapitalizmu też trudno współczuć – w ogóle trudno tu się z kimkolwiek psychicznie utożsamić. Brzydkie, tępe, martwe gęby, z wypisaną na czole niechęcią do komunikowania się. Kos jest bardzo z siebie dumny, że po raz pierwszy zrobił przedstawienie „w lalkach”; być może to jednak nie jest jego métier. Nawet na pewno nie, bo na chybił trafił duplikuje działania lalek i aktorów – wybór „klasycznej” konwencji właściwie się w takich okolicznościach tłumaczy słabo albo wcale.

Mniej więcej w środku przedstawienia – trochę ni przypiął, ni wypiął – pojawia się żywy, acz zamaskowany band i wykonuje song Sary Brylewskiej Wiem, czego chcę, ale nawet starania wokalne Moniki Babuli nie przynoszą upragnionego przełamania w stronę śmiechu i zabawy. Aktorsko broni się właściwie jedynie Wojciech Słupiński w roli Endiego Mamy, ale to jest samograj, bo jak przebrać artystę jego nieprzeciętnych gabarytów za tłustą blondynę, to musi śmieszyć, choćby i nie chciał. Poza tym mamy natłok kiczu i owych „fantazyjnych” skojarzeń amerykańskich, czyli jak mały Łukaszek i Robercik wyobrażają sobie ojczyznę dolara i Statui Wolności: tu George Washington i Obama, tam Myszka Miki i Kaczor Donald, obok monstrualny hot dog i Batman. Tandetne projekcje, tandetne meble i rekwizyty, bidna ta cyberprzestrzeń mimo projekcji, quasi-komputerowych ekranów i kiosku z telefonami komórkowymi – zero metafory, a widzialna dosłowność rzeczy po prostu odpycha.

Wyszła bajka ponura, antypatyczna, brzydka i nieciekawa. Aż się wierzyć nie chce, że Maria Dąbrowska w 1924 roku po wydaniu powieści uznała Korczaka za „wielkiego artystę”. No, ale nie znała Bolesty. Zbankrutowany Dżek, który dostał się pomiędzy ostrza potężnych szermierzy (czytaj: koncernów komputerowych), w końcu jednak wyjdzie na swoje. Odczytuję tu jakiś taki podejrzany happy end z rodzaju: co cię nie zabije, to cię wzmocni.

Pytanie zasadnicze: Czy było warto? Czy warto przekładać z Korczakowego na Boleściwe? Czy w ogóle warto było – chcąc uczyć dzieci zasad obiegu, pomnażania i przyczyn utraty środków płatniczych – sięgać po klasykę sprzed 70 lat, w której kiedyś straszyły takie słówka, jak „rabat” czy „kredyt”? Nie lepiej było zamówić nową komputerową sztukę, a choćby i u Orlińskiego, zamiast produkować takie hybrydy? El sueño de la razón produce monstruos. Szkoda, że przy szczegółach realizacji tego ambitnego i w zamyśle pożytecznego projektu „ku czci” nieśmiertelnego Starego Doktora nikt się w porę nie ocknął, bo efekt jest odwrotny do zamierzonego. Pomysł był, ale nie wy-pa-lił.


Bankructwo małego Dżeka, Robert Bolesto & Janusz Korczak. Konsultacje Wojciech Orliński. Reżyseria Łukasz Kos, scenografia Paweł Walicki, kostiumy Joanna Niemirska, muzyka Wiktor Stokowski, ruch sceniczny Jarosław Staniek. Teatr Lalka, Warszawa. Premiera marzec 2014.
Nowszy post Starszy post Strona główna