Festiwal „Materia Prima” jest szczególnym wydarzeniem
na mapie teatralnej kraju. Choć to dopiero druga edycja,
udało się organizatorowi – Teatrowi Groteska – wypracować
oryginalną formułę. Teatr formy to określenie bardzo szerokie –
spotykały się więc w Krakowie (i kilku miastach Małopolski) teatry lalek,
cieni, przedmiotów, ludzi. Były teatry tańca, formy z pogranicza opery.
Przyjechały zespoły świetne, goszczące na największych światowych
festiwalach, ale też jednoosobowe, funkcjonujące na peryferiach sztuki.
Niesłychanie trudno wytłumaczyć racjonalnie, jaka formuła łączy zapraszane
spektakle (na przykład marionetki animowane przez irańskich
aktorów, duńsko-łotewską paraoperę, rosyjski teatr wyobraźni jednej
wykonawczyni czy belgijski teatr tańca). A jednak coś je łączy. Może
poetyckość wyobraźni, może radość z ożywiania materii. No i może to,
że chociaż mówią czasem o sprawach niesłychanie trudnych i bolesnych,
jednak z zasady nie próbują gwałcić ludzkiej wrażliwości.
Festiwal rozpoczął się intrygująco. Teatr Aran z Iranu zaprezentował
monumentalne widowisko marionetkowe. Były w nim sceny batalistyczne,
oglądaliśmy przepych pałaców, pożogi, konne przemarsze...
To prawdziwa megaprodukcja. Widzowie patrzyli na szeroki może
na kilkanaście
metrów i wysoki na dwa prostokąt sceny. Marionetki
przedstawiające ludzi miały około pół metra wysokości. I gdy pod koniec
spektaklu podniesiona została zasłona zakrywająca podest animujących
z góry aktorów, nagle okazało się, że wszystkie proporcje zaburzają się.
Lalkarze wydali się wobec oswojonego już percepcyjnie świata lalek
jacyś ogromni, nadnaturalni.
Teatr Lalkowy Aran, kierowany przez Behrooza Gharibpoura, spaja w jedno tradycję i współczesność. Spektakl odwołuje się w warstwie opowieści do historii, która celebrowana jest w czasie szyickiego święta Aszura. Wspominany jest wówczas Husajn ibn Ali, wnuk Mahometa, który został zdradzony i zabity podczas bitwy pod Karbalą.Już w średniowieczu przedstawiano teatralnie to wydarzenie – powstał wówczas misteryjny gatunek ta’zije. Gharibpour odwołuje się do tej starej tradycji, choć jego teatr wypracował inny gatunek teatralny – widowisko lalkowe na wielką skalę. Przypomina ono operę. Muzyka brzmi jednak z taśmy – Behzad Abdi skomponował dzieło spajające tradycyjny sposób śpiewu z symfoniczną „europejską” aranżacją. Muzyka niekiedy uderza w bardzo patetyczne tony, niekiedy przypomina charakterem perskie tradycje mistyczne. ¶Już początek widowiska oszałamia skalą. Pałacowe wnętrza są ogromne, bogate, oświetlane światełkami z wnętrza, wypełnione dziesiątkami postaci. Później będą jeszcze bardziej zaskakujące sceny – konne i piesze walki, krajobrazy zróżnicowane aż po odległy horyzont, Archanioł Gabriel i anioły zstępujące z marionetkowego nieba, koń wzlatujący na skrzydłach.
Ale spektakl nie jest tylko mającym oszołomić rozmachem widowiskiem – ma także kontemplacyjny wymiar. Męczeństwo imama Husajna opiewa szesnastowieczny poeta-mistyk Mohtašam Kāšāni. Akcja przedstawienia chwilami zwalnia – w ten świat wchodzi ubrany na biało poeta. Jego pieśni, wzorowane na tradycji sufich, brzmią jak lamenty czy modlitwa.
Polskiemu widzowi niekiedy trudno rozeznać się w historii znanej każdemu szyicie. Można się pogubić w dziesiątkach postaci, walk, zdarzeń. Ale spektakl ma do zaoferowania jeszcze jeden atut – celowo został zbudowany tak, by się podobać. I osiąga swój cel. Sprawia widzom dużą przyjemność.
Zupełnie inny charakter miała kolejna wielka produkcja zaprezentowana na festiwalu –War sum up. Music. Manga. Machines Hotelu Pro Forma. I tym razem jest to spektakl śpiewany. Duński teatr przygotował go wspólnie z Łotewską Operą Narodową z Rygi. W ogromnej sali ustawiona zostaje dwupiętrowa konstrukcja. Na obu kondygnacjach znajdują się aktorzy ubrani w stroje z bardzo sztywnego grubego materiału w jednolitym szarokremowym kolorze. Wyglądają trochę futurologicznie, nierealnie. Aktorzy są statyczni, wykonują najwyżej jakieś zgeometryzowane ruchy, niekiedy przemieszczają się, grupując według nieprzewidywalnych zasad. I śpiewają. Świat wydaje się całkowicie sterylny, wychłodzony. Muzyka za to jest różnorodna – fragmenty niezależnie od siebie komponowali Santa Ratniece, Gilbert Nouno i The Irrepressibles. Muzyka i niekiedy głos są preparowane elektronicznie.
Przed tym dwupiętrowym rusztowaniem, oddzielonym przezroczystym materiałem, jest jeszcze wydzielone miejsce gry przeznaczone dla kobiety ubranej w żółty schludny strój. Wydaje się ona pochodzić z zupełnie innego – naszego świata. Zachowuje się i porusza odmiennie od reszty aktorów. To może trochę tak, jakby cały ten świat za zasłoną wyrósł z jej głowy. Skojarzenie takie nie jest, jak sądzę, bezpodstawne, bo świat przedstawiony oparty jest przede wszystkim na dramatach z kręgu japońskiego teatru nō. Tam zawsze pojawiają się sprowadzani poprzez grę bohaterowie ze świata zmarłych czy demonów. Ale konsekwencja tego obrazowania jest zadziwiająca. W głowie tej kobiety mieści się bowiem cała wojna – o tym nieustannie śpiewają postaci zza zasłony. Odpowiedzialność za przemoc i zło ukazana jest jako część nas.
Aktorzy śpiewają po japońsku (napisy tłumaczą słowa). Historie opowiadają kolejno o Żołnierzu, Wojowniku i Kobiecie-Szpiegu, a więc o różnych strategiach uczestniczenia w machinie zagłady. Dystans zbudowany poprzez geometryczność i spowolnienie ruchu, poprzez śpiew po japońsku, poprzez mistrzowskie operowanie światłem i monumentalność formy – wszystko to sprawia, że przedstawienie staje się dziwną konwencją medytacji o wojnie. Na muślinowej materii przysłaniającej rusztowania pojawiają się jeszcze projekcje – wojnę oglądamy poprzez rysunki rodem z komiksów w gatunku manga. A więc kolejne piętro dystansu. Jednak ta paradoksalna monumentalność komiksu na chwilę przemieni się w konkret. Przed końcem spektaklu zamiast rysunków oglądamy realne zdjęcia martwych ciał, zagłady, świata przemocy. To zderzenie medytacyjnej formy, sztuki popularnej, opery, muzyki elektronicznej i wojny sprawia ogromne wrażenie. Dla mnie był to najlepszy spektakl tegorocznego festiwalu.
Odmienny rodzaj „opery” zaprezentowała francuska Compagnie P.P. Dream & Gilbert Peyre w spektaklu Kupido. Właściciel mieszkania położonego w piekle i w raju. To rodzaj teatru mechanicznego. Przedmioty żyją swoim życiem: szafa podskakuje, urwane głowy lalek tańczą w powietrzu. Świat na scenie pełen jest linek, szyn, suwaków – nic nie jest ostatecznie stabilne, choć mechanizm wydaje się bardzo precyzyjny i uporządkowany. Wszystko zgrzyta, wydaje odgłosy. W ten mechaniczny świat wpisani zostali jeszcze kobieta i mężczyzna. Są bardzo mali i w taki sposób połączeni z przedmiotami i urządzeniami, że wydają się częścią tego mechanicznego świata. Jakby tylko głowy i ręce były ludzkie. Są do pewnego stopnia unieruchomieni na konstrukcjach, które czynią z nich rodzaj śpiewających lalek. Ta mechaniczna sztuczność zostaje zderzona z wyzywająco pieprzną treścią. Jak deklarują autorzy przedstawienia, jest to „sprośna wersja opowieści o Adamie i Ewie, prowokacyjnie bezczelna kpina z miłości”. Nieprawdopodobnie wulgarna i wesoła piosenka o erotycznych wyczynach Kupida staje się motywem przewodnim spektaklu. Panna Młoda, przebrana za księżniczkę, obnaża się. Ale ta cielesno-seksualna atmosfera wyraża się wyłącznie w słowach, pieśniach i niemożliwych gestach. Bo cały świat, choć się porusza, nie jest w stanie wejść ze sobą w jakikolwiek kontakt. Wszystko się odhumanizowało. Przed pierwszym rzędem widzów pojawia się dziwny pojazd sterowany zdalnie, ma zamontowany telewizorek, z którego na widzów patrzy głowa niemowlęcia. Nawet dzieci w takim świecie zmieniają się w radosne maszyny. Przedstawienie naprawdę jest śmieszne, wesołe, dowcipne. Ale gdy tylko przyjdzie zastanowienie, okazuje się, że ten świat stanął na głowie. Wszystko, o czym śpiewają bohaterowie, jest tylko niemożliwą dla nich do spełnienia utopią. Kupido w świecie umaszynowionych ludzi to wyłącznie erotyczny gawędziarz.
Krańcowo odmienny świat przedmiotów przedstawiło Les Ateliers du spectacle w widowisku À distances. Scenę zagracały setki rzeczy, sznurków, sprężynek, odpadków, zespolonych w przedziwne konstrukcje, połączonych węzełkami, przewodami, drutami. Labirynt rzeczy niepotrzebnych, nieprawdopodobna graciarnia. Ale zarazem prawie alchemiczne laboratorium kreatora tego świata, reżysera widowiska Jeana-Pierre’a Larroche’a. Siedząc w głębi sceny, animując maszynerię za pomocą czasem kilkumetrowych sznurków, przeprowadza absurdalne, niekiedy nieprawdopodobnie śmieszne eksperymenty z materią. Świat przedmiotów balansuje wciąż na granicy katastrofy, kolejne przedziwne konstrukcje przedmiotów padają na ziemię. Pracownia szaleńca- -majsterkowicza przypomina laboratorium, w którym próbuje się okiełznać mnożące się bez końca przedmioty, ale one jakby zaczynały żyć własnym życiem, nie dając się podporządkować demiurgowi. ¶Ale oprócz przedmiotów także słowa mogą się wymykać, tworzyć nieprawdopodobne zbitki, mogą łączyć się i rozpadać, stwarzając przez to odmienne znaczenia. Jedna z części spektaklu w brawurowy sposób ukazywała taką magmę: demiurg wirtuozowsko zbijał słowa, a one się czasem na to godziły, czasem rozpadały, ukazując niespodziewane sensy.
W tym spektaklu żywioł i ład wciąż się kompromitowały. Świat istniał na granicy rozpadu. Ale ani nie udawało się go okiełznać, ani też świat nie mógł się wymknąć w chaos.
Zaskakujące i odmienne od poprzednich widowisko Chouf ouchouf przygotowała Grupa Akrobatyczna z Tangeru (pod egidą teatru Zimmermann & de Perrot). Chouf ouchouf znaczy po arabsku „spójrz, ale popatrz naprawdę uważnie”. Kilkunastu mężczyzn i kilka kobiet zaczyna spektakl od zespołowego gimnastycznego popisu. Budują ze swoich ciał trzy-, a nawet czteropoziomowe ruchome wieże. Świetnie to robią. To gimnastyczne widowisko jest wspaniałym pokazem zespołowej sprawności, siły, równowagi, balansu – ale gdzie tu teatr? Jednak to tylko prolog. Później, zachowując taką akrobatyczną poetykę, aktorzy pokażą świat marokańskiego miasta. Codzienne zachowania i problemy przełożone zostają na mistrzowskie gimnastyczne popisy. Z jednej strony humor i radość, które są wszechobecne i wciąż stymulują do działania, ale z drugiej różnorakie problemy, także społeczne i polityczne, jak bieda, emigracja. Wysokie chyba na cztery metry pudła są naturalną scenografią, labiryntem miasta. Ale też wykonywanie niebezpiecznych ewolucji na takiej wysokości stwarza nieustanne poważne niebezpieczeństwo. Radosny, żywiołowy spektakl i wyłaniająca się z niego nie zawsze wesoła codzienność marokańskiego miasta podane zostają w naprawdę imponującej formie.
Podczas festiwalu można było zobaczyć jeszcze kilka fascynujących spektakli. Teatr Gioco Vita & Imperfect Dancers pokazali Sen nocy letniej. Na ciała i cienie – spektakl łączący taneczny żywy plan i niezwykle precyzyjny teatr cieni opowiadał na nowo o szekspirowskim świecie namiętności i miłości. Gospodarze – Teatr Groteska – zaprezentowali Hommage à Chagall, widowisko pełne poetyckiej, plastycznej wyobraźni połączonej ze świadomością tragizmu dziejów. Było to swoiste spojrzenie na świat Chagalla z perspektywy pogmatwanych losów tych ziem. Figuren Theater Tübingen & Compagnie Bagages de Sable & Theater Stadelhofen przygotowali spektakl Hôtel de Rive odwołujący się do okupacyjnego epizodu z życia Alberta Giacomettiego. W tym przypadku Frank Soehnle przygotował dzieło łączące plany lalek, ludzi i projekcji. Polina Borisowa pokazała spektakl Go!, w którym taśma klejąca może stwarzać światy wspomnień... (recenzowany w nr. 2-3/2012 „Teatru Lalek” – przyp. red). O każdym chciałoby się napisać więcej. Bo programowa różnorodność propozycji była prawdziwym atutem drugiego festiwalu „Materia Prima”.
War sum up. Music. Manga. Machines | Hotel Pro Forma, Dania | fot. K. Wójcik |
Teatr Lalkowy Aran, kierowany przez Behrooza Gharibpoura, spaja w jedno tradycję i współczesność. Spektakl odwołuje się w warstwie opowieści do historii, która celebrowana jest w czasie szyickiego święta Aszura. Wspominany jest wówczas Husajn ibn Ali, wnuk Mahometa, który został zdradzony i zabity podczas bitwy pod Karbalą.Już w średniowieczu przedstawiano teatralnie to wydarzenie – powstał wówczas misteryjny gatunek ta’zije. Gharibpour odwołuje się do tej starej tradycji, choć jego teatr wypracował inny gatunek teatralny – widowisko lalkowe na wielką skalę. Przypomina ono operę. Muzyka brzmi jednak z taśmy – Behzad Abdi skomponował dzieło spajające tradycyjny sposób śpiewu z symfoniczną „europejską” aranżacją. Muzyka niekiedy uderza w bardzo patetyczne tony, niekiedy przypomina charakterem perskie tradycje mistyczne. ¶Już początek widowiska oszałamia skalą. Pałacowe wnętrza są ogromne, bogate, oświetlane światełkami z wnętrza, wypełnione dziesiątkami postaci. Później będą jeszcze bardziej zaskakujące sceny – konne i piesze walki, krajobrazy zróżnicowane aż po odległy horyzont, Archanioł Gabriel i anioły zstępujące z marionetkowego nieba, koń wzlatujący na skrzydłach.
Ale spektakl nie jest tylko mającym oszołomić rozmachem widowiskiem – ma także kontemplacyjny wymiar. Męczeństwo imama Husajna opiewa szesnastowieczny poeta-mistyk Mohtašam Kāšāni. Akcja przedstawienia chwilami zwalnia – w ten świat wchodzi ubrany na biało poeta. Jego pieśni, wzorowane na tradycji sufich, brzmią jak lamenty czy modlitwa.
Polskiemu widzowi niekiedy trudno rozeznać się w historii znanej każdemu szyicie. Można się pogubić w dziesiątkach postaci, walk, zdarzeń. Ale spektakl ma do zaoferowania jeszcze jeden atut – celowo został zbudowany tak, by się podobać. I osiąga swój cel. Sprawia widzom dużą przyjemność.
Zupełnie inny charakter miała kolejna wielka produkcja zaprezentowana na festiwalu –War sum up. Music. Manga. Machines Hotelu Pro Forma. I tym razem jest to spektakl śpiewany. Duński teatr przygotował go wspólnie z Łotewską Operą Narodową z Rygi. W ogromnej sali ustawiona zostaje dwupiętrowa konstrukcja. Na obu kondygnacjach znajdują się aktorzy ubrani w stroje z bardzo sztywnego grubego materiału w jednolitym szarokremowym kolorze. Wyglądają trochę futurologicznie, nierealnie. Aktorzy są statyczni, wykonują najwyżej jakieś zgeometryzowane ruchy, niekiedy przemieszczają się, grupując według nieprzewidywalnych zasad. I śpiewają. Świat wydaje się całkowicie sterylny, wychłodzony. Muzyka za to jest różnorodna – fragmenty niezależnie od siebie komponowali Santa Ratniece, Gilbert Nouno i The Irrepressibles. Muzyka i niekiedy głos są preparowane elektronicznie.
Przed tym dwupiętrowym rusztowaniem, oddzielonym przezroczystym materiałem, jest jeszcze wydzielone miejsce gry przeznaczone dla kobiety ubranej w żółty schludny strój. Wydaje się ona pochodzić z zupełnie innego – naszego świata. Zachowuje się i porusza odmiennie od reszty aktorów. To może trochę tak, jakby cały ten świat za zasłoną wyrósł z jej głowy. Skojarzenie takie nie jest, jak sądzę, bezpodstawne, bo świat przedstawiony oparty jest przede wszystkim na dramatach z kręgu japońskiego teatru nō. Tam zawsze pojawiają się sprowadzani poprzez grę bohaterowie ze świata zmarłych czy demonów. Ale konsekwencja tego obrazowania jest zadziwiająca. W głowie tej kobiety mieści się bowiem cała wojna – o tym nieustannie śpiewają postaci zza zasłony. Odpowiedzialność za przemoc i zło ukazana jest jako część nas.
Aktorzy śpiewają po japońsku (napisy tłumaczą słowa). Historie opowiadają kolejno o Żołnierzu, Wojowniku i Kobiecie-Szpiegu, a więc o różnych strategiach uczestniczenia w machinie zagłady. Dystans zbudowany poprzez geometryczność i spowolnienie ruchu, poprzez śpiew po japońsku, poprzez mistrzowskie operowanie światłem i monumentalność formy – wszystko to sprawia, że przedstawienie staje się dziwną konwencją medytacji o wojnie. Na muślinowej materii przysłaniającej rusztowania pojawiają się jeszcze projekcje – wojnę oglądamy poprzez rysunki rodem z komiksów w gatunku manga. A więc kolejne piętro dystansu. Jednak ta paradoksalna monumentalność komiksu na chwilę przemieni się w konkret. Przed końcem spektaklu zamiast rysunków oglądamy realne zdjęcia martwych ciał, zagłady, świata przemocy. To zderzenie medytacyjnej formy, sztuki popularnej, opery, muzyki elektronicznej i wojny sprawia ogromne wrażenie. Dla mnie był to najlepszy spektakl tegorocznego festiwalu.
Odmienny rodzaj „opery” zaprezentowała francuska Compagnie P.P. Dream & Gilbert Peyre w spektaklu Kupido. Właściciel mieszkania położonego w piekle i w raju. To rodzaj teatru mechanicznego. Przedmioty żyją swoim życiem: szafa podskakuje, urwane głowy lalek tańczą w powietrzu. Świat na scenie pełen jest linek, szyn, suwaków – nic nie jest ostatecznie stabilne, choć mechanizm wydaje się bardzo precyzyjny i uporządkowany. Wszystko zgrzyta, wydaje odgłosy. W ten mechaniczny świat wpisani zostali jeszcze kobieta i mężczyzna. Są bardzo mali i w taki sposób połączeni z przedmiotami i urządzeniami, że wydają się częścią tego mechanicznego świata. Jakby tylko głowy i ręce były ludzkie. Są do pewnego stopnia unieruchomieni na konstrukcjach, które czynią z nich rodzaj śpiewających lalek. Ta mechaniczna sztuczność zostaje zderzona z wyzywająco pieprzną treścią. Jak deklarują autorzy przedstawienia, jest to „sprośna wersja opowieści o Adamie i Ewie, prowokacyjnie bezczelna kpina z miłości”. Nieprawdopodobnie wulgarna i wesoła piosenka o erotycznych wyczynach Kupida staje się motywem przewodnim spektaklu. Panna Młoda, przebrana za księżniczkę, obnaża się. Ale ta cielesno-seksualna atmosfera wyraża się wyłącznie w słowach, pieśniach i niemożliwych gestach. Bo cały świat, choć się porusza, nie jest w stanie wejść ze sobą w jakikolwiek kontakt. Wszystko się odhumanizowało. Przed pierwszym rzędem widzów pojawia się dziwny pojazd sterowany zdalnie, ma zamontowany telewizorek, z którego na widzów patrzy głowa niemowlęcia. Nawet dzieci w takim świecie zmieniają się w radosne maszyny. Przedstawienie naprawdę jest śmieszne, wesołe, dowcipne. Ale gdy tylko przyjdzie zastanowienie, okazuje się, że ten świat stanął na głowie. Wszystko, o czym śpiewają bohaterowie, jest tylko niemożliwą dla nich do spełnienia utopią. Kupido w świecie umaszynowionych ludzi to wyłącznie erotyczny gawędziarz.
Krańcowo odmienny świat przedmiotów przedstawiło Les Ateliers du spectacle w widowisku À distances. Scenę zagracały setki rzeczy, sznurków, sprężynek, odpadków, zespolonych w przedziwne konstrukcje, połączonych węzełkami, przewodami, drutami. Labirynt rzeczy niepotrzebnych, nieprawdopodobna graciarnia. Ale zarazem prawie alchemiczne laboratorium kreatora tego świata, reżysera widowiska Jeana-Pierre’a Larroche’a. Siedząc w głębi sceny, animując maszynerię za pomocą czasem kilkumetrowych sznurków, przeprowadza absurdalne, niekiedy nieprawdopodobnie śmieszne eksperymenty z materią. Świat przedmiotów balansuje wciąż na granicy katastrofy, kolejne przedziwne konstrukcje przedmiotów padają na ziemię. Pracownia szaleńca- -majsterkowicza przypomina laboratorium, w którym próbuje się okiełznać mnożące się bez końca przedmioty, ale one jakby zaczynały żyć własnym życiem, nie dając się podporządkować demiurgowi. ¶Ale oprócz przedmiotów także słowa mogą się wymykać, tworzyć nieprawdopodobne zbitki, mogą łączyć się i rozpadać, stwarzając przez to odmienne znaczenia. Jedna z części spektaklu w brawurowy sposób ukazywała taką magmę: demiurg wirtuozowsko zbijał słowa, a one się czasem na to godziły, czasem rozpadały, ukazując niespodziewane sensy.
W tym spektaklu żywioł i ład wciąż się kompromitowały. Świat istniał na granicy rozpadu. Ale ani nie udawało się go okiełznać, ani też świat nie mógł się wymknąć w chaos.
Zaskakujące i odmienne od poprzednich widowisko Chouf ouchouf przygotowała Grupa Akrobatyczna z Tangeru (pod egidą teatru Zimmermann & de Perrot). Chouf ouchouf znaczy po arabsku „spójrz, ale popatrz naprawdę uważnie”. Kilkunastu mężczyzn i kilka kobiet zaczyna spektakl od zespołowego gimnastycznego popisu. Budują ze swoich ciał trzy-, a nawet czteropoziomowe ruchome wieże. Świetnie to robią. To gimnastyczne widowisko jest wspaniałym pokazem zespołowej sprawności, siły, równowagi, balansu – ale gdzie tu teatr? Jednak to tylko prolog. Później, zachowując taką akrobatyczną poetykę, aktorzy pokażą świat marokańskiego miasta. Codzienne zachowania i problemy przełożone zostają na mistrzowskie gimnastyczne popisy. Z jednej strony humor i radość, które są wszechobecne i wciąż stymulują do działania, ale z drugiej różnorakie problemy, także społeczne i polityczne, jak bieda, emigracja. Wysokie chyba na cztery metry pudła są naturalną scenografią, labiryntem miasta. Ale też wykonywanie niebezpiecznych ewolucji na takiej wysokości stwarza nieustanne poważne niebezpieczeństwo. Radosny, żywiołowy spektakl i wyłaniająca się z niego nie zawsze wesoła codzienność marokańskiego miasta podane zostają w naprawdę imponującej formie.
Podczas festiwalu można było zobaczyć jeszcze kilka fascynujących spektakli. Teatr Gioco Vita & Imperfect Dancers pokazali Sen nocy letniej. Na ciała i cienie – spektakl łączący taneczny żywy plan i niezwykle precyzyjny teatr cieni opowiadał na nowo o szekspirowskim świecie namiętności i miłości. Gospodarze – Teatr Groteska – zaprezentowali Hommage à Chagall, widowisko pełne poetyckiej, plastycznej wyobraźni połączonej ze świadomością tragizmu dziejów. Było to swoiste spojrzenie na świat Chagalla z perspektywy pogmatwanych losów tych ziem. Figuren Theater Tübingen & Compagnie Bagages de Sable & Theater Stadelhofen przygotowali spektakl Hôtel de Rive odwołujący się do okupacyjnego epizodu z życia Alberta Giacomettiego. W tym przypadku Frank Soehnle przygotował dzieło łączące plany lalek, ludzi i projekcji. Polina Borisowa pokazała spektakl Go!, w którym taśma klejąca może stwarzać światy wspomnień... (recenzowany w nr. 2-3/2012 „Teatru Lalek” – przyp. red). O każdym chciałoby się napisać więcej. Bo programowa różnorodność propozycji była prawdziwym atutem drugiego festiwalu „Materia Prima”.