Teatr syntezy | z Jackiem Malinowskim rozmawia Lucyna Kozień

Lucyna Kozień: Siedem lat od ukończenia studiów, spora aktywność twórcza, a w dodatku doświadczenie w kierowaniu scenami lalkowymi pozwalają, jak sądzę, na refleksję: jak w Pana przypadku wygląda konfrontacja wyobrażeń wyniesionych ze studiów reżyserskich w Akademii Teatralnej – z codzienną praktyką w teatrze?
Jacek Malinowski: Wydaje mi się, że rzeczywistość teatralna w Polsce opiera się na pewnym paradoksie. Wszyscy twórcy, aktorzy, dyrektorzy scen chcą tworzyć interesujący teatr, ale z drugiej strony sam system i struktura teatru instytucjonalnego nie pomagają w osiąganiu tych ambitnych zamierzeń. Gdyby dzisiaj pojawił się artysta z nową, wyraźnie sprecyzowaną wizją artystyczną – na przykład chcący zrobić najlepszy teatr marionetkowy w Polsce – to nie ma szans na realizację tego pomysłu. A w najlepszym razie zadanie to rozciągnęłoby się na wiele, wiele lat i wymagałoby przeorganizowania całej struktury i pokonania rozlicznych przeszkód formalnych. Z jednej strony mamy świetną bazę – gdyby spojrzeć na mapę, to widać wyraźnie, że w każdym większym mieście jest teatr, najczęściej i dramatyczny, i lalkowy, dobrze wyposażony, ze stałym zespołem; z drugiej – archaiczną strukturę i przepisy uniemożliwiające dyrektorowi bardziej elastyczne działania.

Nieznośne słoniątko | Teatr Maska | Rzeszów | fot. R. Kocaj

Mam oczywiście nadzieję, że wszyscy ludzie zaangażowani w tworzenie teatru próbują znaleźć jak najlepsze rozwiązania, aby omijać niekorzystne twory naszej rzeczywistości i że nigdy nie zabraknie im sił, aby to czynić. Myślę, że siedem ostatnich lat zbudowało we mnie postawę ogromnego szacunku wobec działań, które w jakimś wymiarze przełamują skostniałą wizję instytucji. Czas, w którym żyjemy, daje bardzo dużo możliwości...
L.K.: A w kontekście samej twórczości: jak kształtuje się wizja Pana teatru?
J.M.: Myślę, że cały czas dojrzewam do swojego teatru, szukam ideału, najlepszego sposobu twórczej wypowiedzi – takiego, który pozwoli mi na poruszenie jak największej ilości warstw znaczeniowych. Gdybym jednak miał swoje widzenie teatru określić jednym zdaniem, to brzmiałoby: interesuje mnie teatr syntezy. Teatr, który wykorzystuje rozmaite środki wyrazu, a jeśli posługuje się lalką, to czyni to z jakiegoś specjalnego powodu. Na zderzeniu aktor-lalka buduje się bowiem coś szczególnego, coś co w pewnym wymiarze opisuje zasadę funkcjonowania rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Nadawanie życia martwej materii, lokowanie obok niej człowieka, który ma zdolność kreacji, daje mi poczucie, że nad czymś potrafimy zapanować, a nasza egzystencja nie polega na niszczeniu, lecz na tworzeniu właśnie. Czas, jaki musimy poświęcić, aby opanować ową materię, uczy pokory, ale satysfakcja z tych kilku chwil życia jest nie do zastąpienia.
Zawsze interesował mnie teatr, w którym forma wynika z odczytanych przez twórcę sensów. Wówczas staje się ona integralną częścią widowiska, a nie tylko estetycznym dodatkiem. Może zabrzmi to dziwnie, ale scenografia, przestrzeń jest dla mnie „żywym aktorem”. Kiedy zbierzemy wszystkie elementy: aktora, formę, dźwięk, przestrzeń, słowo, ruch i znajdziemy recepturę, dzięki której w cudowny sposób zaistnieją w spektaklu, to osiągniemy ów teatr syntezy. Nie interesuje mnie teatr, który bazuje wyłącznie na słowie czy obrazie.
L.K.: Co sprawiło, że wybrał Pan – jak wiem, świadomie – lalkarstwo? I kto miał wpływ na Pana artystyczny rozwój?
J.M.: Myślę, że ta droga obfituje w rozmaite spotkania i inspiracje. Z pewnością pierwszy krok poczyniłem dzięki osobie Tomasza Brzezińskiego, aktora lalkarza, który wprowadził mnie we wspaniały świat teatru. Kilka dobrych lat podglądałem jego umiejętności i niespotykaną wręcz pasję do teatru lalek, pracowałem w jego Teatrze Sivina II. Potem trafiłem do Akademii Teatralnej. Czas studiowania był niezwykły, patrząc z dzisiejszej perspektywy, uważam, że trafiłem w najlepsze z możliwych miejsc. Zetknąłem się wówczas na swoim roku z grupą studentów indywidualistów szukających w teatrze tego, co niezwykłe, radujących się twórczością i, co nie mniej ważne, biorących odpowiedzialność za podjęte decyzje. Wśród nich byli m.in. Paweł Chomczyk i Dagmara Sowa, tworzący dziś Grupę Coincidentia, Marcin Bartnikowski z Malabar Hotelu, Robert Drobniuch – obecnie szef kieleckiego Kubusia. To było, uważam, wyjątkowe pięć lat. Akademia to również wspaniali wykładowcy. Kierunek aktorski i reżyserski dał mi niezwykle dużo, a spotkania praktyczne z Wojciechem Szelachowskim, prof. Wojciechem Kobrzyńskim, prof. Piotrem Damulewiczem czy tzw. asystentury u boku Michaela Vogla albo Piotra Tomaszuka z pewnością pozostawiły wyraźny ślad w kształtującej się wówczas świadomości. Myślę, że był to również wyjątkowy czas dla Akademii, ówczesny prorektor Marek Waszkiel otworzył uczelnię na świat, oswoił studentów i wykładowców z innymi językami teatralnymi. Myślę, że mocny akademicki kręgosłup wzbogacił się dzięki temu o polifonię artystycznych nowinek i możliwości z całego świata.
L.K.: Obserwując realizowane przez Pana przedstawienia, można dostrzec wyraźne upodobania literackie, częste sięganie do klasyki. To zapewne wpływ Pana filologicznych studiów. Czy tekst ma dla Pana – jako reżysera – pierwszoplanowe znaczenie? Wokół niego buduje Pan przedstawienie?
J.M.: Oczywiście, studia uniwersyteckie, polonistyczne, które przydarzyły mi się po drodze, porządkują, a jednocześnie wynikają z upodobania do literatury. Klasyka? Nie bez powodu określone utwory nazywamy klasyką; decydują o tym ich uniwersalizm i ponadczasowość. Lubię sięgać do tych tekstów, bo jest to swego rodzaju dialog z pokoleniami, kontakt z nimi, uczestnictwo w tworzeniu szeroko pojętych wartości kultury. Mam wtedy wrażenie, że wpisuję się w coś więcej niż tylko jednorazową wypowiedź... W powrocie do klasyki fascynuje mnie szukanie aktualnych komentarzy. To bywa naprawdę inspirujące. Krystian Lupa wypowiedział kiedyś takie zdanie, że w zasadzie każdy tekst klasyczny jest aktualny, bo powstał na bazie ludzkich spraw wynikających z naszych namiętności i pragnień.
Jeśli chodzi o drugą część pytania, to faktycznie bardzo często inspiruję się tekstem, jest on punktem wyjścia. Wynika to z całkiem oczywistej sprawy: linijki tekstu to zapisane myśli, refleksje, spostrzeżenia czy też doświadczenia, do których warto odnosić się poprzez teatr.
L.K.: Niedawny absolwent Akademii staje teraz przed studentami jako wykładowca. Czego chce ich Pan nauczyć, co przekazać, jak zainspirować?
J.M.: Wrażliwości nauczyć się nie da, talentu też, to oczywiste. Mogę natomiast dzielić się rozmaitymi doświadczeniami, które mnie spotkały w reżyserskiej pracy, na przykład wnioskami z weryfikacji umiejętności warsztatowych wyniesionych ze szkoły z teatralną praktyką. To raz. Po drugie mogę uprzedzać studentów, z czym się powinni liczyć w konkretnej pracy na scenie, od momentu wyboru scenariusza aż po pracę z aktorem. Także uczyć współpracy z poszczególnymi działami teatru, obsługą sceny, pracowniami, organizacją widowni etc. Wbrew pozorom to obszar często zupełnie nieznany adeptom lalkarstwa. Ale nade wszystko, opierając się na relacjach partnerskich, chcę natchnąć tych młodych ludzi do poszukiwań, wykształcić w nich taką, jak to żartobliwie nazywam, detektywistyczną żyłkę. Żeby z lupą w ręku, kawałek po kawałku, badali tę nieznaną teatralną wyspę, którą przyszło im odkrywać.
L.K.: A w praktyce? W czasie zajęć ze studentami jakich sposobów lub narzędzi Pan używa, by ich otworzyć na te badawcze czy twórcze poszukiwania?
J.M.: Służy temu chociażby interpretowanie wybranego obrazu, sceny z dramatu, fragmentu utworu muzycznego. To nic szczególnie nowego w sposobie kształcenia, metoda znana od czasów Stanisławskiego, a potem Czechowa... Wydaje mi się, że to znakomicie służy uruchamianiu wyobraźni – analizowanie najdrobniejszych szczegółów, które tworzą strukturę całości. Swoją metodę nazywam „od ogółu do szczegółu”. Podobnie pracuję w teatrze. Nacisk kładę również na dopisywanie możliwych zdarzeń przed i po, układamy rozmaite drobne i większe fikcyjne historie.
L.K.: Czyli uczy Pan opowiadania historii, rzeczy niezwykle ważnej w teatrze.
J.M.: Bywa tak, że wykorzystujemy obraz jako kadr pewnego zdarzenia i albo cofamy się w przeszłość, albo budujemy własną historię od tego momentu. Studenci świetnie się z tych zadań wywiązują, i oby im ta „rozrywka” została na przyszłość, bo to jest znakomita, intelektualna zabawa. Opowiadanie historii jest w teatrze podstawą i wcale nie mam tu na myśli struktur liniowych. Współczesne media poprzez reklamy, operujące zasadą kolażu, klipu, teledysku, przyzwyczajają odbiorców do szybkiego przekazu. W wielu przypadkach nie liczy się tam niestety historia, lecz wywarcie określonego wrażenia, po to, aby dany produkt kupić. Myślę, że często powoduje to kłopoty w zrozumieniu przez studentów, na czym polega istota tworzenia wypowiedzi teatralnej. Mam wrażenie, że nasi widzowie czasem również wpadają w te sidła i zachowują się tak, jakby chcieli mieć w ręku pilota TV – nie próbują dialogować, skonfrontować się z przedstawianym obrazem świata, a żądni są coraz to nowych doznań. Jeśli nie dostają tego, co chcą, łatwo ulegają nudzie i próbują przełączyć kanał. Wydaje mi się, że ciągle problemem jest dobra, mądra edukacja teatralna.
L.K.: Edukacja teatralna kuleje, mimo wielu niewątpliwie ciekawych inicjatyw i programów realizowanych w każdym prawie teatrze. Największe kłopoty są z właściwymi relacjami ze szkołami i edukacją tam prowadzoną. Brakuje nam też w teatrach pedagogów odpowiedzialnych za takie działania.
J.M.: Nie ma się co dziwić tym kłopotom, skoro bywają szkoły, gdzie zakazuje się pójścia do teatru w czasie zajęć dydaktycznych. Faktycznie, obserwujemy ostatnio pewną lekkość w traktowaniu widowiska teatralnego. Tymczasem dla dziecka świat przedstawiany na scenie to bardzo często realna rzeczywistość. Aby obejrzane widowisko miało ciąg dalszy na lekcji w szkole, należałoby w odpowiedni sposób przygotować pedagogów szkolnych lub – jak Pani powiedziała przed chwilą – wzmacniać teatry poprzez zatrudnianie pedagogów do tego typu zadań. Jest to niewątpliwie sprawa rozwiązań systemowych. Mam często wrażenie, że decydenci zapomnieli, jak ważną rolę teatr odgrywał w naszej historii, jeszcze całkiem niedawno. Jaką stanowi siłę i jak istotne powinien mieć znaczenie w kształceniu nowych pokoleń.
L.K.: Niestety, wydaje się, że teatr traci dziś na znaczeniu. Ale nie tylko z własnej winy. Obniżanie dotacji, presja zarabiania i związany z nią strach przed poszukiwaniami, skostniałe struktury, powszechne oszczędzanie na kulturze – nie sprzyjają uruchomieniu ogromnego potencjału twórczego, który niewątpliwie istnieje.
J.M.: Nie zwiększył się obiecywany od dawna procent na kulturę... A przecież powinniśmy jako społeczeństwo być wdzięczni teatrowi i szeroko rozumianej kulturze, że rozbudza młodych, kształtuje ich wrażliwość i spełnia ważną funkcję wychowawczą. W tym obniżaniu znaczenia teatru mają udział też i sami artyści. W ostatnich latach pojawiły się takie niebezpieczne hasła, jak „klient” czy „produkt”, zbyt łatwo w praktyce zaakceptowane, a czasem wręcz wynoszone na sztandary.
L.K.: Od tego sezonu jest Pan dyrektorem Białostockiego Teatru Lalek, sceny o ukształtowanym zespole i wyraźnym wizerunku artystycznym. Jaki ma Pan plan twórczych działań?
J.M.: Białostocki Teatr Lalek ma zespół budowany przez wiele pokoleń i bardzo się cieszę, że mam okazję tu pracować nie tylko jako reżyser, ale i dyrektor. Ma ogromny potencjał i opiera się na systemie kształtowanym przez poprzednich dyrektorów. Zespół BTL-u jest bardzo świadomy swoich celów, tworzy współczesny język komunikacji z publicznością. Będę korzystać z tej szlachetnej bazy, ale chcę też, by teatr stał się miejscem wymiany między pokoleniami twórców. W ramach nurtu głównego chciałbym pokazywać dramaturgię współczesną, nowe interpretacje klasyki, a także przedstawienia dla najmłodszego widza, przy czym w tym zakresie interesują mnie nie zdarzenia- -happeningi, lecz faktyczne spektakle. Stworzyłem scenę debiutantów, otwartą na różne twórcze prezentacje. Interesują mnie koprodukcje z grupami poszukującymi w ramach szeroko pojętego teatru formy. Mamy widownię świetnie przygotowaną do odbioru oryginalnych zdarzeń artystycznych i trzy sceny otwarte na takie działania. Warto z tego skorzystać.
Chciałbym też mocniej zaakcentować nurt edukacyjny, a także rozwinąć działalność istniejącego muzeum teatralnego. Sprawić, by teatr był postrzegany nie tylko jako budynek instytucji, ale miejsce interaktywnych spotkań.
L.K.: A w zakresie relacji z Akademia Teatralną? To zawsze był ważny aspekt związany z działalnością BTL-u.
J.M.: Współpraca szkoły z teatrem trwa od zawsze, zawsze obie instytucje były blisko siebie, ja chciałbym – poza istniejącymi formami – sprawić, aby studenci bardziej mogli wykorzystywać naszą scenę, budynek i doświadczenia zespołu do nabierania wiedzy o praktycznym funkcjonowaniu organizmu teatru. Wiem z doświadczenia, że wyobrażenia absolwentów często mijają się z codzienną praktyką. Dlatego myślę o tym, aby niektóre zajęcia odbywały się nie w laboratoryjnych warunkach szkoły, ale w konkretnej przestrzeni, żeby studenci poznawali zaplecze teatru i oswajali się ze specyficznym językiem sceny. Jestem otwarty na to, by brali udział w próbach, żeby zobaczyli, jak ustawia się światło, jak budowane są relacje między reżyserem a aktorami oraz reżyserem i innymi działami, np. pracowniami czy organizacją widowni. Młodzi reżyserzy często nie mają świadomości, jak skomplikowaną maszyną jest teatr i ile sytuacji trzeba przeanalizować, aby stworzyć wspaniały spektakl.
L.K.: Dziękuję za rozmowę.


Jacek Malinowski, ur. 18 lutego 1981 r. w Łomży. Reżyser i scenarzysta, od sezonu 2012/2013 dyrektor naczelny i artystyczny Białostockiego Teatru Lalek. W latach 2009–2012 był dyrektorem artystycznym, później naczelnym Teatru Maska w Rzeszowie. Absolwent Wydziału Sztuki Lalkarskiej, debiutował w 2005 roku w Teatrze Lalek Banialuka w Bielsku- Białej spektaklem dyplomowym Siała baba mak Krystyny Miłobędzkiej – przedstawienie zdobyło liczne nagrody i wyróżnienia, m.in. w Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Reżyserował w wielu polskich (Białystok, Bielsko-Biała, Lublin, Olsztyn, Opole, Radom, Rzeszów, Toruń, Warszawa) i zagranicznych (Węgry, Słowacja) teatrach lalek. Spektakle w jego reżyserii zdobywały nagrody na festiwalach – do uhonorowanych należały m.in. Nibylandia i Żołnierzyk (Białostocki Teatr Lalek), Przygody Sindbada Żeglarza (Banialuka, Bielsko-Biała), Pod-Grzybek (Baj Pomorski, Toruń), Niech żyje cyrk (Maska, Rzeszów). Jacek Malinowski jest adiunktem Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie – Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku (obronił doktorat w 2010 roku).

Nowszy post Starszy post Strona główna