Pierwszyzna... | Marta Guśniowska

Dramaturg teatru lalek… Tak, to brzmi dumnie… Pierwszy etatowy dramaturg. Wszystko, co pierwsze, ma swój niepowtarzalny urok. Pierwsza sztuka – Wendeta. Inspirowana Szekspirem, niezwykle wzniosła i poważna, kapiąca patosem tragedia. Pierwsze wyróżnienie – za Wendetę. Za „doskonały pastisz komedii Fredrowskiej…”. Pierwszy dzień w Białostockim Teatrze Lalek też dobrze pamiętam. Był piękny wrześniowy poranek, ówczesny dyrektor, mój mecenas i przyjaciel, Marek Waszkiel, przedstawił mnie pracownikom. Wszyscy mówili, jak bardzo im miło i że się cieszą, że do nich dołączam… A nie, przepraszam: nie wszyscy…

Lis | Białostocki Teatr Lalek | fot. Krzysztof Bieliński

„A na cholerę nam tu dramaturg?” – zagrzmiało nagle i oczom mym wielkim ukazał się jeszcze większy Andrzej Beja Zaborski. Kiedy po latach przypomniałam mu tę scenę, stwierdził, że to nieprawda, że nigdy by mi czegoś takiego nie powiedział, i że na pewno go z kimś pomyliłam.

Lecz ziarno niepokoju zostało zasiane… Bo rzeczywiście: na cholerę im dramaturg? Przez pierwsze pół roku snułam się po teatrze, wsadzając nos wszędzie, gdzie tylko mógł się zmieścić – zachwycałam się starymi lalkami, zaglądałam do pracowni, garderób, w kulisy i wszystkim, ale to wszystkim się zachwycałam. I wtedy sobie pomyślałam, że to nie ja jestem potrzebna teatrowi, a teatr mnie. Przynajmniej na początku tak było. Teraz żyjemy w przyjemnej symbiozie i muszę przyznać, że bardzo jest nam ze sobą dobrze.

Wróćmy jednakże do początku… Pierwsza sztuka dla teatru lalek – Baśń o Rycerzu bez Konia. Skromniutka bajeczka o poszukiwaniu siebie sprawiła, że i ja się odnalazłam – w teatrze. Od obu Panów, bowiem, Konia i Rycerza, wszystko się zaczęło. Wspomniani wyżej bohaterowie przegalopowali z olbrzymim impetem przez wiele scen teatrów lalek, zarówno w kraju, jak i za granicą.

Jednakże pierwsze kroki obu Panów na scenie były rzeczywiście skromne: skromna scenografia, skromny budżet, skromna czteroosobowa obsada. I skromna autorka na widowni. W Teatrze Animacji byłam codziennie – na każdej próbie, rano i wieczorem. Spijałam z ust reżysera każde jego słowo, zapisywałam, dopisywałam, oglądałam, zaglądałam i podglądałam – z niesłabnącym nawet na moment zainteresowaniem.

Janusz Ryl-Krystianowski okazał się wymarzonym pierwszym reżyserem. Podchodził do mnie z wielką delikatnością, by nie urazić młodej, niedoświadczonej osóbki. Pamiętam moment, gdy usiadł obok, chwycił mnie za rękę i spojrzał z taką miną, z jaką się mówi komuś, że jeżeli rybka już raz spróbowała pływania do góry brzuszkiem, to raczej pewne jest, że już nie będzie chciała inaczej. Uśmiechnął się z troską i powiedział, że trzeba będzie zrobić maleńkie skróty, ale że mam się nie martwić, bo tekst nie ucierpi, a po krótkiej rekonwalescencji będzie się miał bez porównania lepiej niźli przed ową nieskomplikowaną operacją. Zgodziłam się. Kwestia zaufania do reżysera wydała mi się rzeczą jak najbardziej podstawową. Dziś wiem już, że to nie pewnik, lecz wielkie szczęście – trafić na reżysera, któremu można bezgranicznie zaufać.

Gwoli uzupełnienia dodam jeszcze tylko, że już przy następnej wspólnej realizacji żadnego trzymania za rękę i tłumaczenia nie było. „W przerwie zrób skróty” – rzucił Janusz i poszedł na obiad. Przy trzeciej realizacji zrobiłam skróty, zanim mnie jeszcze zdążył o to poprosić. Nie koniec to jednak pierwszyzn, związanych z Rycerzem bez Konia. Poznański spektakl bowiem pojechał radośnie na Festiwal Teatrów Lalek w Opolu, a ja – jeszcze radośniej – razem z nim. Był to mój pierwszy festiwal teatrów lalek. I pierwsze, najważniejsze wyróżnienie za tekst.

Kolejną pierwszyzną, o której należałoby jeszcze wspomnieć, była pierwsza zagraniczna premiera – również Baśni o Rycerzu bez Konia, w reżyserii Krzysztofa Raua, w Peczu na Węgrzech. Cudownie było wybrać się na Węgry, na własną premierę… Cudownie było usłyszeć swój tekst… I nie zrozumieć ani słowa. Spektakl był wspaniały – a ja postanowiłam odwdzięczyć się Węgrom za tak miłe przyjęcie i podziękować im po węgiersku. Byłam przygotowana – przez całą drogę z Poznania do Peczu uczyłam się zdania: „Dziękuję, bardzo mi się podobało” na wypadek, gdyby autorkę poproszono na scenę. Gdy już umiałam – postanowiłam nauczyć się czegoś jeszcze. Wertując słowniczek, natrafiłam na wielce przydatne zdanie: „Poproszę kieliszek czerwonego wina”. Nie muszę chyba nawet dopowiadać, że gdy po premierze zaproszono mnie na scenę i poproszono o jakieś dwa słowa, oczekujący wypowiedzi widzowie zamiast pierwszego usłyszeli zdanie numer dwa… Dostałam wtedy moje pierwsze, prywatne i osobiste owacje.

Pisząc o wszystkich najważniejszych pierwszyznach, nie można pominąć mojej pierwszej współpracy z cudownym Petrem Nosálkiem. Połączył nas Teatr Lalki i Aktora w Opolu, w osobie Krystiana Kobyłki – będącego też ojcem chrzestnym wielu z naszych sukcesów. Poproszono mnie o napisanie tekstu na temat życia świętego Franciszka. Niezmiernie się ucieszyłam! Po pierwsze dlatego, że bardzo lubię opolski teatr, po drugie – z powodu współpracy z Nosálkiem. Była to jedna z pierwszych w mojej karierze sztuk pisanych na zamówienia. Nie bardzo wiedziałam, jak współpracuje się z Petrem – jakie ma wymagania, jakie pomysły, jaki styl pracy. Postanowiłam napisać list z zapytaniem, o co dokładnie by mu chodziło. I wtedy dostałam odpowiedź, która od tamtej pory powtarza się przy każdej naszej współpracy: „Marticzko, Ty jesteś mądra dziewczynka, Ty wymyślisz…”. Pisałam już o zaufaniu do reżysera. Tu zaś pojawia się kwestia odwrotna: tak olbrzymiego zaufania, jakie dostałam od Petra, życzę każdemu dramaturgowi. Jemu zaś, oczywiście, od lat odwdzięczam się tym samym. Bezgranicznie – zgadzam się na wszystko. Pamiętam, gdy zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie przetłumaczyłabym dla niego słowackiej Śpiącej królewny, którą zamierza zrealizować w Olsztyńskim Teatrze Lalek. „Oczywiście!” – zakrzyknęłam i dopiero po odłożeniu słuchawki zdałam sobie sprawę, że nie znam słowackiego. Ale czego się nie robi dla Takiego Reżysera?

Podążając wciąż tropem mych teatralnych pierwszyzn, nie mogę nie dotrzeć do pierwszej sztuki dla dorosłych. Był nią Lis. Lis napisany został w prezencie urodzinowym dla mojej drugiej połowy, Krzyśka. Brzmi romantycznie… Prawda jest jednak taka, że najnormalniej w świecie nie chciało mi się wychodzić z domu po prezent – a grudzień był tego roku bardzo siarczysty. Łatwiej więc było napisać monodram…

Przerobiony na duo-dram tekst postanowiliśmy zrealizować w BTL-u. Tytułowa rola przypadła cudownemu Rysiowi Dolińskiemu – rolą poboczną zadowolił się Krzyś. Zastanawialiśmy się wraz z dyrektorem, kogo zaprosić do współpracy. Padło na Piotra Tomaszuka. Bardzo chciałam pracować z Piotrem, mimo wielu dopadających mnie zewsząd ostrzeżeń, że wprawdzie geniusz, ale potwór. Pierwsze sprawdziło się – drugie nie. Współpraca z nim była cudownym doświadczeniem. Chcąc nie chcąc, nauczył mnie wielu rzeczy – jak na przykład tego, że gdy nagle wpada się na absolutnie genialny pomysł, to nie należy się do niego przyzwyczajać, bo pewnie gdzieś za rogiem czeka z pięć kolejnych.

Mimo że Piotr zupełnie mnie na próbach nie potrzebował, dawał mi wielkodusznie wierzyć, że jest odwrotnie. Czasami coś skreślałam, czasem dopisywałam, a najczęściej spisywałam na kolanie wszystkie nagłe i nieoczekiwane pomysły Piotra i Rysia – a potem, późną nocą, przepisywałam je w swoim języku, ażeby zachować spójność opowieści. Tym właśnie sposobem powstał Lis, którego autorką jestem tylko w jednej trzeciej, ale widnieję na plakacie jako twórca całości i z dumą wielką, i wrodzonym wdziękiem odbieram wszelkie gratulacje.

Tak oto lista pierwszyzn – z powodu ograniczonego rozmiaru mojego pierwszego w życiu felietonu – powoli dobiega końca. Chciałoby się jeszcze napisać o wielu innych ważnych pierwszych razach. O pierwszym rozczarowaniu. O pierwszej nieudanej premierze. O pierwszej negatywnej recenzji. O pierwszym spotkaniu z moją osobistą recenzentką, Halinką Waszkiel, która jest nie tylko doskonałym krytykiem, lecz też dopingującą przyjaciółką, przekonującą mnie o wartości tego, co robię, za każdym razem, gdy spotkam na swej drodze kogoś, kto nagle zapragnie wmówić mi, że jest inaczej.

Chciałoby się napisać o wszystkim, co pierwsze i niezwykłe – bo tak naprawdę praca w teatrze to same pierwsze razy.

Zastanawiałam się kiedyś, jak to jest z tymi wszystkimi premierami. Czy w którymś momencie, przy którejś z kolei premierze, przestanę się tak ekscytować? Czy zawsze, kiedy tylko dowiem się o szykującej się nowej realizacji mojego tekstu, będę się cieszyć jak dziecko, skakać po łóżku i otwierać butelkę czerwonego wina? A może w pewnym momencie przestanie to wzbudzać takie emocje, może to spowszednieje…

Dziś znam już odpowiedź. Jestem po ponad czterdziestu premierach – i wciąż, na wiadomość o nowej, cieszę się, skaczę i otwieram wino.

Myślę, że z każdą kolejną realizacją jest tak jak z pierwszym śniegiem. Mimo że widujemy go co roku, to jednak ciągle i niezmiennie potrafi w nas wzbudzić niepohamowany, dziecięcy wręcz zachwyt. Bowiem – mimo że przecież było już wiele śniegu przed Nim – On jednak zawsze jest na swój sposób pierwszy…
Nowszy post Starszy post Strona główna