Dusza z ciała wyleciała | Bogusław Kierc

Dusza z ciała wyleciała. I tyle. I tyle tylko ze znanego (może niewielu) przekazu. Dalej jest już o rzewnym płaczu, a ja chcę mówić o duszy wylatującej z radości. Jeszcze doczesnej. Bo zobaczyłem ją – tę duszę i tę radość – jako jedno i to samo. Albo – jedną i tę samą. Przekonany, że i dusza, i radość nie są zaledwie tylko moje.


Ja, Bałwan | Teatr Animacji, Poznań | fot. J. Wittchen

Już w inauguracyjnym dniu XXX Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Lalek z miłym podnieceniem czułem owo wyrywanie się duszy z uszczęśliwionego ciała. Ale ta – może zbyt „poetyczna” – konstatacja ukonkretniła mi się w drugim dniu, kiedy, czekając na czas wejścia na widownię, stałem blisko rezolutnego widza (chyba cztero-, pięcioletniego), który wiedział, że przedstawienie będzie trwało pół godziny i że jeszcze przewidziano piętnaście minut na zabawę. Cieszył się na te obie „spodziewanki”. I ja się cieszyłem z nim. Choć byliśmy dla siebie nieznajomymi. Ale w mojej ekspansywności teatralnej – jakoś (od pierwszego wejrzenia) – znajomymi. A ściślej – prawie tymi samymi. Bo już w trakcie przedstawienia rozpoznawałem w nim identyczność mojej wylatującej duszy. Chłopczyk-duszyczka! I się stało. 


Jedno z najcudowniejszych przedstawień, jakie dotąd widziałem: Miejsce Teatru Atofri. Zamiast „widziałem” powinienem powiedzieć: widziało mi się. Przez niego. Przez jego-mój zachwyt. W środku siebie, tak jak on, rzucałem się na papierowe kółeczka, głośno śmiałem się, uniesiony frenetyczną radością. Podczas całego przedstawienia chłopczyk „wtrącał się” i wreszcie dołączyła do niego (trochę mniej śmiała) rówieśniczka. To było ich miejsce. I natychmiast – nasze. 


Ważność bosych stóp: wędrujących, tańczących, uwydatniających tę – oczywistą, a w gruncie rzeczy – oszałamiającą relację z planetą w bliskości ziemskiego przyciągania. Ta ważność uzyskała w przedstawieniu Atofri tak piękny i uskrzydlający (przez formy przeobrażającego się papieru, światła i muzyki) wyraz, że wszystko, co robią, grają, tańczą – żyją w każdej sekundzie te dwie i jeden (Agnieszka Gierach, Monika Zajączkowska i Paweł Wódczyński) – okazuje się całym życiem. W tej chwili. W tych – teraz, na zawsze teraz – chwilach. Niezwykłych zwyczajności, albo – często przegapianych – zwyczajnych niezwykłości. 


Sposobną okazją do uświadomienia sobie tego faktu był wernisaż instalacji pod dynamicznym tytułem Urwij się (do teatru), przygotowanej przez artystów plastyków, modelatorów z pracowni Opolskiego Teatru Lalki i Aktora. Przechadzając się pod kilkunastoma krzyżakami marionetkowymi, z których zwisały jedynie żyłki i sznurki (bo lalki „się urwały”), sami mieliśmy wrażenie chwilowego „podczepienia”. Obserwatorowi zza szyby, na zewnątrz galerii, ten spowolniony ruch oglądaczy pod drewnianymi konstrukcjami jawił się jako niemal metafizyczna metafora zależności od Poruszyciela. 


Dopełnieniem instalacji była swoista „inwazja” lalek w różnych miejscach publicznych Opola. A także – wystawa przygotowana przez Katedrę Scenografii Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Prezentująca prace pedagogów, studentów i absolwentów. Fascynujące. I wyraźnie wskazujące nowe, odświeżające widzenie fenomenu teatru lalek. 


Temu odświeżaniu poświęcony był wykład mistrzowski Lucyny Kozień Myśl i materia. Wykład mistrzowski w pełnym tego słowa znaczeniu. Omawiając realizacje teatralne artystów o mocno zindywidualizowanych temperamentach estetycznych, wskazywała na ową głęboką osmozę myśli i materii, przekształcającą zarówno formę, jak i (oswojone dotąd) sensy. Inspirujący, poparty bogatym „materiałem dowodowym”, wykład znajdował w aktualnych przedstawieniach festiwalu swoją „proroczą” aklamację. 


Owacja na stojąco nie bywa normą w aplauzach publiczności dziecięco-młodzieżowej. Tym razem taka reakcja była natychmiastowa. Gorący entuzjazm udzielił się także wielu dorosłym, roześmianym, ze załzawionymi oczami. Ta afirmująca burza oklasków dobitnie potwierdzała rangę i znaczenie wspaniałego przedstawienia poznańskiego Teatru Animacji. Ja, Bałwan ukazuje mistrzostwo Maliny Prześlugi w opowiadaniu o sprawach podstawowych, najważniejszych, ostatecznych – w całkowicie zwyczajny sposób, językiem tak naturalnie oczywistym, że w swojej bezpretensjonalnej „idiomatyczności” staje się samą poezją. Ale też objawiciele tych Prześlugowych cudów okazali się wymarzonymi pośrednikami między ich (tych cudów) rzeczywistością na scenie a naszą (wzmożoną) rzeczywistością na widowni. Byliśmy nagle w jednej (wielorakiej) przestrzeni i w jednym (wielowymiarowym) czasie. Nauczyliśmy się latać. 


Mądrość i śliczność tego przedstawienia mieści się właśnie w czułości bezpośredniego bycia tych takich jak my – wobec nas, bywających takimi jak oni. Jasne, że od razu zakochuję się i kocham Bałwana (Artur Romański) i jego pragnienie przeżycia wszystkiego w teraźniejszości paru chwil. Ale zaraz moje zakochane serce obejmuje – zaprzyjaźnionego z Bałwanem – Marchewkę (Igor Fijałkowski), czyli jego były nos. A tu jeszcze Gołąb Laura i Sałatka Grecka... Taki stan zakochania graniczy z odpychaną trwogą przed dalszym ciągiem po udanych czy (najczęściej) nieudanych wakacjach tutaj, na tej ziemi. 


O tej trwodze przypominało performatywne czytanie przejmującego dramatu Beniamina M. Bukowskiego Miasto. Nie zamierzam ukrywać w niniejszym sprawozdaniu swojej „stronniczości”. Tego, że to ja, stary bałwan, bliski roztopienia, spisuję refleksje, poddany na tym festiwalu prądowi młodości (a nawet – smarkaczowatości). Zatem – poczułem pociechę na podjęcie owej przyszłej drogi, w którą (czy chcę, czy nie chcę – bardziej: nie chcę) muszę się udać. 


Ale – co mnie czeka (czeka?) – nie wiem. 


Takież „nie wiem” mógłbym odczytać (usłyszeć) w Augustusie usytuowanym w tajemniczym między naszego (ludzkiego) losu. Między dwiema niewiedzami: sprzed początku i – po końcu. Niezależnie od dzisiejszego czytania Hermanna Hessego, Jacek Popławski (adaptator i reżyser) nie stroni od pewnej „staroświeckości” historii Augustusa, która w bielsko- -bialskiej Banialuce zdaje się zbliżać do Bergmanowskich powrotów i uprzytomnień tamtej – wtapiającej się w dzisiejszą – teraźniejszości. Dotkliwie. 


Pragnienie bycia kochanym, ale niekoniecznie – kochającym, to jakby znamię, znak czasu naszego dzisiaj. Trudno oszacować, ilu duchowych sobowtórów miał Augustus pośród widzów oglądających jego sceniczne dzieje. Przypuszczam, że wielu. Wielu nastolatków stymulowanych rozpaczą. 


O nich – tak myślę – i dla nich było (jest!) przedstawienie monodramu Anny Wieczorek Uciec od rozpaczy, uwiarygodniające pojęcie przedstawiania: stawiania przed (Wami) sprawy najistotniejszej. Mojej, ale wywołującej Twoje-we-mnie. Niemal odbicie. 


Zachwycającej (dzisiaj powiedziałoby się: charyzmatycznej) aktorce sprzyjają romantyczne duchy pacholąt, jakimi byli Malczewski i Słowacki, Krasiński i Mickiewicz w swoich utajonych dawnościach dzisiejszej (ich dzisiejszej) rozpaczy. Tak dziwnie bliskiej (a często tożsamej) rozpaczy tych nastolatków, siedzących na widowni i lepiej rozumiejących tamtą rozpacz ich (sprzed stuleci) rówieśników niż „uczeni w piśmie” filolodzy i historycy literatury.


Wśród uciekinierów od rozpaczy nie można było nie rozpoznać jednego z najbardziej eminentnych jej reprezentantów: Hansa Christiana Andersena. Od przywołania jego obecności zaczął się opolski festiwal. Zestawienie siedmiu baśni w nie kostyczny moralitet Jaki ten świat jest wielki jest pięknym dziełem artystów Wrocławskiego Teatru Lalek. Dowcipnie przetwarzających znane motywy, estetyki i klisze. Nic więc dziwnego, że od czasu do czasu oddychamy aurą jakby z filmów Felliniego (nawet muzyka Nina Roty w kilku minutach chce się „dopisać” do tej scenicznej feerii). Jest w takim teatrze coś uwodzącego i orzeźwiającego. Coś, co przywraca niezabytkową mądrość i humor Andersena. 


Już pierwsze dni festiwalu pozwalały odczuć jego niezwykłość w – żartobliwie mówiąc – „skompresowanej” intensyfikacji przeżyć. Przedstawienie Kopakonan – opowieść o kobiecie-foce, firmowane przez Fabrykę Twórczości w Legnicy i Projekt Migawki, daje doskonałe pojęcie o tej niezwykłości. Objawiło mi się jako wyjątkowe wśród najważniejszych (dla mnie) przedstawień. Niesamowitą opowieść dostajemy w języku mówionym, migowym, śpiewanym – w ich organicznej narracji. Jedna z trzech aktorek (Madi Rostkowska) przekształca język migowy w przejmującą choreografię. Ale i ta, która siedząc, opowiada, śpiewa i wygrywa na wielu instrumentach tę historię, Katarzyna Jackowska-Enemuo, też jest wewnątrz promieniującego tańca. Dominika Kozłowska wtapia się w taki rodzaj chorei, że nawet jej znieruchomienia są „zatrzymanym” tańcem. Tańcem także można by nazwać to, czym dwoje natchnionych aktorów: Honorata Mierzejewska- -Mikosza i Piotr Michalczuk oraz, towarzyszący im, Tomasz Czaplarski, instrumentalista (w dwojakim tego słowa znaczeniu, bo tu i komputer jest równouprawnionym instrumentem) – oczarowują widzów. I tych najmłodszych, gorliwie wskakujących w nurt teatralnej zabawy – i tych drugich, którym, w miarę trwania przedstawienia, ubywa lat i dusze ich wylatują wesoło z ciał, a ciała i tak doganiają je w zachwycie. Zafascynowane przygodami Żółtego i Niebieskiego w przedstawieniu Żółtoniebieski Olsztyńskiego Teatru Lalek. Bajka o kolorach przemienia się w głęboką opowieść o tajemnicach życia, o miłości. 


Patrząc, a właściwie – wżywając się w przepiękne przedstawienie, wyreżyserowane i wy-pomyślane przez Agatę Kucińską, doznałem czegoś takiego, jak wówczas, gdy teatr lalek przemieniał mnie (może rówieśnika tego Chłopczyka-duszyczki) w jakiegoś Lalunatyka wodzonego na cudowne pokuszenia. Teraz patrzyłem na te lalki i na aktorów, pośredniczących między lalkami a nielalkami, przejęty tęsknotą i miłością, pragnieniem – natychmiast spełnianym – żeby być z nimi. Być w tam, które wabi jako najbliższe tu: z Królem (Radosław Kasiukiewicz) i – obdarowującym go swoją dziecięcą mądrością i przyjaźnią – Chłopcem (Agata Cejba/Alicja Czerniewicz). Chciałbym z nimi dociekać, Ile żab waży księżyc. Taki jest tytuł przedstawienia Wrocławskiego Teatru Lalek i (kogóż by, kogóż?) Maliny Prześlugi. 


Malina oglądała je w Opolu, siedząc obok Marty Guśniowskiej, autorki Wielkiego mi Coś. Obie dramatopisarki cenię jako prawie prorokinie dziecięcej duszy i – tym samym – wyobraźni. Najchętniej napisałbym, że przydarzyło mi się Wielkie Coś. Przestawiając słowa w idiomatycznym tytule sztuki Marty, która też tę swoją rzecz wyreżyserowała. 


Mówić tak lekko i z takim wdziękiem o tym, co ma wielki ciężar gatunkowy, najbieglej potrafi właśnie ona. Z fantastycznymi aktorami. Wśród których, grający Ziarenko Piasku o imieniu Edgar, Łukasz Bugowski bezwarunkowo porywa swoją kreacją. A z nim jego wzruszający przyjaciel Wilk Esa (Krzysztof Jarota). Czułość i rozpromieniające poczucie humoru aktorów nadają temu przedstawieniu rangę niespodziewanego misterium. A to niby tylko sprawa słonia, który połknął księżyc w pełni i młody wilczek nie ma do czego wyć. Zaprzyjaźnia się więc ze słoniem i razem szukają sposobu, jak „wykichnąć” księżyc. 


Innego typu sympatię budzą bohaterowie 13 bajek z Królestwa Lailonii wałbrzyskiego Teatru Lalki i Aktora. Z opowieści Leszka Kołakowskiego przyrządzili serdeczny teatr mądrości. Przejmujący swoimi przewrotnymi (nieraz – bolesnymi) prawdami. Teatr – najszlachetniej anarchistyczny wobec martwych paradygmatów moralnych, etycznych i filozoficznych. Przedstawienie (w reżyserii Marty Streker) pilnie potrzebne i – mimo gorzkich diagnoz – pozwalające odetchnąć poturbowanemu umysłowi. 


Na podobne odetchnienie nie powinien był liczyć rzetelny uczestnik (bo nie zaledwie – widz) eksperymentalnego przedstawienia Ludzie/Psy. Uczestnik skazany na dokonanie wyboru, którego psa ocalić, wyboru w gruncie rzeczy niemożliwego, bo już samo to, że musi wybrać jednego, jest i tak wyrokiem skazującym. To wstrząsające przedstawienie grupy Analog Collective/ Fundacja Analog (autorstwa Elżbiety Chowaniec) co chwila przewraca punkty widzenia i zasadność widzenia tych punktów, z których (umownie) patrzymy na psy (domyślnie) patrzące na nas. W sztukach plastycznych funkcjonuje pojęcie „żabiej perspektywy”. Tu mamy coś w rodzaju „psiej perspektywy”. Warto z niej spojrzeć na siebie. I popsuć sobie osłaniane, umiarkowanie dobre samopoczucie. 


Do zbliżonych refleksji prowadzą Paralele. Realizacja (urzeczywistnienie) teatralnej wolności wyrazu, obrazu, myśli i uczuć – tak, żeby były jednym, tym właśnie przedstawieniem. Przenoszonym przez kamerę (Marka Zimakiewicza, autora koncepcji) jako ujęcia quasi-filmowe. Miniatury, układające się w paralelne sekwencje, mogą także istnieć jako autonomiczne etiudy. Zmontowane w jeden ciąg, znakomicie dialogują ze sobą i przy okazji unaoczniają (pozornie oczywisty) fakt, że dla wyrażenia tych i takich rejonów i stanów uczuć w poruszonej wyobraźni niezbędnie jedyna jest lalka (w wielorakim praktykowaniu i rozumieniu jej desygnatów). 


Przekonanie, że lalka teatralna jest najlepszym nośnikiem komunikacji, podobnie jak najbardziej interesującym sposobem komunikowania jest animacja – łączy twórców Robota, którego (we wzruszającym uosobieniu Davida Zuazoli, pomysłodawcy, autora scenariusza i wykonawcy lalek) przedstawiła Unia Teatr Niemożliwy. Nasuwające się pytania o człowieczość Robota, wyposażonego w nadwrażliwe uczucia, dają przyzwolenie myśli, że może nie o robota tutaj chodzi i nie o przyszłe kiedyś, ale o najbliższe dzisiaj. 


Podobnie jak w Piaskownicy Michała Walczaka (Białostocki Teatr Lalek), dziecięcy bohaterowie nie ukazują „obrazków z życia” małolatów. Dramat przepychania się przez zapory egotycznych niezrozumień nieobcy jest dzieciom. Ale tutaj, wyjaskrawiony przez pozorną infantylność, przemienia się w (bliską rozpaczy) mijankę uczuć. Dorosłych. I tak to grają Agata Soboczyńska oraz Błażej Piotrowski. 


Może ukojenie przynosi przedstawienie Instytutu im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu Historja. Mówi już to, co widać w wersji pisania tytułu: „Historja”; historia ujęta przez „ja”. Przez moje ja. Ta opowieść o opowieści jawi się jako teatr prawie homerycki, a w pełni współczesny. Tajemnicze dzieje mitycznej bohaterki, schodzącej przez siedem bram w głąb ziemi, mają tę samą dotykalną żywość, co historie trojga tych właśnie osób (Teresy Kowalik, Anny Wieczorek i Piotra Starczaka) i jeszcze osób, w które (wiarygodnie) się wcielają, wciągając subtelnie i nasze dusze w ten teatralny „proceder”. Pamiętam, że powinienem pamiętać. Opowiadać i czekać. Robić to, co jest do zrobienia. 


Biorę sobie te zdania do serca. Pod Niezmiennym Drzewem. Oszołomiony szumem klonu z wielką koroną. Finis coronat opus.


XXX Ogólnopolski Festiwal Teatrów Lalek, Opole, 2-8 października 2021



Artykuł został opublikowany w Teatrze Lalek nr 4 (146) / 2021
Nowszy post Starszy post Strona główna