Zerkając za siebie | Jan Karow

Mimo że organizowany przez Unię Teatr Niemożliwy już po raz dwunasty festiwal Lalka też Człowiek nie posiada hasła przewodniego, większość tegorocznych przedstawień dotykała tematu tęsknoty za czymś minionym. Jedni marzyli o mitycznych czasach pokoju i harmonii, inni wspominali tych, których już nie ma, kolejni próbowali przywołać własną młodość. Do przeszłości i tradycji odwoływano się już w otwierającym Krzesiwie w reżyserii Jarosława Kiliana, którego forma stara się wskrzesić ducha znanego z fotografii przedstawień sprzed lat. Jednak propozycja warszawskiej Lalki, podobnie jak Opowieść o Wani i tajemnicach rosyjskiej duszy oraz Piskandendrula, wydawała się przeznaczona dla młodszych widzów, tym samym odbiegając od idei organizatorów, więc przejdźmy do pozostałych gości festiwalu, zaczynając od zdobywców nagrody „Cudnej Chwili” przyznawanej przez Marka b. Chodaczyńskiego. 

Mahabharata, The Katkatha Puppet Arts Trust, Indie | fot. K. Chmura-Cegiełkowska


Mahabharata jest kilkakrotnie dłuższa niż Homerowe Iliada i Odyseja razem wzięte. Nie jest to bynajmniej problem, z którym teatr nie byłby w stanie sobie poradzić; nie musi to także wcale oznaczać wielogodzinnego spektaklu. Potrzeba jedynie błyskotliwego pomysłu i konsekwencji w jego realizacji. Bez tego tak niewątpliwie ambitne przedsięwzięcie nie może się udać. Hindusi z Katkatha Puppet Arts Trust pomysł na sanskrycki epos mieli, lecz było to podejście raczej popularyzatorskie niż artystyczne. Zdecydowali się na inscenizację wybranych epizodów, które przedzielili streszczeniem całości przez parę aktorów, okraszonym niezbyt wyszukanym żartem („Nie wymieniaj setki synów tego bohatera, bo wcześniej skończą nam się wizy...”). W widowisku wykorzystano kilka technik: były zarówno lalki wayang, liczne maski, jak i animacja przedmiotu z efektowną sceną walki kilku końskich łbów z samotnym wojownikiem. Kolejnym scenom towarzyszył intonowany przez pojedynczego muzyka śpiew w duchu indyjskiej ragi. Niestety, tak zestawione elementy złożyły się nie tyle w spójną całość, co w nieczytelny bryk – rozeznać się w licznych bohaterach i łączących ich zależnościach było niezwykle trudno, co skutkowało raczej powierzchownym patrzeniem niż wejrzeniem w materię mityczną. Dlatego też zapowiedziany we wstępie pacyfistyczny wymiar przedstawienia mógł zaistnieć jedynie jako etykieta, a nie wynikająca z dzieła refleksja. 

Podobny dramaturgiczny problem dotknął niemieckich artystów z grupy Freaks und Fremde. Punktem wyjścia do przedstawienia Loving the alien była twórczość zmarłego nie tak dawno Davida Bowie, jednego z największych artystów muzyki pop. Kameralne przedstawienie ograniczyło się do scenek-teledysków, w których jeden z aktorów, wspomagając się brzmieniem syntezatorów, wykonywał kolejne piosenki na podeście z tyłu sceny, natomiast dwoje pozostałych inscenizowało je przy użyciu małpich masek, nakręcanych zabawek i dwóch lalek (współczesnego kowboja oraz postaci noszącej znamiona podobizny Bowiego). Pojawiły się takie utwory, jak Space Oddity, I’m Afraid of Americans czy słynne Heroes, do których przestrzeń komponowano przez zmianę ustawienia trzech czarnych kubików; potrzeba było zaledwie paru ruchów, żeby stały się barowym blatem, ścieżką lub tablicą. W innym przypadku to mogłoby wystarczyć, jednak akurat poruszająca wiele wątków spuścizna Bowiego domagałaby się czegoś więcej. Zabrakło zdecydowania w kwestii podstawowej, czyli co chcemy powiedzieć: czy bardziej interesuje nas wątek pozaziemski, czyli postać Ziggy’ego Stardusta, przybysza z obcej planety, jednego z artystycznych wcieleń amerykańskiego piosenkarza, czy też krytyka amerykańskiego konsumpcjonizmu, którego śladów – chociażby poprzez karykaturalne przedstawienie pary rodem z amerykańskiego snu – w przedstawieniu można było się dopatrzyć. 

Wątki kosmiczne pojawiły się także w spektaklu Adama Walnego Gould – Wariacje. Wystylizowany na Jana Sebastiana Bacha lalkarz snuł przy fortepianie opowieść o tym, jak to ludzkość straciła prawo do jego muzyki. Przyczyną tego był kuriozalny, według niego, pomysł wysłania w przestrzeń kosmiczną nagrania Wariacji Goldbergowskich w wykonaniu Glenna Goulda. Swoim rozczarowaniem dzielił się z widzami oraz z kanadyjskim pianistą – swoim jedynym prawdziwym synem, jak go nazywał – który wynurzył się z fortepianu, a następnie unosił się nad sceną podwieszony za pomocą systemu linek do mechanicznego chwytaka. 

Klawiatura fortepianu odgrywała tu rolę instrumentu nie tyle muzycznego, co inżynierskiego – to za jej sprawą Walny mógł ostrożnie animować unoszącą się w powietrzu marionetę. Ostatecznie sam Bach zajął miejsce Goulda w fortepianie, w którym zniknął niczym w trumnie, zostawiając widzów ze stopniowo wyciszanymi dźwiękami swojej muzyki. 

Widmo śmierci unosiło się także w trzech innych przedstawieniach. Kwaidan z londyńskiego Rouge28 Theatre ciekawie łączyło konwencję filmu grozy z charakterystyczną dla kultury japońskiej – eksploatowaną szczególnie w komiksie i filmie animowanym – wiarą w shinigami, nawiedzającą Śmierć. Na scenie zbudowano niewielki pokoik, do którego po latach wróciła roztrzepana Haru (Aya Nakamura). Nie mogła jednak zaznać spokoju, jako że co chwila nawiedzały ją duchy przeszłości: próbujący jej coś przekazać ojciec, pewna siebie matka (grana przez tę samą aktorkę; zmiana sygnalizowana była przez perukę), a nawet jej własny duch z lat dziecięcych. Animacja sporych rozmiarów kukiełek odbywała się bardzo sprawnie, drugi animator ubrany od stóp do głów na czarno przemykał bezszelestnie za ścianami pokoju, pomagając zbudować tajemniczą atmosferę. Jednak i Kwaidana nie ominęły problemy scenariuszowe. Artyści jakby bali się, że jeśli będąca tematem przedstawienia zbrodnia sprzed lat nie zostanie w pełni wyjaśniona, coś umknie widowni. Zamiast więc zostawić nas z pewnym niedopowiedzeniem, uzasadnionym w przypadku opowieści o znamionach horroru, otrzymaliśmy przynajmniej trzy zbędne sceny finałowe. Trudno o tajemnicę, kiedy nie zostawia się miejsca na snucie domysłów. 

Natomiast Niebiesko-błękitna, monodram Teatru Lalek z Mohylewa, to nostalgiczne przedstawienie o tęsknocie za odległą ziemią ojczystą. Na bezlitosnej pustyni zostali sami: Białorusin Piotr Jasiukiewicz (ubrani identycznie animator i niewielka lalka) oraz mała dziewczynka Jamila. Próżno by im szukać jakiejkolwiek wody. Zbliżający się w sposób nieunikniony koniec uruchomił opowieść o kraju lat dziecięcych Piotra. W rozsianych po pokrytej piaskiem scenie różnej wielkości walizkach znajdowały się ruchome obrazki ze wspomnień podróżnika: ogród z ulubionym drzewem, dawni koledzy ze szkolnej ławy czy zatopiona w akwarium kapliczka. Ten świat zderzony z niedowierzającą wszystkiemu Jamilą, która nie znała i miała już nie poznać niczego poza wszechogarniającym piaskiem, okazała się niezwykle wzruszającą historią, przywodzącą trochę na myśl wyjściową sytuację z Małego Księcia. 

Równie czułą wypowiedź na temat przemijania zaproponowali hiszpańscy artyści Julieta Gascón Roque i José Antonio Puchades z Zero En Conducta, którzy zdobyli nagrody zarówno publiczności, jak i jury. Ich Ostatni taniec Brigitte zbudowany był z dwóch planów. W pierwszym para animowała siedzącą na staroświeckim wózku inwalidzkim lalkę z nieproporcjonalnie dużą głową. Każdy z animatorów użyczał staruszce jednej swojej ręki i dzięki harmonijnej współpracy z dłoni do dłoni mogły przechodzić: stara fotografia, przykurzony plakat, słuchawka telefoniczna, a nawet... wyjęte zza pazuchy serce. Taka płynność uwypuklała się jeszcze wyraźniej w planie drugim, kiedy odsłaniały się zdolności pantomimiczne artystów. Klasycznie – bezgłośnie i w ciszy – odtwarzali oni skrawki wspomnień Brigitte: szykowanie się przed lustrem do wieczornego wyjścia, namiętny taniec czy przejażdżkę z przystojnym nieznajomym. Byli jak wyjęte z jej pamięci pozytywkowe postaci, których gładkie, acz zdecydowane ruchy wzbudzały tak salwy śmiechu, jak i westchnienia. Wciągnęli widzów do swojego niezwykłego świata od pierwszej chwili i ich nadzwyczajna precyzja nie pozwoliła ulotnić się iluzji ani na moment. 

Wiele ze wspomnianych wątków znalazło pointę w 7 – The Game of Time Davida Zuazoli. Na przedstawienie złożyło się siedem zainscenizowanych przez siedmiu reżyserów siedmiominutowych etiud. Na stole stała niewielka rama scenki, wewnątrz której animator operował lalkami (w większości kukiełkami) przywodzącymi na myśl świat animacji Tima Burtona. Było upiornie, ale też zabawnie, choć był to humor w kolorze czarnym. Wiele mówiły już tytuły kolejnych części: Strach na wróble, Życzę ci śmierci, Ale dziwak!, Robak, Wampir i Kosmita. Po każdym rozdzialiku główny bohater był odkładany na leżącą przed scenką tablicę zegara. I wtedy nastąpił finał zatytułowany po prostu Puppet, Lalka. Okazało się, że każda historyjka była odzwierciedleniem jakiegoś trudnego wydarzenia z przeszłości artysty, który bezpieczną przystań znalazł ostatecznie w świecie teatru lalkowego. 

Bo lalka też człowiek, ale bywa i na odwrót. 



XII Międzynarodowy Festiwal Teatru Lalek i Animacji Filmowych dla Dorosłych Lalka też Człowiek, Warszawa, 29 września – 15 października 2017. 


Nowszy post Starszy post Strona główna