Albin szlochający i histeryczny? Owszem, taki właśnie jest
i takim go Fredro naszkicował. Ale czy przewidział, że histerię
jękliwego absztyfikanta odegra jawajka? I że da radę? Po spektaklu
w Białostockim Teatrze Lalek Śluby panieńskie zaczynają
kojarzyć się wyłącznie z takim właśnie obliczem: lalkowym.
Śluby panieńskie | Białostocki Teatr Lalek | fot. Bartek Warzecha |
Interpretowanie klasyki za pomocą jawajek to nieczęsty przypadek
w historii polskiego teatru. To wręcz dodatkowe wyzwanie, dodatkowa
trudność – wszak nie każdy klasyczny tekst może dobrze wybrzmieć na
tradycyjnej jawajkowej scenie. Istnieje ryzyko, że niezależnie od intencji
autora narzędzie przekazu nieoczekiwanie mogłoby okazać się przysłowiowym
strzałem w stopę. I to, co przejmujące, niekiedy mogłoby wydać
się groteskowe. Oczywiście powodzenie takiego pomysłu w dużej mierze
spoczywa w dłoniach utalentowanego animatora. Ale czasem i talent nie
wystarczy, jeśli zbyt silne, nie do przeskoczenia będzie pierwsze wrażenie,
że materia klasycznego tekstu i materia animowana zupełnie się ze sobą
nie scalą. I wypadnie sztucznie.
Dynamiczna jawajka
W przypadku spektaklu Śluby panieńskie Aleksandra Fredry w reżyserii
Artura Dwulita takich problemów na szczęście brak. Już w pierwszych
paru minutach przedstawienia okazuje się, że staropolski tekst – choć
naszpikowany archaicznymi zwrotami, ale też skrzący się dowcipem –
płynie gładko i dobrze komponuje się z lalkowym wymiarem opowieści.
Ba, wybór lalkowego klucza wręcz przydaje staropolskiej opowieści
dodatkowej wyrazistości i humoru. To dość zaskakujące. Ale odświeżające i przyjemne dla
oka i ucha. Opisana przed 180 laty historia miłosnej
strategii, w której dwie panny postanawiają odrzucić
zaloty dwóch adoratorów, tych zaś to martwi, drażni,
intryguje – w lalkowym wariancie dodatkowo zaciekawia,
ma w sobie lekkość, pewne rozwibrowanie, tempo
(podbite ostrą jazzową muzyką). Wszystko to
w wydaniu aktorskim mogłoby trochę irytować. Tu zaś
ów rozedrgany sznyt staje się atutem. Przypomina to
casus Poliszynela/Pulcinelli z teatru kukiełkowego,
którego charakterystyczna nerwowość, ruchliwość,
tempo to nieodłączne cechy tej postaci i widz przyjmuje
go takim, jakim jest, nie zastanawiając się, czy
aktor przekracza granice przerysowania, czy nie. Podobnie
jest i w Ślubach panieńskich w BTL – naturalna
dynamika jawajki, wynikająca też z konstrukcji tej
lalki (a już szczególnie w przypadku postaci egzaltowanego
Albina) – powoduje, że rejwach na scenie
wydaje się całkowicie naturalny. Choć oczywiście są
w spektaklu sceny pełne kontrastów, pokazujące, że
jawajką ciekawie można zagrać też spokój i opanowanie
(niewzruszona oblubienica miotającego się adoratora
jego umizgi przyjmuje z dystansem i bez
emocji).
Nerwowość, rozedrganie
Białostoccy lalkarze tak sugestywnie animują swoje
lalki, że momentami można ulec złudzeniu, że to żywe, pomniejszone tylko postaci. Strój stylizowany na
glamrockowy, w tonacji czarno-szaro-srebrnej, wyraziste
rysy. W niektórych przypadkach to właśnie w rysy, nie tylko w gestykulację, wpisany jest charakter
bohatera.
Weźmy wspomnianego Albina (Błażej Piotrowski).
Osobowość cierpiętnicza, melancholijna, wyjątkowo
jękliwa. I taka jest też lalka: chmurne oczy, mars na
twarzy, boleść malująca się na obliczu, bo ukochana
nie zwraca na niego uwagi. Aktor obdarza swojego
bohatera całym zestawem nerwowych gestów, wśród
których są np. nieustanne i kompulsywne odrzucanie
do tyłu długich włosów, gwałtowne przemieszczanie
się z miejsca na miejsce czy afektowane pozy. To prawdziwa
nerwica natręctw, w wydaniu miłosnym.
Rozedrgany – choć w odrobinę innym stylu, w końcu
stateczność wieku ma swoje znaczenie – jest też wujaszek
Radogost (Wiesław Czołpiński). Tu nerwowość
bohatera także przejawia się zarówno w animacji, jak
i w fizjonomii. Wujaszek ma lekko wytrzeszczone oczy,
głos sięgający wyższych rejestrów, dość histeryczny.
Jest cokolwiek zagubiony i niespokojny, ale trudno się
dziwić: w końcu chce mieć z głowy „ukochanego
chłopczynę” – Gustawa (Mateusz Smaczny). Chciałoby
się mieć już święty spokój, bratanka wyswatać,
wnuki niańczyć, a tu nic: bratanek gagatek dostarcza
tylko samych kłopotów. Tyle że Gustaw to osobnik
z gatunku łobuza-czarusia, do którego wszyscy mają
słabość. Wdzięk, nawet w chwilach gwałtownych uniesień,
to jego podstawowy atut.
Podkręcone tempo
Przy takich rozedrganych osobnikach dwie przyjaciółki,
które poprzysięgły sobie (w ślubach panieńskich),
że ród męski nie będzie ich bałamucił i zamieniał
w domowe gęsi, nie chcą męskiej adoracji, za mąż
nie wyjdą i już – wydają się być ostoją spokoju. Klara
(Izabela Wilczewska) i Aniela (Łucja Grzeszczyk) są
niewzruszone (przynajmniej przez jakiś czas), niekiedy
wręcz posągowe. Owa twardość w dochowywaniu
ślubów przejawia się też w funkcjonowaniu lalek
na scenie i innym, mniej dynamicznym sposobie
animacji.
Taki właśnie kontrast – nerwowość i spokój – buduje
rytm spektaklu. Przedstawiciele męskiego rodu krążą
po scenie bezładnie. Damskiego – pozwalają krążyć
wokół siebie. Dużo tu dynamicznych scen, podniesionych
głosów. W tym chaosie jednak jest metoda – taki
właśnie styl inscenizacji i podkręcone tempo pasują
do opowieści o niecierpliwych adoratorach i wyciszonych
(pozornie) adorowanych dziewczętach. Klimat
tworzy też niespokojna, ale i figlarna w tonie jazzowa
muzyka Piotra Chocieja. W pewnym momencie mo-
żna wręcz odnieść wrażenie, że aktorzy przyspieszają.
Co ciekawe, nie traci na tym tekst, interpretowany
wyraźnie, z profesjonalną dykcją. Ożywiona inną formą klasyczna sztuka nie gubi nic z piękna swego
staropolskiego, wręcz archaicznego niekiedy języka.
Manekiny na scenie
Ale niestety spektakl traci pod względem scenograficznym.
I nie tyle o pomysł na scenografię chodzi, co o jej
kolorystyczną tonację. Szarość, czerń, srebro – trochę
tego za dużo. Gdy w takich barwach utrzymane są i tło,
i stroje, bohaterów nie wyróżnia nic, jedynie ruch. Jednolitość
kolorystyczna zamiast koić oko zaczyna je
nużyć. Kolor wydaje się pilnie potrzebny, pojawia się
jednak dopiero później – za sprawą świateł.
Ciekawe jest za to umiejscowienie lalek w przestrzeni
pełnej papierowych, płaskich manekinów – leżących,
stojących, przechylonych. Manekiny przywołują skojarzenie
z odzieżową witryną sklepową czy garderobą
kostiumografa. Prezentują cały zestaw kobiecych póz
i wdzięków, którymi płeć piękna mami gatunek męski:
kokieteryjne przechylenie głowy, wygięte w kuszącym
geście przedramię czy stopa.
Mamienie widza z kolei odbywa się na różnych poziomach:
akcja się dzieje na górze parawanu, ale i w jego
dolnych partiach, gdzie obserwujemy odpowiednio
podświetlony teatr cieni (aktorskich sylwetek i lalek).
Jest też tu animacyjna niespodzianka – w pewnym
momencie lalka animuje... lalki z gałganków.
Białostockie Śluby panieńskie to ciekawa animacja,
przekorny ton, odświeżająca lalkowa formuła. Niepotrzebnie
jednak w taki tygiel wciśnięto jeszcze sceny
z wysyłaniem esemesów. Zabieg, który może i jest
mrugnięciem oka do młodszej publiczności, daje
jednak
poczucie uwspółcześniania na siłę. Niepotrzebnie.
Śluby panieńskie, Aleksander Fredro. Scenariusz i reżyseria
Artur Dwulit, scenografia Łucja Grzeszczyk, muzyka
Piotr Chociej. Białostocki Teatr Lalek, Białystok.
Premiera wrzesień 2016.