W nerwowym stylu | Monika Żmijewska

Albin szlochający i histeryczny? Owszem, taki właśnie jest i takim go Fredro naszkicował. Ale czy przewidział, że histerię jękliwego absztyfikanta odegra jawajka? I że da radę? Po spektaklu w Białostockim Teatrze Lalek Śluby panieńskie zaczynają kojarzyć się wyłącznie z takim właśnie obliczem: lalkowym.

Śluby panieńskie | Białostocki Teatr Lalek | fot. Bartek Warzecha

Interpretowanie klasyki za pomocą jawajek to nieczęsty przypadek w historii polskiego teatru. To wręcz dodatkowe wyzwanie, dodatkowa trudność – wszak nie każdy klasyczny tekst może dobrze wybrzmieć na tradycyjnej jawajkowej scenie. Istnieje ryzyko, że niezależnie od intencji autora narzędzie przekazu nieoczekiwanie mogłoby okazać się przysłowiowym strzałem w stopę. I to, co przejmujące, niekiedy mogłoby wydać się groteskowe. Oczywiście powodzenie takiego pomysłu w dużej mierze spoczywa w dłoniach utalentowanego animatora. Ale czasem i talent nie wystarczy, jeśli zbyt silne, nie do przeskoczenia będzie pierwsze wrażenie, że materia klasycznego tekstu i materia animowana zupełnie się ze sobą nie scalą. I wypadnie sztucznie. 

Dynamiczna jawajka 

W przypadku spektaklu Śluby panieńskie Aleksandra Fredry w reżyserii Artura Dwulita takich problemów na szczęście brak. Już w pierwszych paru minutach przedstawienia okazuje się, że staropolski tekst – choć naszpikowany archaicznymi zwrotami, ale też skrzący się dowcipem – płynie gładko i dobrze komponuje się z lalkowym wymiarem opowieści. Ba, wybór lalkowego klucza wręcz przydaje staropolskiej opowieści dodatkowej wyrazistości i humoru. To dość zaskakujące. Ale odświeżające i przyjemne dla oka i ucha. Opisana przed 180 laty historia miłosnej strategii, w której dwie panny postanawiają odrzucić zaloty dwóch adoratorów, tych zaś to martwi, drażni, intryguje – w lalkowym wariancie dodatkowo zaciekawia, ma w sobie lekkość, pewne rozwibrowanie, tempo (podbite ostrą jazzową muzyką). Wszystko to w wydaniu aktorskim mogłoby trochę irytować. Tu zaś ów rozedrgany sznyt staje się atutem. Przypomina to casus Poliszynela/Pulcinelli z teatru kukiełkowego, którego charakterystyczna nerwowość, ruchliwość, tempo to nieodłączne cechy tej postaci i widz przyjmuje go takim, jakim jest, nie zastanawiając się, czy aktor przekracza granice przerysowania, czy nie. Podobnie jest i w Ślubach panieńskich w BTL – naturalna dynamika jawajki, wynikająca też z konstrukcji tej lalki (a już szczególnie w przypadku postaci egzaltowanego Albina) – powoduje, że rejwach na scenie wydaje się całkowicie naturalny. Choć oczywiście są w spektaklu sceny pełne kontrastów, pokazujące, że jawajką ciekawie można zagrać też spokój i opanowanie (niewzruszona oblubienica miotającego się adoratora jego umizgi przyjmuje z dystansem i bez emocji). 

Nerwowość, rozedrganie 

Białostoccy lalkarze tak sugestywnie animują swoje lalki, że momentami można ulec złudzeniu, że to żywe, pomniejszone tylko postaci. Strój stylizowany na glamrockowy, w tonacji czarno-szaro-srebrnej, wyraziste rysy. W niektórych przypadkach to właśnie w rysy, nie tylko w gestykulację, wpisany jest charakter bohatera. 

Weźmy wspomnianego Albina (Błażej Piotrowski). Osobowość cierpiętnicza, melancholijna, wyjątkowo jękliwa. I taka jest też lalka: chmurne oczy, mars na twarzy, boleść malująca się na obliczu, bo ukochana nie zwraca na niego uwagi. Aktor obdarza swojego bohatera całym zestawem nerwowych gestów, wśród których są np. nieustanne i kompulsywne odrzucanie do tyłu długich włosów, gwałtowne przemieszczanie się z miejsca na miejsce czy afektowane pozy. To prawdziwa nerwica natręctw, w wydaniu miłosnym. 

Rozedrgany – choć w odrobinę innym stylu, w końcu stateczność wieku ma swoje znaczenie – jest też wujaszek Radogost (Wiesław Czołpiński). Tu nerwowość bohatera także przejawia się zarówno w animacji, jak i w fizjonomii. Wujaszek ma lekko wytrzeszczone oczy, głos sięgający wyższych rejestrów, dość histeryczny. Jest cokolwiek zagubiony i niespokojny, ale trudno się dziwić: w końcu chce mieć z głowy „ukochanego chłopczynę” – Gustawa (Mateusz Smaczny). Chciałoby się mieć już święty spokój, bratanka wyswatać, wnuki niańczyć, a tu nic: bratanek gagatek dostarcza tylko samych kłopotów. Tyle że Gustaw to osobnik z gatunku łobuza-czarusia, do którego wszyscy mają słabość. Wdzięk, nawet w chwilach gwałtownych uniesień, to jego podstawowy atut. 

Podkręcone tempo 

Przy takich rozedrganych osobnikach dwie przyjaciółki, które poprzysięgły sobie (w ślubach panieńskich), że ród męski nie będzie ich bałamucił i zamieniał w domowe gęsi, nie chcą męskiej adoracji, za mąż nie wyjdą i już – wydają się być ostoją spokoju. Klara (Izabela Wilczewska) i Aniela (Łucja Grzeszczyk) są niewzruszone (przynajmniej przez jakiś czas), niekiedy wręcz posągowe. Owa twardość w dochowywaniu ślubów przejawia się też w funkcjonowaniu lalek na scenie i innym, mniej dynamicznym sposobie animacji. 

Taki właśnie kontrast – nerwowość i spokój – buduje rytm spektaklu. Przedstawiciele męskiego rodu krążą po scenie bezładnie. Damskiego – pozwalają krążyć wokół siebie. Dużo tu dynamicznych scen, podniesionych głosów. W tym chaosie jednak jest metoda – taki właśnie styl inscenizacji i podkręcone tempo pasują do opowieści o niecierpliwych adoratorach i wyciszonych (pozornie) adorowanych dziewczętach. Klimat tworzy też niespokojna, ale i figlarna w tonie jazzowa muzyka Piotra Chocieja. W pewnym momencie mo- żna wręcz odnieść wrażenie, że aktorzy przyspieszają. Co ciekawe, nie traci na tym tekst, interpretowany wyraźnie, z profesjonalną dykcją. Ożywiona inną formą klasyczna sztuka nie gubi nic z piękna swego staropolskiego, wręcz archaicznego niekiedy języka. 

Manekiny na scenie

Ale niestety spektakl traci pod względem scenograficznym. I nie tyle o pomysł na scenografię chodzi, co o jej kolorystyczną tonację. Szarość, czerń, srebro – trochę tego za dużo. Gdy w takich barwach utrzymane są i tło, i stroje, bohaterów nie wyróżnia nic, jedynie ruch. Jednolitość kolorystyczna zamiast koić oko zaczyna je nużyć. Kolor wydaje się pilnie potrzebny, pojawia się jednak dopiero później – za sprawą świateł. 

Ciekawe jest za to umiejscowienie lalek w przestrzeni pełnej papierowych, płaskich manekinów – leżących, stojących, przechylonych. Manekiny przywołują skojarzenie z odzieżową witryną sklepową czy garderobą kostiumografa. Prezentują cały zestaw kobiecych póz i wdzięków, którymi płeć piękna mami gatunek męski: kokieteryjne przechylenie głowy, wygięte w kuszącym geście przedramię czy stopa. 

Mamienie widza z kolei odbywa się na różnych poziomach: akcja się dzieje na górze parawanu, ale i w jego dolnych partiach, gdzie obserwujemy odpowiednio podświetlony teatr cieni (aktorskich sylwetek i lalek). Jest też tu animacyjna niespodzianka – w pewnym momencie lalka animuje... lalki z gałganków.

Białostockie Śluby panieńskie to ciekawa animacja, przekorny ton, odświeżająca lalkowa formuła. Niepotrzebnie jednak w taki tygiel wciśnięto jeszcze sceny z wysyłaniem esemesów. Zabieg, który może i jest mrugnięciem oka do młodszej publiczności, daje jednak poczucie uwspółcześniania na siłę. Niepotrzebnie. 



Śluby panieńskie, Aleksander Fredro. Scenariusz i reżyseria Artur Dwulit, scenografia Łucja Grzeszczyk, muzyka Piotr Chociej. Białostocki Teatr Lalek, Białystok. Premiera wrzesień 2016.

Nowszy post Starszy post Strona główna