W polskim teatrze lalek drugiej połowy XX wieku, a wygląda na
to, że i w pierwszej ćwiartce wieku XXI, najważniejszą osobą
jest reżyser. Kiedy spektakl odnosi sukces, może jego rola
wewnątrz teatru przez chwilę nieco słabnie, na plan pierwszy
wysuwają się aktorzy, ale na zewnątrz i tak z nazwiskiem reżysera
łączy się rutynowo premierę i to on pozostaje w pamięci. Scenografów
pamięta się z trudem, coraz rzadziej nawet zespoły aktorskie są w stanie
wymienić nazwiska współtwórców strony plastycznej przedstawień. Kompozytorzy
– są prawie nieznani, tj. udaje się co najwyżej przywołać kilka
głośnych nazwisk, lecz nie wiążąc ich z żadną premierą. O aktorach teatru
lalek nie warto nawet wspominać.
Świętoszek | Akademia Teatralna, Białystok, 2016 | reż. P. Aigner | fot. B. Warzecha |
Józef Kaczorowski czy Franciszek Puget, gwiazdy polskiego lalkarstwa lat 50., to puste dziś słowa. Podobnie jak dziesiątki innych, z różnych dekad. Chyba już nikt nie umiałby wymienić aktorów Jana Wilkowskiego z warszawskiej Lalki, maskowej Groteski Zofii Jaremowej, teatru Jana Dormana, słynnego Marcinka Leokadii Serafinowicz. Andrzej Dziedziul – to nazwisko bez twarzy, anonimowi są nawet aktorzy wrocławskiej Małej Sceny Wiesława Hejny czy BTL-u, choć ich sława przypadła na okres sprzed zaledwie kilkunastu lat i niemal wszyscy uczestnicy wielkich premier lat 80. czy 90. XX wieku są wśród nas obecni. Jeśli ich nazwiska żyją w środowiskowym obiegu, to wyłącznie za sprawą wydziałów lalkarskich, gdzie zajmują zaszczytne profesorskie pozycje, więc mają uczniów. Ci, którzy nie mieli szczęścia uczyć – zniknęli.
Zastanawiające!? Czyżby tak było zawsze, że teatr lalek równa się reżyser?
O teatrze wieku XIX (dramatycznym, bo lalkowego z tamtego czasu prawie
nikt nie zna) mówi się, że to epoka aktora. I słusznie. Choć przecież
reżyser też tam był i był ważny, mimo że bodaj przed końcem wieku nigdy nie znalazł się z imienia i nazwiska na afiszu. Pełnił
funkcję porządkującego i przysposabiającego do
sceny tekst autora i zwłaszcza dbał o rozdział ról.
Dominowali aktorzy. W lalkach takiego podziału
w ogóle nie było, bo mieliśmy do czynienia albo
z wędrownym solistą, który w zasadzie był sterem
i okrętem dla własnych pomysłów, albo z zespołem
kierowanym przez pryncypała-właściciela pracującego
z członkami rodziny lub wynajętymi animatorami.
Do drugiej wojny światowej ze świecą szukać
trzeba nazwiska reżysera na afiszach lalkowych przedstawień.
Nawet pierwsze powojenne nie podawały
jeszcze reżysera, był autor tekstu i czasem muzyki
(piosenek).
Nieograniczone kompetencje reżyserowi nadał wiek
XX, poczynając od okresu wielkiej reformy teatru. To
on mógł zostać artystą teatru w rozumieniu Craigowskim
i lista kandydatów do tego zaszczytnego tytułu
zaczęła nadspodziewanie szybko rosnąć. W teatrze
lalek trwało to znacznie dłużej, bo dłużej utrzymał
się klasyczny styl organizacji teatrów wywiedziony
z solowo-prywatnych przedsięwzięć poszczególnych
twórców. Oni przecież od zawsze byli „artystami teatru”,
choć często żyli sprawami przyziemnymi, troszcząc
się o przetrwanie własne i swoich najbliższych.
Sztuka reżyserii lalkowej pojawiła się na dobre po
II wojnie światowej. Ponieważ cały nasz powojenny
teatr lalek znalazł się w orbicie postsowieckiej struktury
organizacyjnej, wzorowanej przecież na organizacji
scen dramatycznych, lalkarstwo przejęło porządek
panujący w dramacie. Odtąd teatr dramatyczny
stał się punktem odniesienia, jego struktura organizacyjna
zawładnęła wyobraźnią lalkarzy, łącznie z prestiżem,
zawodowymi uprawnieniami i powinnościami
instytucji. Wyspecjalizowane teatralne sekcje
zostały przeszczepione na grunt lalkarski. Tak jak
na scenach dramatycznych wyodrębniono zespół
aktorski, zespół pomocniczy, reżysera, scenografa,
kompozytora, służby literackie, pracownie plastyczne,
technikę sceny, a czasem jeszcze wiele
innych stanowisk, w zależności od spektaklu, wyobraźni
i potrzeb reżysera. Uczestnicząc kilka miesięcy
temu w Moskwie w międzynarodowej konferencji na
temat roli reżysera w teatrze lalek, usłyszałem, że
w Rosji jest ponad 50 zawodów/stanowisk przypisanych
lalkarzom. Instytucja stymulowała etatyzację,
ta – wyznaczała zakresy teatralnych zawodów. Jeśli
w pierwszym powojennym okresie zacierały się niekiedy
jeszcze granice pomiędzy poszczególnymi specjalnościami
– wynikało to z lalkarskiego ubóstwa,
braku wszystkiego i konieczności improwizowania,
byle tylko doprowadzić do premiery. Z czasem jednak
specjalności stawały się coraz wyrazistsze, instytucje
poszukiwały współpracowników do ściśle określonych
zadań, a te podporządkowane były reżyserskiej
wizji spektaklu.
Pierwsze skrzypce w naszym teatralnym kręgu kulturowym
grał bowiem i gra nadal reżyser. To on bierze
odpowiedzialność za temat spektaklu, najczęściej
wybór materiału literackiego, dobór partnerów i współpracowników,
rozdzielenie zadań aktorskich, przebieg
wszystkich etapów realizacji i ostateczny kształt przedstawienia.
Reżyser! Ongiś jego najbliższym partnerem
był scenograf, bo w klasycznym polskim teatrze lalek,
budującym przede wszystkim przedstawienia-inscenizacje,
cały świat przedstawiony wymagał kreacji plastycznej.
Aktorzy animatorzy byli lub całkowicie niewidoczni,
lub mało istotni. A ten świat przedstawiony
wymagał stworzenia i tu reżyser mógł co najwyżej
dostarczać inspiracji plastykowi – rzeczywistemu
twórcy przestrzeni scenicznej i postaci (lalek). To dlatego
o tych dawnych czasach mówi się jako o teatrze
znakomitych par twórczych: Jaremowa – Mikulski,
Wilkowski
– Kilian, Serafinowicz – Berdyszak, Wieczorkiewicz
– Serafinowicz, Hejno – Mydlarska-Kowal, Rau
– Jurkowski, Tomaszuk – Malesza,
by wymienić niektóre tylko twórcze tandemy z przeszłości. Utrzymały się
one do końca XX wieku i zanikły. Od prawie dwóch
dekad w teatrach lalek nie ma par twórczych. Scenografowie
wycofali się na pozycję użytecznych w procesie
twórczym konsultantów, najczęściej autorów
kostiumów aktorskich; nie są współodpowiedzialni za
kształt spektakli.
W teatrze lalek dziś niepodzielnie rządzi reżyser.
Zawód
ten kształtował się powoli. Najpierw nasi powojenni
ojcowie lalkarze odwoływali się do swoich
doświadczeń, wpatrywali się w dokonania kolegów,
adaptowali je do własnych warunków, przekazywali
następcom, ci swoim uczniom i kolejnym. Sztafeta
pokoleń. Rzecz jasna, każdy wnosił coś nowego, jedni
na wielką skalę, inni troszkę mniejszą. Ale poruszamy
się wciąż w reżyserskiej przestrzeni wyznaczonej kilka
dziesiątków lat temu. Budowali go u nas Władysław
Jarema – aktor objazdowych teatrów dramatycznych,
Henryk Ryl – nauczyciel i pasjonat lalek, Jan Dorman –
nauczyciel szkolny i pedagog, Janina Kilian-Stanisławska
– krytyczka sztuki, Jerzy Zitzman – artysta plastyk,
Joanna Piekarska – plastyczka i spikerka radiowa,
Alojzy Smolka – nauczyciel. Tę listę można mnożyć
w nieskończoność. Nie znajdziemy na niej ani zawodowych
lalkarzy, ani reżyserów. Jeden z niewielu lalkarzy
pierwszych powojennych lat, Julian Sójka, musiał się trzymać na uboczu. Środowisko skupione wokół
Jana Sztaudyngera, przedwojennego lalkarskiego
guru, niezwykle szybko znalazło się poza nowym
porządkiem. Nawet Baj warszawski, legenda polskiego
powojennego teatru lalek, ale przez długi czas, także
po wojnie, pozostający pod wpływem przedwojennych
idei teatru lalek dla dzieci, z wielkim trudem
odradzał się po wojnie i niemal jako ostatni został
upaństwowiony.
Nowy ład społeczny, polityczny i organizacyjny
narzucił nowy model działalności. Jednym z pierwszych
„wykształconych” reżyserów teatru lalek był
Jan Wilkowski. Odbył roczny kurs reżyserski w szkole
Janiny Kilian-Stanisławskiej, podobnie jak zapomniani
już dziś m.in.: Maryla Kędra, Aleksandra
Grzymska czy Jerzy Goc. Wilkowski przez chwilkę
podpatrywał jeszcze Bertolta Brechta, korzystając
z krótkiego wyjazdu stypendialnego. Ale bez wątpienia
miał wielki talent, także reżyserski. Wykształconymi,
już bez cudzysłowu, reżyserami byli m.in.:
Krzysztof Niesiołowski, Michał Zarzecki (absolwenci praskiej DAMU, 1958), Włodzimierz Fełenczak
(DAMU, 1972), Tomasz Jaworski, Wojciech Kobrzyński
i Konrad Szachnowski (Leningrad, 1978). Większości
polskich reżyserów lalkarzy starszego pokolenia
przyznano uprawnienia zawodowe decyzją
ministerialną w 1960 roku, potem – obowiązywał już
eksternistyczny system ich uzyskiwania. Wraz z rozwinięciem
się akademickiego szkolnictwa lalkarskiego
od początku lat 80. kształceniem reżyserów
zajęła się białostocka szkoła, już w XXI wieku – także
szkoła wrocławska.
Wszystko to zajęło sporo czasu, ale od dawna system
uzyskiwania uprawnień w tej dziedzinie jest w Polsce
sprecyzowany i działa. Teatry też działają, skąd więc
problem reżysera w teatrze lalek? I czy w ogóle mamy
jakikolwiek problem? Być może z polskiej, czy nawet
wschodnioeuropejskiej, perspektywy problemu nie
ma. Tyle, że od ćwierćwiecza właściwie coraz wyraźniej
oddalamy się od międzynarodowego środowiska
lalkarskiego. Kiedyś przeszkodą był głównie scentralizowany
system zarządzania teatrami oraz bardzo
ograniczony kontakt ze światem. Od 1989 roku te przeszkody
nie istnieją. A jednak wciąż nie ma nas na najważniejszych
imprezach, nie uczestniczymy w międzynarodowym
kształceniu lalkarzy, niewiele mamy
do zaproponowania w zakresie nowych praktyk teatralnych,
nowych technologii, nowych metod budowania
relacji aktor – lalka. Niewiele mamy też do za-
prezentowania w gatunkach tradycyjnych. Od 1989
roku zmieniło się wiele, rewolucję przeszła polska
dramaturgia
lalkowa (dziś daleko wyprzedzająca
wyobraźnię reżyserską), a podstawowy styl budowania
spektakli pozostał nienaruszony. Czy dlatego, że
jest doskonały? Niekoniecznie, choć z pewnością ma
wiele zalet. Powstają przecież wciąż zajmujące spektakle,
zdobywamy nagrody, wcale niemało podróżujemy.
Ale od lat żaden polski lalkarz nie znajduje się
w gronie mistrzów. Tych nieustannie zapraszamy
z zewnątrz, z bliższego i dalszego świata. W czym
zatem jest problem?
W powojennej przeszłości reżyserami teatru lalek zo-
stawali pasjonaci. Wybierali ten teatr, bo najbardziej
odpowiadał ich wizji budowania przedstawienia. Nieważne
– dla dzieci czy dla dorosłych. Tak było z Cyrkiem
Tarabumba czy Igraszkami z diabłem Jaremy,
Rylową Balladyną, Koziołkiem Matołkiem Dormana,
Leć głosie po rosie Gołębskiej/Zarzeckiego/Bunscha,
Weselem Serafinowicz/Berdyszaka, Panem Twardowskim
Snarskiej, Ptakiem Smandzika, Spowiedzią
w drewnie Wilkowskiego, Tryptykiem władzy Hejny/
Mydlarskiej-Kowal, Samotnością Lazaro/Zitzmana, by
wymienić kilka spośród wielkiej liczby tytułów. Ich
uczniowie wywodzili się z grona aktorów lalkarzy, czasem
gorzej radzących sobie na scenie, ale bez wątpienia
obdarzonych intelektem i wrażliwością teatralną,
choć jak się okazało niekoniecznie lalkarską. Wielu
z nich ukończyło z czasem studia polonistyczne, uzyskując
solidne przygotowanie erudycyjne. Mieli w pa mięci głównie parawanowe spektakle i rozbudzone
ambicje repertuarowe. Pozostając w całkowitej izolacji
zarówno wobec tradycyjnego lalkarstwa, jak i nowości,
które z rzadka tylko docierały do nas, z lalką jako główną
postacią sceniczną, właściwie wszystkie swoje
poszukiwania koncentrowali na literaturze. Do dziś
polscy reżyserzy lalkowi właściwie wyznają zasadę,
że teatr służy opowiadaniu historii, te zaś mają zawsze
formę literacką w postaci gotowych sztuk, istniejących
lub czekających na adaptowanie innych gatunków
literackich,
dostarczających niewyobrażalnej gamy
problemów, tematów, konfliktów, korespondujących
z rzeczywistością, więc będących niemal gotowym
materiałem teatralnym.
Tyle że to tylko jeden ze sposobów uprawiania lalkarstwa.
Cenny, ogromnie interesujący, ale – jak dowodzi
praktyka – bynajmniej niewyczerpujący możliwości
lalki jako aktora. Jak się nawet okazało, skazujący lalkę
na istnienie marginalne, a bywa nierzadko, że eliminujący
ją całkowicie. Znaleźliśmy atrakcyjny termin
„teatr formy”, będący troszkę workiem bez dna, ale
użyteczny i pozwalający właściwie robić wszystko
bez żadnych konsekwencji. Konsekwencje jednak są:
nasza reżyserska nieobecność w wymianie międzynarodowej,
w rezultacie także znikoma obecność naszych przedstawień w szerszym obiegu, który dziś
jest czymś powszechnym. Oczywiście nasz bogaty
system instytucjonalny (i naszego regionu Europy)
pozwala spokojnie funkcjonować takiemu specyficznemu
postlalkowemu lalkarstwu. Ale... to krąg niezbyt
szeroki. Może z czasem uda się naszym „lalkarzom”
włączyć w ogólnoświatowy nurt teatru dla dzieci,
gdzie te wymagania gatunkowe nie są rygorystycznie
respektowane.
Zatem zaproszony do współpracy polski reżyser bądź
sugeruje gotowy utwór literacki do wystawienia, bądź
przyjmuje wskazaną mu propozycję konkretnego teatru.
I rozpoczynamy żmudny tryb wielogodzinnych
analiz literackich, tzw. próby stolikowe, mnożymy
analizy, określamy zadania, postaci, konflikty, napięcia,
a kiedy w końcu przechodzimy na scenę, kiedy –
na troszkę przed premierą – aktorzy wreszcie otrzymują
lalki, okazuje się, że lepiej ten tekst brzmi bez
lalek, że wszystkie mozolnie nabudowywane stolikowe
czy sytuacyjne interpretacje w działaniach
aktorskich są po prostu atrakcyjniejsze. Można by
sporządzić całkiem sporą listę spektakli pomyślanych
jako realizacje lalkowe, które w końcu obeszły się bez
lalek lub pełnią one w nich co najwyżej funkcję znaków.
Z pewnością to nie są widowiska lalkowe, nawet
z kręgu postlalkowego lalkarstwa. Zostają na scenie
aktorzy, czasem lepsi, czasem gorsi, których jedyną
przewagą nad oglądającymi ich widzami jest po prostu
odwaga bycia na scenie. A jeśli tekst okaże się zajmujący
– teatr odniesie nawet swoisty frekwencyjny
sukces. Cały ten proces eliminuje lalkarstwo jako
samodzielnie istniejącą sztukę, bazującą przede
wszystkim na umiejętnościach rzemieślniczych, na
cudzie ożywiania martwego przedmiotu, właśnie lalki,
której magiczne życie ma tak wiele do zaoferowania
widzom. Ale... o tym muszą wiedzieć przede wszystkim
reżyserzy.
Jakby na drugim biegunie tego procesu stoją twórcy
niemający nic wspólnego z instytucją (u nas należący
do rzadkości), którzy sens swoich wypowiedzi teatralnych
widzą w ożywieniu martwej materii. To chyba
istota współczesnego lalkarstwa. W jego centrum stoi
lalkarz twórca, raczej wykonawca/performer niż reżyser.
Sięga po formę plastyczną, by przez nią sformułować
istotę tego, co chce wyrazić. Bywa, że kończy
swoje poszukiwania na zbiorze etiud. Zdarza się, że
rozbudowuje wypowiedź znacznie szerzej. Wówczas
zaprasza reżysera, scenografa, kompozytora, bo dzieło
teatralne jest zawsze aktem zbiorowej twórczości.
Trudno być samowystarczalnym we współczesnym
świecie oferującym takie bogactwo materiałów, technologii,
wyspecjalizowanych umiejętności. Jednak to
jego, lalkarza twórcy, wizja określa tworzony mikrokosmos.
Zaproszony reżyser odgrywa raczej rolę eksperta,
wrażliwego obserwatora, znającego sztukę teatru
fachowca, który potrafi wskazać mielizny, pokierować
myślą wypowiedzi i jej teatralną kompozycją. Jego
nazwisko z reguły jest anonimowe i nawet niejednokrotnie
przyjdzie nam się zdziwić, że jakiś lalkarz artysta
korzystał z usług reżysera. Ale ten rodzaj sztuki lalkarskiej
jest u nas wciąż i nieznany, i nieszanowany.
Wystarczy, że pamiętamy nazwiska Paivy, Okamoto,
Schustera, Trantera, Bertrana, Burketta, Vogla czy
Soehnlego, czasem zachwycamy się ich przedstawieniami
i wracamy do sprawdzonych naszych praktyk.
Czego oczekuje publiczność? Czy naprawdę tylko znanej
bajki opowiedzianej jeszcze raz przez aktora w dziwacznym
kostiumie?
Rzecz jasna, w teatrze jest miejsce na każdy rodzaj
wypowiedzi. Także oczytanego reżysera, nawet reżysera
piszącego własne scenariusze. Kiedy staje się to
jednak powszechną praktyką niemal wszystkich –
wkraczamy w dziedzinę całkowicie nieprofesjonalną.
W większości piszący reżyserzy to nie dramatopisarze,
choć za takich chcą uchodzić. W większości nawet
pięknie pracują z aktorami, ale nie mają żadnego stosunku
do lalek. One po prostu przeszkadzają. W efekcie
często oglądamy spektakle, które byłyby znacznie
atrakcyjniejsze w radiu. A przecież teatr lalek to mimo
wszystko widowisko, to plastyka w ruchu, nie opowiadanie
historii. W polskim teatrze lalek reżyser rzadko
bywa artystą teatru lalek i w tym tkwi paradoks.