Muszki w flaszce | Magdalena Legendź

Jakub Roszkowski w rozmowie z Jolantą Kowalską („Teatr” 11/2018, s. 31) deklaruje, że w reżyserskiej robocie podąża za autorem: Zamiast gwałcić, wolę go słuchać. W Kordianie Juliusza Słowackiego wysłyszał ważne rzeczy i próbował je zrealizować w Śląskim Teatrze Lalki i Aktora Ateneum. Czy usłyszał i zobaczył je także widz? 

fot. T. Zakrzewski

Z tym było trochę gorzej, przede wszystkim dosłownie, z powodu „trudnych”, ograniczających ruchy kostiumów oraz zbyt wysokiego poziomu głośności warstwy dźwiękowej, skądinąd niezwykłej, o czym później. Sprawiające wrażenie ciężkich, a na pewno niewygodnych, kostiumy z gąbki – miękkie odwłoki najeżone odstającymi czułkami, wypustkami oraz maski, dawały groteskowy efekt. Były to raczej nakrycia głowy w kształcie owadzich główek, które aktorzy podnosili do niektórych kwestii (tłumiły dźwięk w pozycji na kolanach), poprawili sobie, czasem im spadły, co sprawiało komiczne wrażenie, raczej niezamierzone. Mimo mikroportów nie wszystkie kwestie docierały do widzów. Z drugiej strony, dzięki kostiumom sceny erotyczne stawały się zamierzenie płaskie, przyziemne, wulgarne, odrażające. Sceny dramatyczne z kolei rozmyślnie żenujące i nieadekwatne do bohaterskich treści. Dobitny to komentarz na temat naszej, ludzkiej, mizerii. 

Widowisko zaczyna się w teatralnym foyer. Moce nadprzyrodzone – aktorzy w szarych roboczych kombinezonach – stwarzają ludzi. Nie zwykłych szaraków, lecz przywódców narodu, w przełomowym momencie dziejów. Dla kontrastu Kordian (Dawid Kobiela) jest zwykłym chłopakiem, którego Szatan-Doktor (Grzegorz Eckert) wyciąga z toalety i wręcza mu kostium. Odruchowo opada do parteru, ubierając się, mówi tekst z niedowierzaniem, targany przez „jaskółczy niepokój”. Porusza się na czworakach i próbuje odnaleźć się w roli... mrówki. 

Znakomicie w tej scenie zagrał oniryczny wystrój teatralnego holu. Niebieskie drzwi, jakby do komórek lub kredensów, wiszące na różnej wysokości, wyglądają surrealistycznie (i takie po otwarciu ukazują obrazy). Z perspektywy istniejących poza czasem i logiką szatanów, z której widz patrzy na następne wypadki, równie nadrealnym, dziwacznym miejscem jest ziemia i pełzające po niej ludzkie robaki. 

Reszta dzieje się w nieokreślonej przestrzeni, a miejsca akcji są wyznaczane dość umownie. Nie ma podziału na scenę i widownię, co podkreśla wspólnotę doświadczeń. Widzowie siadają pod ścianami na podłużnych, wypchanych, czarnych workach foliowych. To ważny, wielofunkcyjny element scenografii czy raczej plastycznej wizji Mirka Kaczmarka. Aktorzy posługują się nimi w wielu scenach: z nich Kordian układa sobie Mont Blanc i chmurę, która zabierze go do kraju. Polskę toczy robactwo, owady atakują przybysza, zajmują jego miejsce, ale daremnie. Nic się przez to nie zmienia, nadal panuje krzątanina wokół przyziemnych, własnych spraw. Te same worki, układane jeden przed drugim, stają się wydłużającą się w nieskończoność drogą do sypialni cara. Z kolei worek zwinięty w kulkę toczy przed sobą Grzegorz – troskliwy i zapobiegliwy żuk gnojarz. W głębi sali z jednej strony wiszą podświetlone kokony, prowokując pytania o to, co się z nich wykluje, jakie kryją potworne larwy? Jawnie pracująca dymiarka ma chyba stwarzać aurę tajemniczości, ale raczej wywołuje efekt obcości, podobnie jak widoczne zaplecze sceny. W dramatycznych momentach, na przykład w scenie koronacji, akcję dynamizują stroboskopowe światła. W ich rytm odbywają się szalone podrygi owadów.

Atmosferę spektaklu w dużym stopniu buduje muzyka, a raczej warstwa dźwiękowa. Słychać uporczywe, uciążliwe brzęczenie, stukania, pukania, cmokania, słowem odgłosy łąki i zagajnika. Metaliczne, drażniące tony, pogłosy i grobowe echa. Towarzyszą im dźwięki fletu, na którym gra Szatan-Doktor. Grzegorz Ekiert, jako jedyny cały czas w szarym kombinezonie, porusza się po obrzeżach, wydobywa z instrumentu złowieszcze, kakofoniczne, dysonansowe brzmienia. Pojawia się również muzyka, choć niezbyt melodyjna. Opowieść o Janku, co psom szył buty, jest rytmicznym songiem, a wieloznaczną pieśń Nieznajomego Pijcie wino w scenie koronacji rapuje Kordian. 

Jam jest posąg człowieka na posągu świata – te słowa Kordian wypowiada z niedowierzaniem. W ogóle nie bardzo wierzy we wszystko, co mu się przydarza. To zdaje się zgodne z reżyserskim zamysłem, gorzej, że jemu z kolei nie bardzo wierzy widz. Sceny z Grzegorzem, Dozorcą, Laurą i Wiolettą zmontowane w filmowy sposób przeplatają się, dzięki czemu nie tylko nie nużą, ale oddają energię poszukującej młodości. Na dobre wyszły spektaklowi znaczne skróty, zwłaszcza w epickich fragmentach tekstu. Łatwiej współczesnemu widzowi świat młodzieńca zapałem przemierzyć i rozwiązać pytanie: żyć? alboli nie żyć? 

Padają przy tym ze sceny chyba wszystkie istotne zdania, od zabił się młody, przez niech Polacy się modlą, czczą cara i wierzą, po chcieć i nie móc to piekło. Jednak za sznurki pociąga tu Szatan. To on podrzuca destrukcyjne kwestie, które u Słowackiego wypowiada targany wątpliwościami Kordian. Tak jest w monologu na Mont Blanc, gdy przerywa jego entuzjazm słowami: Może lepiej się rzucić w lodowe szczeliny? Jak demiurg, magik czy po prostu złośliwy chłopiec z wierszyka Jachowicza, który nałapał w flaszeczkę muszek – niemal niezauważalnie lub jawnie kieruje postaciami i zarządza scenicznym światem. Beznamiętny ton jego głosu kontrastuje z gwałtownymi działaniami, jak w scenie w szpitalu wariatów, gdzie brutalnie, fizycznie poniewiera bohaterem. 

Aktorzy grają podwójne role, wymagające odmiennych środków wyrazu. Naśladują sposób poruszania się owadów znany z filmów przyrodniczych. Wioletta to bezwzględna modliszka, Prezes – ćma brudnica mniszka, czyli pospolity szkodnik. Laura jest żarłoczną biedronką, Dozorca patyczakiem, a Grzegorz to żuk gnojarz. Marta Popławska dynamiczna, ekspansywna, spontaniczna i impulsywna jako Laura, jako Wielki Książę jest skupionym, oszczędnym w gestach, niekiedy tylko pozwalającym sobie na wybuch, wytrawnym graczem politycznym. Porusza się i mówi odmiennie, nie tylko dlatego, że narzucają jej tę przemianę kostiumy – kolejno biedronki i pająka. Na niej oraz Katarzynie Prudło w roli Cara spoczywa ciężar finałowej sceny, w której spór o Polskę wiodą dwa pająki. Pomiędzy nimi miota się Kordian, przeganiany tam i z powrotem jednym uderzeniem dłoni. Scena tego agonu zapada w pamięć. 

Ile się w trumnach królów robactwa wypasło? Chciałbym podnieść te wieka, zajrzeć w prochy – to kwestia dyskusyjna, ale wywieść interpretację romantycznego tekstu dramatycznego z jednego zdania padającego z ust Podchorążego w scenie spisku koronacyjnego to pomysł ryzykowny. Z perspektywy wieczności ludzie są zapewne nic nieznaczącą drobiną, na dodatek taką, która gnije i się rozkłada. Historia to dzieło szatana, a nami rządzą impulsy i instynkty, jak zwierzętami niższego rzędu. To jednak nie zwalnia nas z osobistej odpowiedzialności – tak chyba powinniśmy odczytać tę inscenizację. 

Nie będę z nimi – mówi kilkakrotnie Kordian. Zanim pozostanie sam, buduje stos ofiarny z worków-siedzisk, które wyrywa spod siedzeń zaskoczonych widzów. Jednak z czego lub kogo ma być i czemu ma służyć ta ofiara? Polsce? Raczej nie jesteśmy nią zainteresowani, wolimy toczyć swoje własne kulki gnoju. W pośpiechu, żeby nikt nas nie ubiegł. 



Kordian, Juliusz Słowacki. Opracowanie tekstu i reżyseria Jakub Roszkowski, scenografia Mirek Kaczmarek, muzyka Dominik Strycharski. Śląski Teatr Lalki i Aktora Ateneum, Katowice. Premiera październik 2018. 
Nowszy post Starszy post Strona główna