Festiwal teatru formy Materia Prima odbył się już po raz czwarty.
Jest w tej chwili jednym z najważniejszych krakowskich przeglądów
teatralnych. Zbudował swoją widownię, nieco inną niż publiczność
teatru dramatycznego. Oczekującą atrakcyjnych, zapierających
dech w piersiach widowisk. Materia Prima, organizowana przez
Adolfa Weltschka, Zuzannę Głowacką i Małgorzatę Zwolińską, te oczekiwania
starała się w tym roku w pełni zrealizować. Niemal połowa spektakli
odbywała się w Centrum Kongresowym – w wielkich salach, szczelnie
wypełnionych widownią. Jednym słowem: sukces.
bODY_rEMIX/gOLDBERG _vARIATIONS, Compagnie Marie Chouinard | Kanada | fot. M. Chouinard |
Program, jak co roku, konstruowany był starannie i w sposób przemyślany.
U podłoża repertuarowych wyborów leży wciąż pytanie: czym jest
teatr formy? Odpowiedź organizatorów jest bardzo szeroka – takim teatrem
może być wszystko. Na festiwalu od początku związanym z Groteską
(wywodzącą się z kręgu teatrów lalkowych) pojawiają się przedstawienia
lalkowe. Drugi nurt to teatr tańca, trzeci – widowiska z kręgu, który określić
można nowym cyrkiem, wzorującym się na dokonaniach Cirque du
Soleil. Wiele spektakli mieszało te trzy obszary. Jednak konia z rzędem
temu, kto poda definicję teatru formy, choćby na potrzebę tego krakowskiego
przeglądu. Można podać raczej definicję negatywną – teatr literacki
był w defensywie, słowo najczęściej wcale nie brzmiało; teatr odwoływał
się do innych zmysłów.
Pojawiły się prawdziwe gwiazdy (na przykład Compagnia Finzi Pasca czy
NoGravity Dance Company), a obok teatry bardzo kameralne. Myślę, że
to dobra metoda komponowania programu.
Tegoroczny festiwal został okrzyknięty wielkim sukcesem, postanowiłem
więc pozwolić sobie na odrobinę krytyki. Dla mnie bowiem ta edycja była
najmniej wyrazista spośród wszystkich. W tym roku Materia Prima chyba
złapała zadyszkę. Paradoksalnie nie dlatego, że festiwal był gorszy artystycznie,
ale dlatego, że był prowadzony nazbyt pewną ręką.
Pewność zasad konstruowania programu i gustów publiczności sprawiła,
że wkradło się niebezpieczeństwo stagnacji. Zabrakło odrobiny szaleństwa,
ryzyka. Sprostano oczekiwaniom widzów – owszem. Ale nie tylko
ja odczułem brak przedstawień zaskakujących czy choćby kontrowersyjnych.
Zacznę swoją relację od największego widowiska. Daniele Finzi Pasca jest
współtwórcą sukcesu Cirque du Soleil, choreografem wielkich ceremonii
olimpijskich. Do Krakowa przyjechał z własnym zespołem ze Szwajcarii.
Compagnia Finzi Pasca łączy elementy nowego cyrku (rzeczywiście
olśniewające: żonglerkę, pokazy na trapezach, akrobacje, niezwykłe
umiejętności „człowieka gumy”, popisy taneczne) ze strukturą bliższą tradycyjnemu
teatrowi. To trochę tak, jakby wcisnąć Cirque du Soleil do sali teatralnej, zachowując wielki popis, a przybliżając
widowisko do publiczności. Spektakl La Verità, nawiązujący
do wyobraźni plastycznej Salvadora Dali, był
widowiskiem spełniającym marzenia widzów spragnionych
teatralnych olśnień. W przedstawieniu raz po
raz pojawiały się oszałamiające sceny pokazujące niezwykłe
umiejętności aktorów cyrkowców. Całość nie
była pozbawiona szczypty ironii – gdy człowiek guma
robi ze swoim ciałem nieprawdopodobne, niemożliwe
wręcz wygibasy, podchodzi do niego dziewczyna
i pyta: nie boli cię to? (No cóż – ja też zadawałem sobie
w duchu takie pytanie.) A on, trzymając głowę między
swoimi nogami (ale wygięty nie do przodu, lecz do
tyłu), odpowiada, robiąc dłonią drobny gest pokazujący
może centymetrową przestrzeń – „un peu”,
troszeczkę.
Podobne elementy akrobacji wykorzystane zostały
w tanecznym przedstawieniu Pixel w choreografii
Mourada Merzouki: żyroskop, obracający się we
wszystkie możliwe strony z wpisanym w niego ciałem
akrobaty tancerza; kobieta, która ze swoim ciałem
wyginała się we wszystkie strony; połączenie tańca
i akrobacji... Ale spektakl ten dodatkowo „zestrojony”
był z trójwymiarową przestrzenią sterowanych komputerowo
punktów, tytułowych pikseli. Tancerze
wpływali swoim ruchem na ich przekształcenia. Komputerowa
projekcja przemieszczała się pod ich stopami,
zamykała scenę, spadała na tancerzy. Powstawało
wrażenie, że oto tancerze weszli w środek wirtu-
alnego
świata.
Inny spektakl taneczny, bODY_rEMIX/gOLDBERG_
vARIATIONS Compagnie Marie Chouinard, zakwestionował
piękno muzyki – remiksując Wariacje Goldbergowskie
Bacha; zakwestionował piękno tańca, czyniąc
z niego rozdygotany ruch; i wreszcie zakwestionował
też piękno ciała, dołączając do ciał tancerzy
ortopedyczne sprzęty. Ta chłodna, choć mistrzowska
choreografia Marie Chouinard w ostatecznym rozrachunku
na nowo jednak przywracała owo zakwestionowane
piękno, tworząc harmonijny i interesujący
spektakl. To wielki paradoks, że przemoc, kalectwo
mogą okazać się artystycznie atrakcyjnym tematem.
Tu tak się stało.
Te świetnie sprzedające się na festiwalach superprodukcje
i w Krakowie były pewnymi punktami programu;
spotkał je zasłużony aplauz.
Dla mnie jednak największym wydarzeniem była
NoGravity Dance Company. Paradoksem jest, że spektakl
tego teatru – Aria – nie powiódł się. Zespół miał
chyba zbyt mało czasu na przygotowanie skomplikowanej
przestrzeni. Na dodatek sala NCK zupełnie nie
nadawała się do tego pięknego i precyzyjnego widowiska.
Akustyka była fatalna. Ale było to chyba jedyne
nieoczywiste, nieobliczone na absolutny sukces
przedsięwzięcie festiwalu.
NoGravity zaryzykowało. Emilliano Pellisari ze swoim
zespołem gościł już na poprzedniej Materii Primie,
pokazując zapierające dech widowisko taneczno-
przestrzenne Boska komedia. Pellisari przygotował
wtedy choreografię, która rozgrywała się w przestrzeni
wertykalnej: aktorzy jakby fruwali w pięknie oświetlonej
przestrzeni. Wspaniałe wizualnie, niezwykłe
przedstawienie. W Arii Pellisari wybrał inną drogę.
Widowiskowość, poruszanie się w przestrzennych
konfiguracjach, kwestionujących wizualnie prawa grawitacji,
pozostały. Ale stały się służebne wobec
muzyki. Widowisko konstruowały niemal statyczne
obrazy o niebywałym pięknie – nadające się wręcz do
kontemplacji. I wspaniałe, wykonywane na żywo
utwory instrumentalne oraz arie wokalne z czasów
renesansu i baroku (współtwórcami spektaklu były
Accademia Filarmonica Romana oraz Teatro Olimpico).
Muzyka trwała, obraz łagodnie się przemieniał.
Widownia słuchała, patrzyła i wstrzymywała dech...
Spośród spektakli zaliczanych do lalkowych najbardziej
spektakularny przywieziono ze Stanów Zjednoczonych.
To Ogniste pióra: perska epopeja Fictionville
Studio & Banu Productions (reżyseria Hamid Rahmanian).
Opowieść zaczerpnięta z narodowego perskiego
eposu Szahname została pokazana z iście hollywoodzkim
rozmachem. Spektakl miał też swoisty
międzykulturowy wymiar. Przygotowany głównieprzez Irańczyków, przeznaczony dla widowni zachodniej,
wykorzystał popkulturowe, musicalowe i wizualne
techniki, a na dodatek wschodnią wrażliwość.
Szybkie tempo gry, ogromna precyzja, użycie wysokiej
klasy sprzętu powodowały, że oglądaliśmy widowisko
momentami sprawiające wrażenie kolorowego filmu
animowanego z wytwórni Disneya. Ale w planie aktorskim
– jak zobaczyliśmy po spektaklu – wykorzystywano
bardzo proste środki. Za ekranem grali „żywi”
aktorzy ubrani w ażurowe, o wiele większe niż ich
ciała, kostiumy. W zestawieniu z obrazem filmowym
rzutowanym z tyłu na ekran ich cienie nadawały widowisku
wrażenie życia, cielesności.
Drugim „pewniakiem” miał być pokaz wietnamskiego
teatru lalek na wodzie Thang Long. Ale było to widowisko
komercyjne, łączące prezentację teatru ludowego
z prelekcją na temat teatru lalek na wodzie. Muzyka
brzmiała z taśmy, więc nie można mówić o percepcji
pełnego spektaklu, bowiem rodzi się on w żywiołowym
zestrojeniu i dialogu wszystkich elementów –
muzyka zależy od obrazu i odwrotnie. Oglądaliśmy
więc krótkie scenki, a lepiej powiedzieć – popisy.
Ładne, ciekawe. Ale może warto było bardziej zaryzykować
– pokazać fragment autentycznego widowiska,
nawet ze świadomością, że może być niezbyt czytelne
dla europejskiego widza. A tak, pozostało wrażenie, że
Kraków jest jedynie przystankiem na trasie nieustannego
objazdu po wszystkich festiwalach świata, które
tylko chcą zaprosić wietnamski teatr na wodzie.
W sumie komercja.
Kolejne przedstawienia lalkowe miały wręcz minimalistyczny
charakter. Herosi z żelaza Tamtam Objektentheater
z Holandii okazali się pełną inwencji
zabawą przedmiotami. Olśniewające było, jak dwoje
animatorów, przestawiając lekko położenie metalowych
(głównie) rupieci, stwarzało wciąż zmieniające
się, zaskakujące pejzaże i znaczenia. Filmowany na
stole i rzucany na ekran obraz zdumiewał metamorfozami.
Można było oglądać pracę animatorów przy
stole albo efekt ich pracy na ekranie umieszczonym
obok. Oba pola obserwacji były ciekawe. Problem
w tym, że w pewnym momencie zaczynało się wdzierać
znużenie. Metamorfozy mogłyby trwać bez końca.
Gwoździk czy śrubka mogłyby stać się wszystkim.
I znów przekształcone, inaczej ułożone, i znów,
i znów. Zamiast spektaklu powstał pokaz niezwykłej
wyobraźni i gry z przedmiotem. Równie olśniewającej,
co nużącej.
O wiele większe wrażenie zrobił na mnie spektakl,
a właściwie dwa spektakle miniatury, Numen Company
z Niemiec. Limen oraz Cocon to miniatury
z dwóch powodów... Po pierwsze – krótkie etiudy; po
drugie – lalki były bardzo małe. Odebrałem je jako
próbę tchnięcia ducha w materię. Nieśpieszne minimalne
gesty lalek, delikatne poruszenia sprawiały, że
wręcz widoczna stawała się psychologia tych postaci –
ich drobne zawahania, zamyślenie, uczucia. Animatorka
Uta Gebert, choć widoczna, nie zwraca zupełnie
na siebie uwagi, staje się li tylko sługą, udziela swojej
witalności stwarzanym postaciom. Uwaga skupia się
na drobnych ruchach lalek, na ich życiu wewnętrznym.
Spektakl ten – wyśmienity – zginął jednak w przytłaczającym
towarzystwie pozostałych widowisk.
Po tym przeglądzie festiwalowych spektakli (nie
widziałem wileńskiego Piaskuna i Horroru Jakopa
Ahlboma) raz jeszcze chciałbym sformułować drobne
wnioski i wygłosić jedną przestrogę. Festiwal bez wątpienia
udał się i dzięki niemu można było zobaczyć
kilka interesujących i pełnych rozmachu widowisk.
Materia Prima narodziła się kiedyś z autentycznej
potrzeby wypełnienia wielkiej festiwalowej luki: pokazywania
teatru ambitnego, widowiskowego, nie raniącego
wrażliwości i inteligencji widzów. Wcześniej jednak
bardziej ryzykowano. Zderzano wielkie widowiska
z poszukiwaniami, niekiedy mistrzowskimi. W tym
roku nacisk położono na atrakcyjność formy, atrakcyjność
widowiska. Nieliczne niekomercyjne poszukiwania
nie wybrzmiały dostatecznie mocno.
A przestroga dla organizatorów jest taka: proszę
o więcej ryzyka w kształtowaniu repertuaru, inaczej
ten niezwykły festiwal w końcu skostnieje.
4. Międzynarodowy Festiwal Teatru Formy Materia Prima,
Kraków,
18–25 lutego 2017