21 grudnia 2017 roku minęła dwudziesta rocznica śmierci Jana
Wilkowskiego, jednego z najwybitniejszych twórców polskiego
lalkarstwa, artysty, który za życia stał się legendą.
Szewc Kopytko i Kaczor Kwak | Teatr Lalki i Aktora, Lublin, 1971 | fot. A. Polakowski |
Jan Wilkowski nie należał do grona lalkarzy założycieli powojennego
polskiego lalkarstwa, jak choćby Władysław Jarema,
Janina Kilian-Stanisławska, Joanna Piekarska, Henryk Ryl czy Jan Dorman.
Był pierwszym i może najwybitniejszym uczniem tego pokolenia.
Urodzony w Warszawie, wojnę spędził w Radomiu, imając się różnych
zajęć. Był żołnierzem Armii Krajowej. Myślał o studiach plastycznych,
zaczął odnosić pierwsze sukcesy jako grafik. Przypadkowo zobaczył Guliwera
w krainie Liliputów w teatrze Sowickich w Warszawie, potem bodaj
żona wskazała mu afisz zapowiadający otwarcie Szkoły Dramatycznej
Teatru Lalek Janiny Kilian-Stanisławskiej i uznał, że w teatrze lalek zrealizuje
swoje marzenia. Jako aktor debiutował w wieku 28 lat marionetkową
rolą Mefista w Pani Twardowskiej, będąc uczniem szkoły Kilian-Stanisławskiej.
Potem zagrał jeszcze Rybaka w jej słynnej inscenizacji Baśni
o rybaku i rybce, ale już w 1950 roku zadebiutował w Niebieskich Migdałach
jako reżyser składanką Bajki, lalki i piosenki do tekstów Gałczyńskiego,
Tuwima, Januszewskiej i innych (prem. 10 maja 1950). Zaś rok później
spektaklem Maciej Kłosek uratował teatr Kilian-Stanisławskiej przed
likwidacją i wkrótce potem objął kierownictwo artystyczne Lalki (po
zmianie nazwy), wynosząc w ciągu kilku lat warszawską scenę do najważniejszych
teatrów lalkowych Europy.
Jako pierwszy wśród lalkarzy polskich nie był samoukiem. Poznawał rzemiosło,
repertuar, teatralną tradycję, kulisy teatru, jego wzloty i upadki,
otarł się o rozmaitych nauczycieli, praktykował jako adept sztuki aktorskiej,
asystent scenografa, asystent reżysera, początkujący autor i adaptator.
Jego artystyczne dorastanie przebiegało wyjątkowo szybko, ale i talent
miał nieprzeciętny. I dar zjednywania partnerów. Pierwszym i najważniejszym
był Adam Kilian, syn Kilian-Stanisławskiej, prawie jego rówieśnik.
Wilkowski wraz z Kilianem stworzyli artystyczny, twórczy tandem.
Kariera Jana Wilkowskiego w pierwszej połowie lat 50. była błyskotliwa
i z pewnością wynikała ze szczęśliwych przypadków. Młody lalkarz, ulubieniec
Kilian-Stanisławskiej, wkrótce pupil Jaremy, trochę grafik, trochę satyryk, początkujący autor, aktor i reżyser, wspaniały
kompan, niespokojny duch, pełen odwagi twórczej,
gotów do artystycznych wyzwań i ryzyka, w 1952 roku
objął kierownictwo artystyczne Lalki i w ciągu trzech
lat udowodnił, że ma i talent, i dar zjednywania ludzi,
i nawet umiejętność manewrowania w trudnych czasach
socrealizmu, która pozwala mu na bycie akceptowanym,
bez podejmowania ideologicznych zobowiązań
czy też rezygnacji z artystycznych ideałów. To jego
artystyczne zasługi sprawiły, że spośród trzech warszawskich
teatrów lalkowych właśnie Lalkę wyróżniono,
oddając jej siedzibę w Pałacu Kultury i Nauki
w 1955 roku.
Własna siedziba, po latach tułaczki w przypadkowych
salach, zaprojektowana na potrzeby teatru lalek, otworzyła
nową epokę przed Wilkowskim, Kilianem, kompozytorem
Jerzym Dobrzańskim i ich teatralnymi
partnerami. Wilkowski nie reżyserował dużo. Cały jego
dorobek artystyczny w okresie kierowania Lalką (1955–
1969) zamyka się w 10 przedstawieniach i niemal
wszystkie wpisują się w historię polskiego lalkarstwa.
Dwa – zaznaczyły się w lalkarskim obiegu międzynarodowym.
Najpierw, w 1956, Guignol w tarapatach
Leona Moszczyńskiego, przerobiony przez Wilkowskiego,
dwa lata później O Zwyrtale Muzykancie, czyli
jak się góral dostał do nieba jego autorstwa wg Kazimierza
Przerwy-Tetmajera.
XIX-wieczny francuski Guignol, postać z popularnego
teatru lalek Lyonu, w inscenizacji Wilkowskiego przywołana
została na zasadzie teatru w teatrze. Wędrowny
lalkarz Jean (grany przez reżysera) opowiada w swoim
przenośnym teatrzyku historię Guignola, szewca. I sam,
jak bohater, jest nękany przez stróżów porządku. Akcja
co i raz przenosi się ze scenki lalkowej w przestrzeń lalkarza
Jeana, wędrującego na tle powiększonych fotografii
Paryża, co i raz jest przerywana w brechtowskim
stylu songami, które dają upust marzeniom, szansę na
wypowiedzenie refleksji ogólniejszych, o świecie,
o panującym porządku, „niepokojach współczesnego
człowieka, zagrożonego odwiecznymi plagami ludzkiej
egzystencji” (Henryk Jurkowski). I wywołuje niesłychaną
reakcję młodej widowni, która wraz z uwięzionym
Guignolem krzyczy na cały głos, w 1956 roku:
„Niech żyje wolność!”. To hasło musiało brzmieć dwuznacznie,
nawet w ustach dzieci.
Wilkowski podkreślał po latach ogromny wpływ, jaki
wywarł na niego samego i jego twórczość Bertolt
Brecht. W trakcie pracy nad Guignolem miał szansę
spotkania z Brechtem w Berlinie, podglądania jego
pracy scenicznej i ten kontakt nie tylko określił kształt
jego pierwszej ważnej inscenizacji, ale i przyszłe teatralne
myślenie. Guignol przyniósł polskiemu lalkarstwu
pierwsze, wielkie, międzynarodowe sukcesy. Jak
to często i w sztuce bywa, o wszystkim zadecydował
przypadek. Na wielkim i po raz pierwszy po wojnie
odbywającym się w bloku sowieckim Międzynarodowym
Festiwalu Teatrów Lalek w Bukareszcie (Rumunia)
Polskę mieli reprezentować Ryl i Jarema ze swo-
imi teatrami. W ostatniej chwili znalazło się też miejsce
dla warszawskiej Lalki, a jej Guignol w tarapatach
został nagrodzony Grand Prix i złotym medalem
festiwalu.
Wilkowski z Kilianem wkrótce po bukareszteńskim
sukcesie wspięli się na lalkarskie szczyty. Ich następny
spektakl, O Zwyrtale Muzykancie, według wielu opinii
uchodzi za największe osiągnięcie inscenizacyjne polskiego
teatru lalek. Zdaniem znakomitego lalkarza
niemieckiego Harro Siegla – to „najlepsze przedstawienie
w historii lalkarstwa światowego”. Odkrywało
folklor góralski i jego niezwykły kształt teatralny –
poprzez język opowieści, dramaturgię zdarzeń,
muzyczność, aż po wyprowadzone z ludowej sztuki
figuratywnej, z zamkniętych w drewnianych ramkach
malowideł na szkle, lalki Adama Kiliana. Naiwność,
poetyckość i niezwykły artyzm zarazem wyróżniały to
przedstawienie, przez wiele następnych lat reprezentujące
polski teatr lalek na najważniejszych europejskich
imprezach, nie wyłączając festiwalu dei Due
Mondi w Spoleto (Włochy) czy sezonu Teatru Narodów
w Paryżu. Wilkowski ze swoim teatrem znalazł się
na chwilę w centrum uwagi artystycznej Europy, pokazywany
był obok Baletu XX wieku Maurice’a Bejarta
i znakomitych filharmoników pod batutą Herberta
von Karajana, oglądany i komentowany przez dziennikarzy
różnych krajów. Jego samego uznano w Paryżu
w 1959 roku „najlepszym lalkarzem sezonu Teatru
Narodów”. Takich honorów nikt przed nim nie uzyskał.
Dotarł nie tylko do wyrafinowanej i dorosłej publiczności.
Zyskał niebywałą aprobatę najmłodszej
widowni. Z kilku powodów. Już w 1956 roku Guignol
w tarapatach trafił do szybko rozwijającej się telewizji.
Najpierw spektakl Lalki był w dwóch odcinkach transmitowany
na żywo z teatru. Później, co sprawiło powodzenie
tej emisji, stał się podstawą do zbudowania
serialu pt. Teatrzyk w koszu Wilkowskiego, Aliny Korty
i Wandy Szerewicz, z którym Wilkowski jako żywoplanowy
Janek (a zarazem odtwórca lalkowej roli Nijakiego)
gościł w tysiącach domów telewidzów regularnie,
niemal przez dziesięć lat. Teatrzyk w koszu
w reżyserii Bohdana Radkowskiego poprzedziły telewizyjne
występy Jana Wilkowskiego jako Janka Telewizora
w inscenizacjach wielu bajek znanych autorów
w latach 1957–1959. O popularności artysty zadecydowała
zresztą jego szeroka działalność w telewizji, która
z latami zajmowała go bardziej niż własny teatr (dość
wymienić seriale z Ulą (Ula z Ib, Ula z IIb, Ula i świat)
czy Skrzatem Dzięcielinkiem (Przygody Skrzata
Dzięcielinka).
Choć i w Lalce Wilkowski znalazł drogę do najmłodszych.
Na potrzeby tego teatru napisał i wprowadził
na scenę nowego bohatera, misia Tymoteusza Rymcimci,
który stał się ulubieńcem publiczności, postacią
znaną wszystkim widzom teatralnym całej Polski.
(W 2009 roku Białostocki Teatr Lalek opublikował
w niezwyczajnej formie sześć sztuk Wilkowskiego
z cyklu o Tymoteuszu Rymcimci, pt. Miś Rymcimci,wyd. Marek Waszkiel, red. Halina Waszkiel, oprac.
graf. Andrzej Dworakowski, Białystok 2009.) Wkrótce
też zaadaptował i wystawił Tygrysa Pietrka Januszewskiej,
budując podwaliny pod nowoczesny polski
repertuar teatralny dla najmłodszej widowni. Pół
wieku później wciąż trudno sobie wyobrazić repertuar
jakiegokolwiek teatru lalek bez sztuk Wilkowskiego
o Tymoteuszu.
Lata 1955–1962 były niezwykłym okresem ekspansji
Jana Wilkowskiego i skupionego wokół niego zespołu
twórców. Nikomu nie udało się dorównać ich osiągnięciom,
a w następnych latach sukcesy artystyczne
Wilkowskiego-Kiliana otoczone zostaną pamięcią
legendarną. Aż do lat osiemdziesiątych, kiedy legenda
niespodziewanie przemówiła i powtórzyła sukces
z końca lat pięćdziesiątych, co ją nieprawdopodobnie
umocniło.
Wilkowski przez całe życie unikał
polityki i zdołał w nią nie za-
brnąć, choć musiał czuć jej
oddech na plecach, a ona sama
dość zasadniczo wpłynęła na
jego karierę. W 1969, jakby rykoszetem
po ’68 roku, został wyrzucony
z teatru. Poszło o Wicka
Warszawiaka, przygotowywany
w Lalce nowy spektakl, w którym
bohater wzywa na pomoc walczącej
Warszawie śpiących pod
Giewontem rycerzy, a ci z religijno-
patriotyczną pieśnią na
ustach i z wyciągniętymi mieczami
fruną na północ. Wilkowski
nie zgodził się na zmiany,
w efekcie któregoś dnia zastał
zamknięty swój gabinet, a rzeczy
wyrzucone na korytarz.
Po odejściu z warszawskiej Lalki
w latach 70. współpracował
i z telewizją, i z kilkoma teatrami lalek, związał się
nawet na dłużej, jako reżyser, najpierw z Guliwerem
(1971–1973), potem z Białostockim Teatrem Lalek
(1975–1979, 1983–1986). Wyreżyserował w ciągu dekady
z dziesięć przedstawień, w zasadzie użytkowych, teatrom
potrzebnych z racji repertuarowych powinności,
jemu samemu – z powodów życiowych. Dużo pisał, ale
przede wszystkim pochłonęła go belferska przygoda:
sześć lat na stanowisku dziekana i niemal piętnaście
wypełnionych dydaktyką i pracą pedagogiczną na
Wydziale Lalkarskim w Białymstoku. Uczyłem się
razem ze swoimi studentami – pisał po latach. – Razem
z nimi przeżyłem wiele zawodów; nie tylko nimi, także
i sobą. Ale równie dużo radości wspólnych osiągnięć,
odkryć i zaskoczeń. A co najważniejsze – udało mi się
wielu z nich wprowadzić w trans tworzenia, pogodzić
z koniecznością błądzenia, kiedy się szuka, i przyzwyczaić
do doskonalenia tego, co się uznało za niezłe, tak
długo i cierpliwie, aż się poprawi go na lepsze.
Jan Wilkowski był współtwórcą dzisiejszego Wydziału
Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku. Współ-, bo rzeczywistym
twórcą uczelni był Krzysztof Rau. Ale to właśnie
Wilkowski sprawił, że szczególna atmosfera Wydziału
odcisnęła się tak silnym piętnem na białostockich
absolwentach, a poprzez nich na polskim teatrze lalek,
którym zawładnęli. To Wilkowski spowodował, że wielu
młodych ludzi odnalazło swoje miejsce wśród lalek.
Również jego zasługą było wreszcie i to, że umiał nie
tylko budować mit wielkiego teatru lalek, ale taki teatr
z własnymi wychowankami robił. Miał więc nie tylko
autorytet wielkiego pedagoga, ale jednocześnie autorytet
wielkiego artysty, który to, czego uczył, umiał nazajutrz
zrealizować; z tymi właśnie – których nauczał.
W tym tkwi chyba jedna z podstawowych prawd o Janie
Wilkowskim. Związał się z PWST w momencie nie najlepszym
dla siebie. Była połowa
lat siedemdziesiątych. Zmuszony
do odejścia z warszawskiej
Lalki, z teatru, który stworzył
i określił, tułał się po innych
scenach, choć nie umiał znaleźć
na nich miejsca. Satysfakcję
czerpał wówczas bodaj z pracy
w telewizji, ale nie mogła ona
zastąpić teatru. Szkoła i nowa
funkcja nauczyciela były dla
niego wyzwaniem. Pojawił się
w niej jako artysta już legendarny,
wszak największe sukcesy
polskiego lalkarstwa związane
były z jego nazwiskiem.
I choć były to sukcesy sprzed lat
kilkunastu, z końca lat 50., to
wciąż żywe, wciąż powracające,
wciąż przekładalne na międzynarodową
wysoką reputację, już
nie Lalki, ale Wilkowskiego.
W pierwszych latach szkolnych
wystarczała jego sława, dawna sława, i ciepło, które roztaczał
wokół siebie, i mądrość, która z niego promieniowała,
i niezwykły dar słuchania, i talent, pedagogiczny
talent, który ze zdumieniem sam w sobie odkrywał.
Pierwszym rocznikom absolwentów to wystarczało.
Opuszczali szkołę z jego słynnym błogosławieństwem
„idź i graj” i choć nie tracili z Wilkowskim więzi, poszukiwali
własnej drogi twórczej.
Ale w początku lat 80. nastąpił kryzys. Wielu spośród
nas przeżywało wówczas czas zwątpienia; zastanawialiśmy
się, czy cokolwiek w ogóle ma jeszcze sens.
Wielu młodych ludzi, rzuconych w różne strony Polski,
traciło wiarę w sens nie tylko teatru, ale życia.
Wychowankowie Jana Wilkowskiego też doświadczali
takich stanów. Przyjeżdżali do Warszawy, gdzie mieszkał,
pisali listy, telefonowali, mówiąc: Dziekanie,
giniemy! To wszystko, czego nas uczyłeś, nie istnieje.
Udowodnij, że teatr to coś więcej niż zwykła profesja,
że warto!
I Wilkowski przyjął wyzwanie. W Szczecinie, w tamtejszym
teatrze lalek Pleciuga, powstał spektakl zatytułowany
Rzecz o Jędrzeju Wowrze, złożony z dwóch części:
Spowiedzi w drewnie i Żywotów świętych. Spo-
wiedź w drewnie Jana Wilkowskiego jest bodaj najpiękniejszym
tekstem, jaki napisano dla teatru lalek.
Jest to spowiedź artysty, rzeźbiarza ludowych świątków,
z dzieła jego żywota, z prac, jakie wykonał, z wizerunków
świętych, którzy są teraz sędziami. Twórca jest
rozliczany przez swoje dzieło. Ten spektakl udowadniał
sens lalkarstwa, pokazywał, że teatr lalek jest
samoistnym gatunkiem sztuki, teatrem aktora i lalki,
nie jakiegoś infantylnego niby-teatru, kukiełkowego
„fiku-miku”, do jakiego sprowadzono w pewnym
momencie profesję lalkarza, z niewiedzy, z myślowego
lenistwa, z politycznego rozporządzenia, a czasem
zwykłego zadufania. Ale sukces Spowiedzi w drewnie
sprawił, że już nie legenda poprzedzała Wilkowskiego.
Jego teatr każdy mógł zweryfikować, ocenić i nie wiem,
czy w ogóle są tacy, którzy mu się oparli. Powrót Wilkowskiego
do teatru lalek w latach 80. był zwielokrotnieniem
tej legendy.
W rok później, już w Białostockim Teatrze Lalek, Wilkowski
zrealizował z kolejną grupą absolwentów Zieloną
Gęś Gałczyńskiego: prawdziwy teatr cudów, teatr
przedmiotów, który był już szkolną specjalnością, ale
w wymiarze pełnego spektaklu zabrzmiał z nową siłą,
nie tylko z powodu niezwykłych środków teatralnych
(butów, czajnika, księżyca na sznurku), także zawartej
w nim ironii i swoistego komentarza do otaczającej
rzeczywistości. A potem jeszcze Dekameron 8,5 wg
Boccaccia, z własnymi komentarzami i zaskakującą
konwencją gry aktora z lalką: figurą szachową, ręką
animatora czy włóczkową kulką.
Teatr Wilkowskiego lat 80. stawał się jak gdyby w kręgu
białostockiej szkoły, z niej czerpał, z doświadczeń tu
zebranych. I szerokim echem teatr ten do szkoły wracał.
Inspirował, pobudzał, sprawiał, że Białystok był
miejscem specjalnym.
W 1990 roku Wilkowski ze szkoły odszedł. Miał prawie
70 lat i wciąż pełny dom studentów, absolwentów,
pedagogów, tych, którzy chcieli się poradzić i pożalić,
tych, którym się udało i nie. Jak sam mówił na krótko
przed śmiercią: jestem Ojcem Wergiliuszem, który
uczył dzieci swoje, a miał ich wszystkich sto dwadzieścia
troje. Albo inaczej: jestem stary, próchniejący
Dewajtis polskiego lalkarstwa, który ze zdumieniem
patrzy w dół i widzi na polanie dokoła siebie las wyrastających
młodych dębczaków. Wydaje mi się, że ten las
w dalszym ciągu mnie jeszcze potrzebuje, potrzebuje
może mojego cienia i również osłony. Nawet ci, których
los rozsiał dużo dalej, poza moim zasięgiem, wiem, że
czasami pytają: Czy Dewajtis stoi? – Stoi! – A szumi?
– Szumi!
Białystok, jak wcześniej warszawska Lalka, okazał się
dla Wilkowskiego miejscem wyjątkowym. Głównie
z powodu szkoły, ale w latach 80. także i teatru, w którym
znalazł swoją ostatnią przystań.
Jan Wilkowski był artystą niepokornym. Pracował
długo nad spektaklami i w sumie zrobił ich niewiele.
Niemal wszystkie – pozostaną w historii teatru lalek.
Historię jednak znamy coraz słabiej i mała szansa, by
nam udało się ten proces odwrócić. Ale Wilkowski żyje
w swoich uczniach, osiągnął coś, co jest istotą sztuki.
Pewien wybitny twórca japońskiego Bunraku powiedział
kiedyś: Nie ma znaczenia, jak wielki jest indywidualny
wysiłek artysty; jeśli nie poświęci się on kształceniu
przyszłych generacji artystów – jego sztuka umrze
wraz z nim.
Sztuka Jana Wilkowskiego nie umarła! Wielu z nas
wciąż jeszcze pamięta wspaniałego człowieka i ten
obraz pielęgnuje. Najmłodsze pokolenie lalkarzy nie
miało szansy na spotkanie z nim, z jego teatrem. Warto
więc zapytać, na czym polegała osobliwość jego spektakli,
co mu w gruncie rzeczy zawdzięczamy, bo siła
legendy teatralnej z czasem staje się wyłącznie myślową
kalką.
Talent Wilkowskiego przejawiał się nie tylko w inteligentnym
dobieraniu repertuaru, w którym lalka, partner
aktora, była postacią pierwszoplanową, nie tylko
w fascynującej pracy z aktorem. Być może jedną z najważniejszych
cech jego teatru była aktualność. Nawet
gdy sięgał po tematy klasyczne, znajdował w nich
aktualną wartość. Guignol w połowie lat 50. XX wieku
to nie była historyjka XIX-wiecznego bohatera, ale
aktualny temat, nawet jeśli pewna warstwa spektaklu
wykraczała poza percepcję dziecięcego widza. Zwyrtała,
już poprzez odwołanie się do chrześcijańskiej
kosmogonii, był tematem niemal zakazanym w tych
latach, a przecież na dodatek ta chrześcijańska filozofia
była przez Wilkowskiego odmieniona. Tymoteusz to
nie tylko analiza dziecięcej percepcji świata i wrażliwego,
choć zdecydowanie nienadążającego za dzieckiem
dorosłego (u Wilkowskiego – ojca małego misia;
nb. teatralne inspiracje twórcy bez wątpienia sięgają tu
losów Spejbla i Huvrínka Josefa Skupy). Spowiedź
naiwnego ludowego artysty to coś więcej niż historia
rzeźbionych figur świętych. Wilkowski zawsze był
aktualny, zawsze patrzył na swoje dzieła przez pryzmat
współczesności. Tę współczesność przenikliwie
obserwował, czerpał z niej. Jego spektakle, nawet te
dla dzieci, po prostu nas obchodziły, zmuszały do
zastanowienia się nad rzeczywistością, stawiały pytania,
oczekiwały odpowiedzi. Siła Wilkowskiego polegała
na jego niezgodzie na zastany teatr. Był jego reformatorem,
choć nigdy ideologiem, wojownikiem. Jakże
odmienny teatr robili wówczas jego koledzy lalkarze,
nawet jeśli z innych powodów bywał piękny?
Nie wystarczy więc dziś dopisać Jana Wilkowskiego do
naszych protoplastów. Będziemy jego spadkobiercami
tylko wówczas, gdy podejmiemy podobny wysiłek:
środkami teatru lalek będziemy rozmawiali o naszej
współczesności, nawet w propozycjach dla dzieci. Na
przekór przyzwyczajeniom, sentymentom czy jakiejkolwiek
poprawności. Taka postawa cechowała Wilkowskiego
i jego teatr.