Czekając na Rychcika i Garbaczewskiego | Bartłomiej Miernik

Gdybym miał użyć jednego słowa na opisanie tegorocznego festiwalu Maskarada, zastosowałbym „różnorodność”. To właśnie eklektyzm cechował majowy szósty już konkurs w stolicy Podkarpacia. Eklektyzm, albo wybór od Sasa do Lasa, jak powiedzieliby niechętni. W kuluarach rzeszowskiego festiwalu zastanawiano się – już po raz kolejny – kto odpowiada za taki a nie inny wybór festiwalowych propozycji, kto je selekcjonuje, a najważniejsze, jakim kluczem, bo raczej nie złotym.

Maszyna do opowiadania bajek | Teatr Pinokio, Łódź | fot. K. Chmura-Cegiełkowska
Nie jest rzeszowska Maskarada przeglądem najlepszych spektakli zeszłego sezonu ani też najciekawszych w danym sposobie grania lalką. Nie ma również konkretnego tematu. Nie przemawia zupełnie do mnie krótki wstęp do programu, autorstwa dyrektora artystycznego, Jerzego Jana Połońskiego, podciągający na siłę definicję maski do rzekomo wielu masek – pozycji festiwalowych. Masek – typów teatru. Chwiejna argumentacja, dziwnie zastosowana przez Połońskiego, który nic w zasadzie nie musiał pisać, bo podejrzewam, że niewielki miał wpływ na tegoroczny program. Został bowiem wybrany do prowadzenia teatru na kilkanaście tygodni przed imprezą.

Obejrzeliśmy więc w Rzeszowie zestaw w większości dość średnich, przeciętnych przedstawień z kraju, kilka dobrych przedstawień, jedno wybitne i ze trzy sceniczne nieporozumienia. O nieporozumieniach jedynie wspomnę na końcu, mimo nagród przyznanych przez szacowną komisję jurorską, i skupię się na tych dobrych i przeciętnych. Spróbuję zwrócić uwagę na elementy znaczące w tych spektaklach, nieraz kluczowe dla zrozumienia przedstawień w rodzimych lalkowych teatrach.

Dramaturgia 
Teksty Maliny Prześlugi reprezentowane były w dwóch przedstawieniach. Smoki z poznańskiego Teatru Animacji to porządnie zagrany spektakl w żywym planie, z rzadkim użyciem przedmiotu, animanta. Nie lubię reżyserii Mariána Pecki, wręcz nie znoszę jego stosunku do widza, konieczności do-tłumaczenia sensów przez aktorów. Cechą charakterystyczną jego przedstawień jest estetyzacja przestrzeni, jest nieznośne pauzowanie, leniwie ciągnący się rytm, uporczywe trzymanie się tekstu sztuki, miałkość interpretacyjna. Przypomnijcie sobie Państwo realizację Iwony, księżniczki Burgunda sprzed paru lat i zadajcie sobie pytanie, cóż tam było więcej prócz szkolnego bryka z piękną scenografią i makijażami, w jaki dialog z Gombrowiczem wszedł słowacki artysta? Wszystkie te cechy wyróżniały właśnie realizację Smoków. W teatrze Pecki ciężko aktorom „rozepchać” się w roli, wy- pełnić ją inaczej, niż każe reżyser, co widać zresztą gołym okiem. Dwaj główni bohaterowie: Karol – zdziecinniały dorosły – i jego prosiak wyruszają na poszukiwanie smoków. To gra Prześlugi z wyobraźnią młodych widzów, to typowe u niej gry językowe, tak charakterystyczne przecież dla tej autorki. Tu, przewrotnie, obawy ludzi przed smokami, włożyła również w usta smoków. Drżą one z niepokoju, słysząc bajki o zjadających smoki ludziach. Malina Prześluga to zresztą najsilniej świecąca gwiazda tej edycji Maskarady.

Czas się zastanowić, dlaczego tak ten spektakl, jak i toruński Dziób w dziób, oba dość udane, nie otrzymały żadnej z nagród. Czy nie jest tak, że wyobraźnia autorki o wiele przewyższa wyobraźnię realizatorów? Że wciąż poczekać chyba musimy na reżyserów, którzy z dramatów Marty Guśniowskiej czy Prześlugi zrobią arcydzieła, nie idąc za tropami wyznaczonymi przez autorki, a korzystając z własnej wyobraźni? Chyba wciąż czekamy na młode pokolenie reżyserów w lalkach, które, zbuntowane wobec swoich profesorów, zupełnie inaczej zrozumie granie formą. Czyżbyśmy czekali w lalkach na Rychcika i Garbaczewskiego? Sukces spektakli Pawła Passiniego z Opolskiego Teatru Lalki i Aktora powinien tu służyć, moim zdaniem, za dobry przykład. Zła reżyseria Mariána Pecki zaważyła również na niedostrzeżeniu pięknego plastycznie spektaklu Sen nocy letniej z Banialuki. Nonsensy interpretacyjne, pomieszanie planów i estetyk, zupełnie niezrozumiałe, doprowadziły do jakże pięknej katastrofy. To zresztą pierwsza realizacja tego dramatu, jaką widziałem z kompletnie nieśmiesznymi scenami rzemieślników. Reżyserzy zawsze odpuszczają, dają aktorom improwizować w tych rolach. Tu improwizacji zabrakło. Było poważnie. Nadto poważnie.

Dziób w dziób to poprawny spektakl z toruńskiego Baja, którego cechą charakterystyczną jest ślepe podążanie reżysera Zbigniewa Lisowskiego za wskazówkami autorki Maliny Prześlugi. Co zresztą przedstawieniu wyszło na dobre. Gołębie zamienione w bandziorów z osiedla i wróbel jako ten wrażliwiec – czyta się ze sceny bez problemu. Budowana na stereotypach akcja sceniczna skrzy się od gier i zabaw słownych, dodatkowo podbijanych przez aktorów, którzy świetnie się bawią. Dwójka z nich, absolutnie zasługująca na nagrody, dokonuje w interpretacjach postaci wielu poszerzeń, zmian rytmów, intencji, motywacji. Gołąb Heniek (Krzysztof Grzęda) i Gołębica Mariola (Dominika Miękus) to dwie moim zdaniem najlepsze kreacje tego festiwalu, spośród polskich prezentacji. Uporczywa chęć trwania we wspólnocie, próba wyłamania się z niej, ocenianie człowieka po pierwszym wrażeniu, wreszcie potrzeba dominacji to zestaw tematyczny tej bajki. Ubrana w kostium opowiastki zwierzęcej niesie ciepło, a przesłanie robi spore wrażenie na dzieciach: że i tak dobro zwycięża, a mały wróbel wcale nie musi być taki głupi. Ten z bajki – Wróbel Przemek (Krzysztof Parda) – jest w dodatku niezwykle odważny, nie boi się konfrontacji z Kotką Dolores (Edyta Łukaszewicz-Lisowska). Sporym, o dziwo niezauważonym, niewspomnianym w nagrodach, atutem spektaklu jest wspaniała, konstruktywistyczna scenografia autorstwa Dariusza Panasa. Zachwycają również jego projekty lalek, ot, chociażby ogromna, trzymetrowa kotka. Niestety, za myślą scenografa nie poszły rozwiązania reżyserskie, spektakl upstrzono typowymi dla Lisowskiego efekciarskimi, kolorowymi światłami, niedbałą choreografią.

Projekty, improwizacje 
W zasadzie ciężko mi je nazwać inaczej, bo ani to spektakle, ani warsztatowe pokazy. Oba dość różne, oba z wieloma mankamentami. Maszyna do opowiadania bajek z łódzkiego Pinokia to raczej improwizowana zabawa niż przedstawienie. Na środku maleńkiej scenki postawiono posklejaną konstrukcję, którą czwórka aktorów określa jako tytułową maszynę do opowiadania bajek. Aktorki wydobywają z niej dźwięki za pomocą szurań i uderzeń, prosząc, by skomplikowana maszyneria opowiedziała bajkę, a następnie prowadzą proste impro show, do tematów podrzucanych przez młodą widownię. Problem polega na tym, że do impro włączają się również dorośli widzowie. Aktorzy grają w skojarzenia niekiedy bardziej z nimi, zaś dzieci siedzą jak na tureckim kazaniu, niewiele rozumiejąc z tego, co właśnie toczy się na scenie. Gołym okiem widać również ogromną różnicę między znanym w kraju improwizatorem, nauczycielem, szkoleniowcem impro Przemysławem Buksińskim a starającymi się aktorami łódzkiego teatru, którzy najpewniej przeszli może kil- kutygodniowe przyspieszone kursy tej niełatwej formy scenicznej.

Improwizował również mały Kazio w Kazio Sponge Show, swoistym pokazie w klubie festiwalowym, gdzie chyba najlepiej pasował. Bohater ten, bywalec niejednego już festiwalu, idealnie wtopił się we wnętrza pubu, uszczypliwie i zawadiacko zaczepiając pijących piwo, wdając się w dialogi z gośćmi festiwalu, dając rady dotyczące kobiet i życia mężczyzny. Wesoły, zabawny, intrygujący, nonkonformistyczny Kazio stanowił oddech i, o zgrozo, wyznaczył być może pewien kierunek (dobrze wiem, co mówię) festiwalowych poszukiwań w Rzeszowie. Używając jego nomenklatury słownej: „mniej napinki, wujek, a więcej humolu i będzie supel”. Mniej drogich, objeżdżających cały kraj wieloobsadowych przedstawień, a więcej offu, więcej oddolnych inicjatyw, projektów właśnie, powarsztatowych pokazów. Kazio to lalka z gąbki, powstała na egzamin we wrocławskiej PWST. Od kilku lat cieszy się ogromną popularnością na przeglądach i festiwalach, a jej autorka Anna Makowska-Kowalczyk wystąpiła z nią nawet na krakowskiej Pace. To zresztą też typowe dla naszych festiwali i polskiego życia teatralnego w ogóle, że świeże pomysły kiełkują w murach szkół, a następnie nie przenoszą się, czy też nieczęsto przenoszą się, do zawodowych teatrów. Sukces wałbrzyskiego Le filo fable przecież na tym właśnie polegał. Zrobiona z etiud szkolnych sztuka objechała wszystkie ważniejsze festiwale, dwa lata temu na Maskaradzie również otrzymując wyróżnienie. Tymczasem kolejna sztuka, wyreżyserowana przez Joannę Gerigk Po sznurku, zrobiona już z większym budżetem we Wrocławskim Teatrze Lalek, wionie nudą i poprawnością używanych środków.

Ciekaw więc jestem, nie dziwcie mi się, co się stanie ze studentkami Wydziału Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej w Białymstoku, które w Rzeszowie zaprezentowały Any-Body. A studentki to wspaniale animujące... swoje ciała. Piszą o sobie: Zaczęłyśmy pracować nad możliwościami, jakie daje animowanie ludzkiego ciała – nie tylko dłoni, ale też stóp, kolan, łokci czy brzucha. Do nagości dodałyśmy rekwizyty i szczątkowe kostiumy. Dzięki temu utworzyły różnorodne formy, które w zabawny, lekki sposób przedstawiają ludzkie zmagania, rozterki i radości. Patrzyłem, w jaki sposób bawią się materią, z jaką lekkością ją traktują, jak snują cienkie nitki narracyjne. Ciekaw jestem, co za rok, dwa robić będą Magdalena Dąbrowska, Małgorzata Rytel i Milena Kobylińska. Czy jakikolwiek repertuarowy teatr pozwoli im na animowanie brzuchem, rękoma, stopami? Szczerze wątpię.

...i cała reszta
Nie podobał mi się Pan Bam i Ptak Agrafka z Teatru Lalki i Aktora Kubuś, który raził tym samym, co Maszyna do opowiadania bajek. Tam aktorzy nie potrafili improwizować, tutaj zaś grać w pantomimie. Mimo to ktoś wpadł na pomysł, by zagrali. Wzięto świetnego skądinąd reżysera pantomimy, Bartłomieja Ostapczuka, który kroił, jak mu starczało materiału. Przykro było patrzeć na mylących się w podstawowym kroku pantomimicznym aktorów, o ich ekspresji nie wspominając.

Raziła nieporadnością łódzka Koralina, ani straszna, ani mądra. Ot, jedna z wielu bajek w polskich teatrach, spora zresztą próba wytrzymałości dla młodej widowni, która kompletnie nie słyszała głównej bohaterki. Ja siedziałem w piątym rzędzie. Charakterystyczne, że w scenach – jak domniemywam z założenie strasznych – młodzi widzowie nieźle się bawili.

Przykro było patrzeć na Mistrza i Małgorzatę grupy Malabar Hotel oraz na Władcę Skarpetek z wałbrzyskiego Teatru Lalki i Aktora. Oba szumnie zapowiadane jako wydarzenia, zażenowały większość widzów, a piszącego te słowa doprowadziły do bólu głowy. Zaś Zagraj to jeszcze raz... – sam! z Teatru Groteska nie powinno pojawić się na tym festiwalu, bo poziomem odstawało nawet od tych tu wyżej wspomnianych.

Na tym tle lśnił jak dobrze wyszlifowany diament Songs for Alice, Figurentheater Wilde and Vogel. Po raz kolejny miałem graniczące z pewnością spostrzeżenie, że teatr ten, pokazywany na naszych festiwalach (nie wszystkich na szczęście), mocno odstaje poziomem, kunsztem, lekkością narracji, mądrością wreszcie i traktowaniem widza jak partnera. Johannes Frisch i Charlotte Wilde grający na instrumentach muzycznych oraz animujący przedmiotami, ale i własnym ciałem wspaniały Michael Vogel – zachwycali. I to ich zapamiętam najlepiej z rzeszowskiej Maskarady.

Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ożywionej Formy Maskarada, 9–15 maja 2015, Rzeszów

Nowszy post Starszy post Strona główna