Ponieważ w języku mediów od jakiegoś czasu funkcjonuję jako „młoda polska dramatopisarka” i ponieważ trzydzieści lat skończę dopiero za parę miesięcy, którymi zamierzam się bezrefleksyjnie cieszyć, będę pisała z perspektywy młodej i znającej temat ledwo parę lat dramatopisarki. To komfortowa perspektywa, gdyż młodością wiele można usprawiedliwić. Z drugiej strony to położenie niełatwe, bo młodość nie zawsze traktuje się serio. Świadoma tej polaryzacji, zabieram głos w trwającej od lat dyskusji.
Najmniejszy bal świata | Teatr Baj Pomorski, Toruń | fot. Archiwum |
Bo, myślę sobie, jest dobrze! A dokładnie – jest lepiej, niż bywało. Będę pisała z własnej perspektywy, bo ją znam najlepiej. Rok temu mówiono mi: „świetny tekst, naprawdę, żaden teatr ci go nie wystawi”. Tekst, który w lekki sposób, z perspektywy dziurawych kapci opowiada o śmierci. Nie wiewiórki, nie chomika, ale dziecka. Rok temu nikt się tekstem nie zainteresował, w tym miesiącu miałam trzy telefony w sprawie realizacji. W publicznych teatrach, borykających się z wiadomo czym, obawiających się wiadomo czego, uzależnionych od wiadomo kogo. Borykających się, uzależnionych, obawiających się. Temat-bumerang każdej dyskusji, która zaczyna się dobrze, od walorów artystycznych i wagi tematu, żeby potem zejść na utyskiwania finansowo-systemowe. Gdy temat-bumerang zatacza kolejne koło, zahaczając o pieniądze, nieprzygotowanie nauczycieli, czerwonokapturkowe pewniaczki i usprawiedliwienia, że kadencja na stanowisku dyrektora jest za krótka, żeby przeprowadzić rewolucję – ja już się wyłączam. Bo słyszę zewsząd to samo echo. Tymczasem myślę, że rewolucja trwa. Dlaczego? Choćby dlatego, że tu piszę. Ja i inni tworzący tu i teraz dramatopisarze mamy głos. A mamy go dlatego, że nasze teksty nie trafiają do szuflad, a jeśli trafiają, mają coraz większą szansę z nich wyjść. Kropla w morzu realizacji, ale kap, kap… Drobnymi kroczkami, pod rękę z młodym, polskim pokoleniem reżyserów i dyrektorów zrobimy w teatrze zamęt.
Odprowadzając sympatyczne czerwone kapturki, calineczki i koty w butach do przytulnego lamusa. Jeszcze trochę wysiłku i debaty, parę lat odruchowych utyskiwań i znajdziemy się w krainie dramaturgicznej szczęśliwości. (Oczywiście nie chcę kapturków, calineczek i kotów definitywnie ukatrupiać, ale o tym później).
Żeby tak się stało, wszystkim trzeba pewności siebie. Niekoniecznie w opozycji, bo ta prowadzi do jałowych dyskusji. Chodzi raczej o konsekwencję w dążeniu do wspólnych celów. Edukacja teatralna, spotkania z nauczycielami, Lato w Teatrze, reorganizacja BOW-u, program rezydencjalny dla piszących, a także (uwaga, będzie brzydkie słowo) reklama i PR. To wszystko przecież powoli już się dzieje, raczkuje jak najnajowy widz, który dobrze przygotowany wyrośnie na widza świadomego i asertywnego. (Zresztą same najnaje dziesięć lat temu były w Polsce abstrakcją, a teraz proszę, ile się dzieje). Tak to widzę, młodo, nie-polsko, pewnie naiwnie. Brzmi trochę jak socjalistyczna propaganda, ale tak mało jest radosnej propagandy w dyskusji o teatrze!
W tym „temacie” jeszcze jedno, według młodej naiwnej, jest do przepracowania. Kompleksy. „Ojej, jak fajnie! Spektakle dla dzieci będą pokazywane na festiwalu dla dorosłych!” „Zobacz! Przedstawienie dla młodzieży zdobyło nagrodę na ogólnoteatralnym przeglądzie!”„Aktor lalkowy został DOSTRZEŻONY!” Przerysowuję, jasne, ale tak to widzę. Ochy i achy, bo „o tym naszym innym teatrze robi się głośno na arenie narodowej”. Przyznaję, sama cieszyłam się jak dziecko, gdy Paweł Aigner zrobił moją Arabelę w Teatrze Wybrzeże. W mediach było, że to pierwsze od nie pamiętamy ilu lat przedstawienie dla dzieci, że ważny krok, że dobra polityka teatru. No i dobra, nastawiona na konkretne rynkowe zapotrzebowanie. Ale nad czym tu piać, to może stać się normalne, kto wie czy za moment nie powszechne. Przecież dziś dramaturgia dla dzieci nie ogranicza się do teatru lalek, tak jak teatry lalkowe nie realizują wyłącznie przedstawień dla dzieci. Być może za niedługi czas w repertuarze każdego liczącego się z widzem teatru dramatycznego znajdą się spektakle dla dzieci. Choćby dlatego, że – jak już wspomniałam – tej współczesnej i nowoczesnej dramaturgii dziecięcej jest coraz więcej. Dramat to dramat (może być genialnie napisany o pszczółkach i żenująco słaby o Auschwitz), tak jak widz to widz (jeden ma lat osiem, drugi osiemdziesiąt i też lubi wesołe piosenki), aktor to aktor (ten lepiej gra Makbeta, a tamten mupeta), a teatr to teatr. Dla mnie granica między tym, co „dziecięce” a tym, co „dorosłe” w teatrach publicznych mogłaby się zdezaktualizować.
Kolejna rzecz w radosnym strumieniu spostrzeżeń. O swoich tekstach rozmawiałam z wieloma Paniami Nauczycielkami, Paniami Mamami i Panami Tatami. Nie zarzucali mi, że dotykam tematów dziwnych i awangardowych. Dla tych, którzy na co dzień mają do czynienia z dziećmi, bohater w stylu Gołębiej Kupy Andrew, Włosa Patryka czy Oczka w Rajstopie (że się posłużę przykładami z moich tekstów) nie jest niesztampowy i niespotykany. Dzisiejsze dzieciaki mają tę wątpliwą przyjemność obcować z gadającymi tyłkami diabłów, żółtymi pseudozwierzętami, które wychodzą ze świecącej kulki, żeby walczyć, czy też wściekłymi ptaszkami strzelającymi samymi sobą w zielone świnie w hełmach. Przykłady można mnożyć. Tylko teatr przywykły do zakurzonych królewien i sparciałych wróżek robi z takich bohaterów zjawiska. Nie lubię słyszeć w kółko tego samego pytania – skąd u pani pomysł, żeby pisać o takich postaciach? Ale jakich? Przecież nawet ja, w latach osiemdziesiątych poza czerwonymi kapturkami oglądałam dwie srebrne, znające się na matematyce parówki – Sigmę i Pi, słuchałam bluzgów brudasa ze śmietnika na Ulicy Sezamkowej i ze stoickim spokojem przyjęłam, że gadający kot, który spełnia życzenia, jest tak naprawdę zreinkarnowanym faraonem ze starożytnego Egiptu. Nie jest istotne – kto mówi do dziecka, ale – co mówi. W kreskówkach Gołębia Kupa mówi o pierdzeniu, w teatrze ma tę przewagę, że pamięta, iż kiedyś była gołębiem, latała nad światem i nagle musi się zmierzyć z tęsknotą, całkiem na serio. To mogłaby być
Odprowadzając sympatyczne czerwone kapturki, calineczki i koty w butach do przytulnego lamusa. Jeszcze trochę wysiłku i debaty, parę lat odruchowych utyskiwań i znajdziemy się w krainie dramaturgicznej szczęśliwości. (Oczywiście nie chcę kapturków, calineczek i kotów definitywnie ukatrupiać, ale o tym później).
Żeby tak się stało, wszystkim trzeba pewności siebie. Niekoniecznie w opozycji, bo ta prowadzi do jałowych dyskusji. Chodzi raczej o konsekwencję w dążeniu do wspólnych celów. Edukacja teatralna, spotkania z nauczycielami, Lato w Teatrze, reorganizacja BOW-u, program rezydencjalny dla piszących, a także (uwaga, będzie brzydkie słowo) reklama i PR. To wszystko przecież powoli już się dzieje, raczkuje jak najnajowy widz, który dobrze przygotowany wyrośnie na widza świadomego i asertywnego. (Zresztą same najnaje dziesięć lat temu były w Polsce abstrakcją, a teraz proszę, ile się dzieje). Tak to widzę, młodo, nie-polsko, pewnie naiwnie. Brzmi trochę jak socjalistyczna propaganda, ale tak mało jest radosnej propagandy w dyskusji o teatrze!
W tym „temacie” jeszcze jedno, według młodej naiwnej, jest do przepracowania. Kompleksy. „Ojej, jak fajnie! Spektakle dla dzieci będą pokazywane na festiwalu dla dorosłych!” „Zobacz! Przedstawienie dla młodzieży zdobyło nagrodę na ogólnoteatralnym przeglądzie!”„Aktor lalkowy został DOSTRZEŻONY!” Przerysowuję, jasne, ale tak to widzę. Ochy i achy, bo „o tym naszym innym teatrze robi się głośno na arenie narodowej”. Przyznaję, sama cieszyłam się jak dziecko, gdy Paweł Aigner zrobił moją Arabelę w Teatrze Wybrzeże. W mediach było, że to pierwsze od nie pamiętamy ilu lat przedstawienie dla dzieci, że ważny krok, że dobra polityka teatru. No i dobra, nastawiona na konkretne rynkowe zapotrzebowanie. Ale nad czym tu piać, to może stać się normalne, kto wie czy za moment nie powszechne. Przecież dziś dramaturgia dla dzieci nie ogranicza się do teatru lalek, tak jak teatry lalkowe nie realizują wyłącznie przedstawień dla dzieci. Być może za niedługi czas w repertuarze każdego liczącego się z widzem teatru dramatycznego znajdą się spektakle dla dzieci. Choćby dlatego, że – jak już wspomniałam – tej współczesnej i nowoczesnej dramaturgii dziecięcej jest coraz więcej. Dramat to dramat (może być genialnie napisany o pszczółkach i żenująco słaby o Auschwitz), tak jak widz to widz (jeden ma lat osiem, drugi osiemdziesiąt i też lubi wesołe piosenki), aktor to aktor (ten lepiej gra Makbeta, a tamten mupeta), a teatr to teatr. Dla mnie granica między tym, co „dziecięce” a tym, co „dorosłe” w teatrach publicznych mogłaby się zdezaktualizować.
Kolejna rzecz w radosnym strumieniu spostrzeżeń. O swoich tekstach rozmawiałam z wieloma Paniami Nauczycielkami, Paniami Mamami i Panami Tatami. Nie zarzucali mi, że dotykam tematów dziwnych i awangardowych. Dla tych, którzy na co dzień mają do czynienia z dziećmi, bohater w stylu Gołębiej Kupy Andrew, Włosa Patryka czy Oczka w Rajstopie (że się posłużę przykładami z moich tekstów) nie jest niesztampowy i niespotykany. Dzisiejsze dzieciaki mają tę wątpliwą przyjemność obcować z gadającymi tyłkami diabłów, żółtymi pseudozwierzętami, które wychodzą ze świecącej kulki, żeby walczyć, czy też wściekłymi ptaszkami strzelającymi samymi sobą w zielone świnie w hełmach. Przykłady można mnożyć. Tylko teatr przywykły do zakurzonych królewien i sparciałych wróżek robi z takich bohaterów zjawiska. Nie lubię słyszeć w kółko tego samego pytania – skąd u pani pomysł, żeby pisać o takich postaciach? Ale jakich? Przecież nawet ja, w latach osiemdziesiątych poza czerwonymi kapturkami oglądałam dwie srebrne, znające się na matematyce parówki – Sigmę i Pi, słuchałam bluzgów brudasa ze śmietnika na Ulicy Sezamkowej i ze stoickim spokojem przyjęłam, że gadający kot, który spełnia życzenia, jest tak naprawdę zreinkarnowanym faraonem ze starożytnego Egiptu. Nie jest istotne – kto mówi do dziecka, ale – co mówi. W kreskówkach Gołębia Kupa mówi o pierdzeniu, w teatrze ma tę przewagę, że pamięta, iż kiedyś była gołębiem, latała nad światem i nagle musi się zmierzyć z tęsknotą, całkiem na serio. To mogłaby być
królewna uwięziona w zamku, ale zrobiłam z królewny właśnie takie odrażające niewiadomoco, żeby, no cóż, dodać dramaturgii. Bo królewny dzieci mają obcykane, wpisane w schemat, królewnę da się bez wysiłku i z pamięci narysować, uratować, pocałować. Za łatwo! Królewna nie pobudza i nie otwiera. To mój prywatny punkt widzenia. Nie wnoszę o egzekucję królewien i im podobnych, ale chciałabym postawić znak równości między bohaterami – nazwijmy ich – tradycyjnymi a tymi zrodzonymi z dzisiejszych surowców. Bez dociekania – a dlaczego tak, a czy młody widz zrozumie.
Młody widz rozumie, gdy rodzice się rozwodzą, gdy umiera kot, rozumie, gdy w podejrzanym programie ktoś strzela i kogoś boli. Dlaczego nie ubrać tego w przystępną, współczesną i łagodną formę i nie opowiedzieć mu o świecie bez zasłaniania się zamkową wieżą i wróżką strzelającą tęczą? Pisanie tradycyjne i wystawianie tradycyjnej dramaturgii jest w mojej opinii łatwiejsze i zachowawcze. Jasne, że w relacji z dzieckiem czasem trzeba posłużyć się stereotypem, jakimś oswojonym uniwersum, aby znaleźć punkt odniesienia i móc pewne mechanizmy wytłumaczyć wprost. Ale dramaturgia nie powinna się do tego ograniczać, wszak mamy cały arsenał ważnych i aktualnych tekstów tradycyjnych, opowieści, które nie zdewaluowały się przez setki lat i chwała im za to. Po co wyważać otwarte drzwi? Skoro Andersen i jemu podobni wciąż przemawiają do powszechnej świadomości, może warto pójść inną drogą i pokazywać świat na nowo, unikając archetypizacji relacji, anachronizmów i kalek. Wydaje mi się, że młode, polskie pokolenie rodziców już to wie, świadczy o tym rosnąca popularność współczesnej literatury dziecięcej, coraz odważniejszej, bliższej takim fascynacjom, strachom i dylematom, z jakimi dziecko staje w szranki codziennie. I nie wiążeto z traumatyzowaniem rzeczywistości, nie chodzi o to, by opowiadać, że kot umarł i zgnije w ziemi, a teraz rycz. Może gadam po próżnicy, stek okrojonych banałów, wszyscy pewnie wiemy, że nie o to chodzi. A jednak, w tych pytaniach o bohaterów, w tych wahaniach, czy opowiadać o śmierci bezpośrednio (ale przecież wciąż taktownie), w obawach o wystawiane rzeczy niesprawdzonych przez czas, dostrzegam to niezrozumienie.
Ale, ale, strumień spostrzeżeń miał być radosny, tymczasem niepostrzeżenie zaczęłam utyskiwać! Pozytywne jest to, od czego zaczęłam – Panie Mamy, Tatowie i Nauczycielki, z którymi rozmawiałam, biorą za normę typ bohatera i poruszane przeze mnie tematy.
Podsumowanie będzie czystą propagandą: Nie ma kapryszenia, nikt nie powiedział, że będzie łatwo! Listy otwarte, walka o rezydencje, dysputy o złym losie. Gdyby los był dobry, pisalibyśmy sztuki o drinkach z palemką. Nie lubię słowa „artysta”, bo za często służy jako niezbijalny argument, ale artystą być, znaczy miotać się i szamotać, niekoniecznie w poszukiwaniu komfortu i zatrudnienia. Może gdy na głowie będę miała własne dzieci, spojrzę na to inaczej, życie weryfikuje poglądy, ale na razie najważniejsze, żeby lubić to, co się robi. Ja lubię pisać, a piszę o tym, co widzę. Gdybym zobaczyła królewnę, na pewno bym o niej napisała – taka królewna wciskająca przez białą chusteczkę guzik windy albo biegnąca w uniesieniu przez zaminowany psimi pamiątkami park. Bajkowe czary i tak się dzieją, w pisaniu dla dzieci nie może ich zabraknąć, ale zamiast strzelającej tęczą różdżki biorę patyk, mieszam w błotku pod trzepakiem i patrzę, co wyjdzie. Może kiedyś zmienię azymut i napiszę o tym, czego nie widzę. Nie chcę zamykać się w jednej perspektywie, żeby potem nie musieć tłumaczyć się z nowej. Jak mówi moja babcia – zobaczymy, jak kij popłynie.
Tak czy inaczej, w polskiej dramaturgii dobrze jest, a jeśli za parę lat zmienię zdanie, będzie to znaczyć tylko tyle, że jestem starą, niespełnioną „artystką”, którą nie warto psuć sobie humoru.
Młody widz rozumie, gdy rodzice się rozwodzą, gdy umiera kot, rozumie, gdy w podejrzanym programie ktoś strzela i kogoś boli. Dlaczego nie ubrać tego w przystępną, współczesną i łagodną formę i nie opowiedzieć mu o świecie bez zasłaniania się zamkową wieżą i wróżką strzelającą tęczą? Pisanie tradycyjne i wystawianie tradycyjnej dramaturgii jest w mojej opinii łatwiejsze i zachowawcze. Jasne, że w relacji z dzieckiem czasem trzeba posłużyć się stereotypem, jakimś oswojonym uniwersum, aby znaleźć punkt odniesienia i móc pewne mechanizmy wytłumaczyć wprost. Ale dramaturgia nie powinna się do tego ograniczać, wszak mamy cały arsenał ważnych i aktualnych tekstów tradycyjnych, opowieści, które nie zdewaluowały się przez setki lat i chwała im za to. Po co wyważać otwarte drzwi? Skoro Andersen i jemu podobni wciąż przemawiają do powszechnej świadomości, może warto pójść inną drogą i pokazywać świat na nowo, unikając archetypizacji relacji, anachronizmów i kalek. Wydaje mi się, że młode, polskie pokolenie rodziców już to wie, świadczy o tym rosnąca popularność współczesnej literatury dziecięcej, coraz odważniejszej, bliższej takim fascynacjom, strachom i dylematom, z jakimi dziecko staje w szranki codziennie. I nie wiążeto z traumatyzowaniem rzeczywistości, nie chodzi o to, by opowiadać, że kot umarł i zgnije w ziemi, a teraz rycz. Może gadam po próżnicy, stek okrojonych banałów, wszyscy pewnie wiemy, że nie o to chodzi. A jednak, w tych pytaniach o bohaterów, w tych wahaniach, czy opowiadać o śmierci bezpośrednio (ale przecież wciąż taktownie), w obawach o wystawiane rzeczy niesprawdzonych przez czas, dostrzegam to niezrozumienie.
Ale, ale, strumień spostrzeżeń miał być radosny, tymczasem niepostrzeżenie zaczęłam utyskiwać! Pozytywne jest to, od czego zaczęłam – Panie Mamy, Tatowie i Nauczycielki, z którymi rozmawiałam, biorą za normę typ bohatera i poruszane przeze mnie tematy.
Podsumowanie będzie czystą propagandą: Nie ma kapryszenia, nikt nie powiedział, że będzie łatwo! Listy otwarte, walka o rezydencje, dysputy o złym losie. Gdyby los był dobry, pisalibyśmy sztuki o drinkach z palemką. Nie lubię słowa „artysta”, bo za często służy jako niezbijalny argument, ale artystą być, znaczy miotać się i szamotać, niekoniecznie w poszukiwaniu komfortu i zatrudnienia. Może gdy na głowie będę miała własne dzieci, spojrzę na to inaczej, życie weryfikuje poglądy, ale na razie najważniejsze, żeby lubić to, co się robi. Ja lubię pisać, a piszę o tym, co widzę. Gdybym zobaczyła królewnę, na pewno bym o niej napisała – taka królewna wciskająca przez białą chusteczkę guzik windy albo biegnąca w uniesieniu przez zaminowany psimi pamiątkami park. Bajkowe czary i tak się dzieją, w pisaniu dla dzieci nie może ich zabraknąć, ale zamiast strzelającej tęczą różdżki biorę patyk, mieszam w błotku pod trzepakiem i patrzę, co wyjdzie. Może kiedyś zmienię azymut i napiszę o tym, czego nie widzę. Nie chcę zamykać się w jednej perspektywie, żeby potem nie musieć tłumaczyć się z nowej. Jak mówi moja babcia – zobaczymy, jak kij popłynie.
Tak czy inaczej, w polskiej dramaturgii dobrze jest, a jeśli za parę lat zmienię zdanie, będzie to znaczyć tylko tyle, że jestem starą, niespełnioną „artystką”, którą nie warto psuć sobie humoru.
Bleee… | Teatr Maska, Rzeszów | fot. R. Kocaj |