Don Kichot na nasze czasy | Monika Żmijewska

Odkopali z piasku Don Kichota, obudzili ze snu, przymierzyli do nowej epoki. I cóż? Błędny rycerz w kalesonach znów jest gotów do walki. Ale nie lekceważmy ani jego samego, ani jego wiatraków. Nasz zabawny szaleniec wcale nie jest tak niegroźny, jakby się wydawało. 

fot. M. Strokowski

Przedstawienie – koprodukcja Grupy Coincidentia (Solniki 44 pod Białymstokiem) i Teatru Pinokio z Łodzi – łączy w sobie dwa światy. Jasność i ciemność, komizm i tragizm, groteskę i realizm pełen odniesień do współczesności. Ten ostatni, mimo historycznego kostiumu i frazy, z opowieści malowanej na scenie przebija całkiem wyraźnie. A jednocześnie historia rycerza z La Manchy przez podbiałostocko-łódzki team snuta jest tak sprytnie, że jeden widz wyjdzie ze spektaklu z relaksującym poczuciem, że zanurzył się w historię wyłącznie klasyczną, pozwalającą na oddech od współczesności, a inny opuści teatr z przeświadczeniem, że obejrzał spektakl polityczny, z wyraźnymi odniesieniami do polskich nonsensów. 

I na tym polega siła odgrzebanego z lamusa Don Kichota: lekkość, nienachalność, a przy tym wielopiętrowość zgrabnie budowanej opowieści. Tu wszyscy na to ciężko zapracowali: adaptatorka Martyna Lechman, która skróciła i skondensowała mocno obszerną historię Cervantesa, nie tracąc ni kawałeczka z tego, co ważne; reżyser Konrad Dworakowski, który brawurowo prowadzi opowieść, sięgając po najróżniejsze chwyty inscenizacyjne i interpretacyjne; wreszcie doborowa gromadka aktorów, grających lekko, treściwie, słodko i gorzko. 

Taki właśnie jest Don Kichot – słodko-gorzki, lekki i mroczny, przyjemny i budzący dreszcz, nawet jeśli dreszcz ów trwa tylko sekundę. Ale nim pojawi się i po karku przebiegnie – opowieść się zaczyna: w sposób bajkowy i kontrolowany. 

Błędny rycerz jak malowany 

Grupka postaci porządkuje zabałaganioną scenę: grabi, przerzuca, przekopuje piach, a tego tu całkiem sporo. 

I nagle coś/ktoś z piachu wyłazi, ktoś długi i nieporadny, z siwą brodą, w pilotce i goglach, w pancerzu i kalesonach; a jakże, w końcu spał długo. Postać śmieszna, przetarta przez czas, jakby z innej epoki, a jakby stąd i teraz, niczym współczesny freak. Niech no tylko wygłosi swą poetycką i butną frazę: „O wieku szczęśliwy, coś stał się godnym oglądania mnie...” i już wszystko wiadomo: to błędny rycerz Cervantesa się zbudził, nadal przemądrzały i bezczelny, infantylny i zajęty sobą. Don Kichot, jak malowany. 

Długi, chudy, jakby miał się wpół złamać, jakby zszedł wprost z rysunków, do jakich przez ostatnie stulecia przyzwyczaili nas artyści, wizualnie idealny – tak, błędny rycerz od tego momentu ma twarz Pawła Chomczyka. Sancho Pansa zaś – twarz Łukasza Batki. Choć to Sancho trochę z innej bajki – w której ważne są wąsy Meksykanina. 

Duet ów serca wszystkich zawojuje w jednej chwili, nie tylko wizualnie, ale i aktorsko. To duet niezrównany, wzajem się dopełniający, bo czego jeden z tej pary nie wygra, to drugi uzupełni sobą, słowem: nie wypadłby Don Kichot tak, jak wypadł, gdyby nie jego giermek; i odwrotnie. Obaj panowie grają świetnie, to duch i ziemia, ogień i woda, egzaltacja i rozum naszkicowane wyjątkowo sugestywnie. Pan dworuje sobie z giermka i wymądrza się niemiłosiernie, a giermek, wywijając się przaśnymi bon motami, tak naprawdę dworuje sobie z pana, choć w sumie w tonie całkiem czułym i serdecznym. Bowiem swoistą nowinką jest tu przestawienie akcentów w postaci Pansy – w wykonaniu Batki ma on w sobie nie tylko rubaszność, ale i pewną paradoksalną delikatność. Efekt – bardzo ciekawy. 

Inny wymiar 

I tak wędrują przez świat, Sancho próbując ratować swego pana z opresji, a Don Kichot w opresję się pakując, jako że, zgodnie z literą oryginału, we wszystkim widzi kompletnie coś innego niż reszta świata. W spektaklu Coincidentii i Pinokia fabularnie historia nie odbiega od oryginału, wiele jest jednak chwytów, które, choć opowieść o Don Kichocie przez lata obrosła w różne konteksty i interpretacje, okazują się być zaskakujące i świeże. 

Po pierwsze: choreograficzna i plastyczna konstrukcja Don Kichota. W spektaklu, w którym typowych lalek nie ma za wiele, lalką staje się w pewnym sensie sam główny bohater. Na początku przedstawienia – wynurza się z hałdy nienaturalnie wykrzywiony, przechylony, z nogami w piasku, aż dziw, jak może w ogóle przybrać taką pozycję. Przysypia, zawiesza się, jakby był we własnym świecie, jakby funkcjonował w innym wymiarze, wedle własnych krzywizn... Szybko staje się jasne, w czym rzecz, gdy z piasku się wygrzebie – Don Kichot wpięty jest w narciarskie buty. To, co choreograficznie okazuje się świetnym patentem wpływającym na początkowy rytm spektaklu – ospały, hipnotyczny – ma też swój wymiar symboliczny. Don Kichota trzeba z takich butów wypiąć, by mógł pożyć trochę, wyjść z marazmu, ze sfery mitu, by mógł konstruować swoją nową własną rzeczywistość. Póki jest w konstrukcję wpięty, można go muzyką odsyłać w stan z pogranicza jawy i snu, na przemian wprawiać w ruch i unieruchamiać. I animować poniekąd jak lalkę, bo przez jakiś czas Don Kichot jest jak wielka, długa, nakręcona lalka. 

Buty przydadzą się jeszcze w scenie pojedynku z innym błędnym szaleńcem, obwieszczającym światu wyższość swojej panny nad innymi (Maciej Cempura). W efekcie walka dwóch szaleńców: przechylanie się, odchylanie, lewitowanie wręcz to choreograficzny majstersztyk. I swoista animacja dwóch postaci. Podobnie zresztą jak jazda Don Kichota i Pansy, wyjątkowo malownicza i dynamiczna, choć tak naprawdę obaj nawet na chwilę nie ruszają się z miejsc. Don Kichot na swoim białym Rosynancie zdaje się pędzić przez wzgórza, a tymczasem Rosynant nawet nóg nie ma, cały czas wbity jest w hałdę piasku tak, jakby się z niej dopiero wynurzał, próbując wystrzelić w górę. W rzeczywistości widz nie zobaczy nawet kopyta. Ale od czegoż talent mamienia widza? Tu jest, i to wielki. 

Lalki i laleczki 

Zresztą piasek, którym zasypana jest scena, nie spełnia wyłącznie symbolicznej funkcji: to też rzeczywiste narzędzie animacji. Gdy trzeba, w drugim planie aktorka (Dagmara Sowa) lepić z niego będzie fosy i zamki, ilustrując na gorąco frazesy Don Kichota. 

Lalką – zbudowaną z kilku aktorów – będzie przez chwilę postać egzotycznej kobiety skrywającej tajemnicę za zawojem. Lalkami okażą się pokojowe wentylatory, które błędny rycerz w swoich zwidach uzna za groźne wiatraki/olbrzymy. A małe laleczki, wśród nich groteskowa postać Don Kichota, zmniejszą na chwilę sceniczny świat do wersji miniaturowej. 

Ciekawym zabiegiem animacyjnym jest też scena, gdy nad głową Don Kichota, wprawiane w ruch przez innych aktorów, zaczną krążyć książki, zdaniem rodziny – główni sprawcy obłędu. Wtedy waleczny mitoman na chwilę stanie się bezbronny i słaby jak dziecko, podobnie jak w scenie, gdy zgięty wpół jak scyzoryk zasiądzie w wielkiej balii i zastygnie w bezruchu. 

Ale i on będzie przez chwilę panem i władcą innych, gdy dorwie stojącą na scenie kamerę i z ciekawością zacznie kręcić twarze i ruchy innych scenicznych postaci, zamykając je w filmowych ramach i rzucając to, co „złapał”, na połyskujące tło sceny. Tłem jest zaś intrygująca materia (scenografia Andrzeja Dworakowskiego) – ni to usztywniony parawan, ni to lustro. Wszystko odbija się w nim w groteskowy, zniekształcony sposób. Lustro staje się planem projekcji, w swojej wielozadaniowości dodając całej opowieści onirycznego klimatu. 

Będę wierzyć i basta 

I mogłaby ta teatralna opowieść być tylko pięknie zagraną lekką i humorystyczną opowieścią o błędnym rycerzu, walczącym o swoje wizje, o poezję i miłość, którą skądinąd sobie ubzdurał. Ale w żartobliwym tonie spektaklu co jakiś czas pojawiają się też mroczne nuty. Jak błysk tylko, mgnienie dosłownie, czasem przykryte żartem. Ale są. 

W takich momentach przestaje się myśleć o Don Kichocie wyłącznie z pobłażaniem. Niegroźny szaleniec? Niekoniecznie. Takich Don Kichotów bowiem wokół nas całkiem sporo. Pół biedy, gdy funkcjonują w przestrzeni własnego ograniczonego podwórka. Gorzej, gdy od ich decyzji zależy o wiele więcej. Gdy błędny rycerz mówi: „Ja utworzyłem sobie ideę i w nią wierzyć będę, reszta mnie nie interesuje”, szybko można zapomnieć, że myśli tylko o tęgiej dziewce Dulcynei jak o zwiewnej delikatnej księżniczce. W innym kontekście historycznym i społecznym, odartym z miłosnej interpretacji, takich słów można już się przestraszyć. 

A świetna scena, w której Don Kichot śpiewa smętną pieśń, konstruuje swoją obłędną rzeczywistość, i nie widzi, że połamany giermek w bandażach próbuje napić się wody z miski, zaczyna nabierać symbolicznego wymiaru. Pan w swoim świecie i obłędzie, podwładny próbuje przeżyć. Śmieszny i gorzki moment. Dlatego to Don Kichot na nasze czasy. 

Skrzydła i wentylatory 

Reżyser mnoży tropy historyczne, literackie i popkulturowe, bawi się zestawieniami. Przezabawnie odegrany – z półsylab – skazany na porażkę proces tworzenia poezji przez rycerza i giermka wykpi w finale fragmentem grafomańskiej piosenki disco polo (czyżby to nam tylko pozostało?). Aktorom włoży na plecy husarskie skrzydła, niczym metaforę wiary w polskie mitologie. A za chwilę obnaży ich symbolikę, husarskie skrzydła zmieniając w skrzydła z... grabi. Wentylatory wykorzysta do zaatakowania Don Kichota, ale też, niczym w filmach, strumieniem powietrza rozwieje włosy i sukienkę Dulcynei. 

W tę postać symbolicznie, nie wypowiadając ani jednego słowa, za to pięknie śpiewając hiszpańskie piosenki, wciela się Ewa Wróblewska. I wraz z grającymi na żywo muzykami (a grają nawet na beczce) współtworzy świetne tło muzyczne spektaklu (muzyka i aranżacje Tomasza Lewandowskiego). ¶W finale, w którym świat pozornie wraca do ładu, a Don Kichot ma już inny pomysł na siebie, Sancho próbuje swoje bycie na usługach szaleńca zracjonalizować i pojąć, że walczyć z filozofią swego pana się nie da. „Głową muru nie przebijesz. Co tam, Sanchem się urodziłem, i Sanchem umrę. Śmierć wszystko zrówna, choćby się dąsał, i choćby kąsał”. 

Racja. Ale wcale nie pocieszająca. 



Don Kichot, Miguel Cervantes, tłumaczenie Walenty Zakrzewski, adaptacja Martyna Lechman. Reżyseria Konrad Dworakowski, scenografia Andrzej Dworakowski, muzyka i aranżacje Tomasz Lewandowski. Koprodukcja Grupy Coincidentia, Solniki i Teatru Pinokio, Łódź. Premiera wrzesień 2018.
Nowszy post Starszy post Strona główna